Mistrzostwa Świata 2006 - turniej, który przywrócił blask polskiej siatkówce

PAP / Jacek Kostrzewski / Na zdjęciu: Raul Lozano jako selekcjoner reprezentacji Polski
PAP / Jacek Kostrzewski / Na zdjęciu: Raul Lozano jako selekcjoner reprezentacji Polski

W niedzielę reprezentacja Polski po raz trzeci w ostatnich 12 latach zagra w finale mistrzostw świata. W 2006 roku rywalem także była Brazylia. Czy Biało-Czerwoni powtórzą wynik sprzed czterech lat czy, podobnie jak w Japonii, zatriumfują Canarinhos?

W tym artykule dowiesz się o:

Mistrzostwa świata w Bułgarii i Włoszech są kolejnymi, na których reprezentacja Polski mężczyzn awansowała do finału. Polacy bronią złotego medalu, wywalczonego przed czterema laty przed własną publicznością, ale w ścisłej czołówce są od 2006 roku. Właśnie wtedy odbył się turniej, po którym rozpoczął się ogromny boom na siatkówkę w naszym kraju. Nad Wisłą zapanowała euforia na punkcie tej dyscypliny sportu, a architektem tego sukcesu był Raul Lozano.

Wielomiesięczne przygotowania i tytaniczna praca

Argentyński trener wprowadził rygor i rządy twardej ręki, o czym dobitnie podczas Memoriału Huberta Jerzego Wagnera przekonali się Łukasz Kadziewicz, Krzysztof Ignaczak i Andrzej Stelmach. Obiecał sukcesy, które miały iść w parze z bardzo ciężką pracą, ale zawodnicy musieli mu w stu procentach zaufać. Już na treningach Lozano przekonywał podopiecznych do tego, że mogą osiągnąć świetny wynik w Japonii. Jak wspomina w swojej biografii Kadziewicz ("Kadziewicz. Siatkówka&rock'n'roll"), szkoleniowiec zasugerował, że siatkarze mogą nawet postawić premię ze związku za to, że wrócą z medalami.

Te słowa nie były jednak rzucane na wiatr, a poparte długimi, wielomiesięcznymi, żmudnymi przygotowaniami. Lozano zamknął graczy w Spale w kwietniu, a wypuścił dopiero w listopadzie. Zawodnicy poznawali i niekiedy przekraczali granice własnych organizmów. Metoda miliona powtórzeń miała dać upragniony sukces. Nie było dróg na skróty, ale pod koniec przygotowań sami siatkarze w oficjalnych wypowiedziach zaczęli powtarzać, że jadą do Japonii po medal.

Argentyńczyk zaskoczył przy powołaniach, bowiem nie zabrał do Japonii Ignaczaka, a Piotra Gacka. Nie było także Stelmacha - drugim rozgrywającym, obok Pawła Zagumnego, został Łukasz Żygadło.

Najpierw impreza

Po raz kolejny Lozano zbił z tropu przed wyjazdem do Japonii, gdy wraz z drugim trenerem, Alojzym Świderkiem, zaprosił Kadziewicza na rozmowę do kawiarni. Nakazał środkowemu, tuż po przyjeździe na miejsce, zabrać kolegów na imprezę. W skrócie - mieli się wyluzować i na moment zapomnieć o siatkówce. "Największemu imprezowiczowi" w kadrze dwa razy nie trzeba było powtarzać. Bieg Zagumnego po rowerach, wejście do klubu wszystkich graczy na dowód osobisty Gacka czy zwiedzanie hoteli Sheraton przez "Gumę" i Sebastiana Świderskiego to najciekawsze z kilku elementów "wyjścia na miasto", które opisał Kadziewicz.

Pierwsza faza grupowa jak bułka z masłem

Na początek zmagań reprezentacja Polski miała mierzyć się z: Chinami, Argentyną, Egiptem, Portoryko i Japonią. Nikogo nie trzeba było przekonywać, że Biało-Czerwoni są zdecydowanymi faworytami tych konfrontacji. Zachowali koncentrację na odpowiednim poziomie we wszystkich meczach, nie stracili nawet seta i byli w świetnym położeniu przed drugą rundą.

Tam czekały już Serbia i Rosja, choć najpierw podopieczni Lozano zagrali ze słabszymi przeciwnikami - Tunezją i Kanadą. Schody miały zacząć się później, w starciu ze Sborną.

"To jest fantastyczna sprawa!"

Ten mecz miał dać którejś z drużyn awans do półfinału. O tym, jak Polacy podchodzą do rywalizacji z Rosjanami, ówczesnym reprezentantom nie trzeba było powtarzać. To coś więcej niż mecz. W pierwszych dwóch setach nie ułożył się on po myśli naszych rodaków. Podopieczni Zorana Gajicia "lali" ich niemiłosiernie. Obie partie przegrane do 19 nie wróżyły niczego dobrego. Sprawdziło się jednak stare siatkarskie porzekadło, że "kto nie wygrywa 3:0, ten przegrywa 2:3". Biało-Czerwoni nie mieli nic do stracenia. Zagumny zaczął ryzykować na rozegraniu, posyłając przesunięte krótkie do Kadziewicza, Lozano wprowadził na parkiet Piotra Gruszkę w miejsce Świderskiego i Grzegorza Szymańskiego za Mariusza Wlazłego. Ta dwójka wniosła sporo ożywienia i nowej energii w szeregi zespołu. Odwróciła losy meczu.

ZOBACZ WIDEO MŚ 2018. Dawid Konarski: Amerykanie są jak walec. Oby to zwycięstwo smakowało jeszcze lepiej po finale

Dwie wygrane przez Polaków odsłony zwiastowały tie-break. Przy stanie 4:3 serwował Kadziewicz. Uderzył z całej siły, jednak już po chwili wiedział, że piłka wyleci daleko w aut. Tymczasem trafiła w plecy przebiegającego do ataku Semena Połtawskiego. Ten moment utwierdził Biało-Czerwonych w przekonaniu, że ten mecz jest do wygrania. Wydawało się, iż przy stanie 14:11 w kontrataku Gruszka uderzył poza boisko, ale kilka sekund później sędzia pokazał atak po bloku. "To jest fantastyczna sprawa!" - wykrzyczał komentujący to spotkanie Tomasz Swędrowski, a po stronie Polaków zapanowała euforia. Kadziewicz noszący na rękach Lozano czy uściski Argentyńczyka z podopiecznymi na parkiecie hali w Sendai to obrazki, które na długie lata utkwiły w pamięci kibiców siatkówki nad Wisłą.

Rozpędzeni Polacy nie dali szans Serbom w ostatnim meczu drugiej fazy grupowej, wygrywając 3:0, i mogli przygotowywać się do półfinału z Bułgarią. Łatwo nie było, po drugiej stronie siatki stali Matej Kazijski czy Plamen Konstantinow, jednak świetne przygotowanie fizyczne i siła mentalna wzięły górę. W finale na Biało-Czerwonych czekała, grająca wówczas siatkówkę z innej planety, reprezentacja Brazylii.

Finał bez historii i koszulki Arkadiusza Gołasia

Po dziesięciu zwycięstwach z rzędu przyszła jedyna porażka, w najważniejszym meczu mistrzostw. Grający galaktycznie Canarinhos byli poza zasięgiem Polaków. W finale kontuzja przytrafiła się jeszcze Gackowi, za którego na pozycję libero wszedł Michał Bąkiewicz. Podopieczni Bernardo Rezende rozbili Biało-Czerwonych 3:0.

Wśród zawodników Lozano panowały skrajne emocje. Jedni cieszyli się z wicemistrzostwa świata, inni, jak Kadziewicz, czuli niedosyt. Ujęli swoim zachowaniem, gdy na ceremonię zakończenia mundialu i wręczenia medali wyszli ubrani w koszulki z numerem 16 i nazwiskiem Arkadiusza Gołasia, który rok wcześniej zginął tragicznie w wypadku samochodowym w drodze do Włoch. Jechał na prezentację słynnej drużyny z Maceraty, z którą podpisał kontrakt. Gdyby nie nieszczęśliwe zdarzenie pod Klagenfurtem, zapewne sam odbierałby srebrny medal.

Mistrzostwa świata w 2006 roku przywróciły blask polskiej siatkówce. Po 30 latach Biało-Czerwoni ponownie byli zaliczani do najlepszych drużyn globu. Do grona trzech najlepszych zawodników wybrany został, obok Kazijskiego i Giby, Mariusz Wlazły. Na najwyższy stopień podium Polacy wdrapali się osiem lat później, przed własną publicznością. Jak będzie w Turynie? O Polakach ponownie mówi cały siatkarski świat.

Komentarze (2)
avatar
krynston
30.09.2018
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Jakby Gołaś był wtedy w kadrze to odbieralibyśmy złote a nie srebrne medale.