MŚ 2018. Korespondencja z Turynu: Po co komu szczęście?

PAP / Maciej Kulczyński / Na zdjęciu: trener reprezentacji Polski Vital Heynen
PAP / Maciej Kulczyński / Na zdjęciu: trener reprezentacji Polski Vital Heynen

- Szczęście mi niepotrzebne! Życz mi dobrego meczu - rzucił do mnie Vital Heynen tuż przed półfinałem MŚ z drużyną USA. Życzyłem dobrego, a zobaczyłem kosmiczny. Na dodatek taki, którym polscy siatkarze napisali scenariusz na miarę Oscara.

W tym artykule dowiesz się o:

Jedną z najciekawszych atrakcji Turynu jest muzeum kinematografii. Znajduje się tam sala, w której na srebrnych ekranach puszczane są największe klasyki światowego kina: "Casablanca" z Humphreyem Bogartem, "Ojciec chrzestny", w którym swoimi rolami zachwycili Marlon Brando i Al Pacino czy "Rocky", obraz absolutnie przełomowy dla Sylwestra Stallone'a. Kto wie, czy po zakończeniu siatkarskich mistrzostw świata 2018 nie zobaczymy tam fragmentów opowieści o reprezentacji Polski. Filmową historię nasi gracze stworzyli już teraz, trzeba jeszcze tylko dokręcić ostatnie ujęcia i ujawnić, czy zakończenie będzie tylko piękne i wzruszające, czy jednak takie, które sprawi, że oglądając je nawet Stallone i Arnold Schwarzenegger zalewaliby się łzami.

Ostatni akt tego filmu rozpoczyna się następującą sceną, i jest to historia w stu procentach prawdziwa. Tuż przed meczem Vital Heynen wychodzi z biura prasowego (lubi spędzić tam trochę czasu na nieoficjalnych rozmowach). W drzwiach wpada na polskiego dziennikarza (w tej epizodycznej roli wystąpiłem ja sam). - Good luck! - rzuca dziennikarz. - I don't need luck! Wish me a good game - odpowiada przez ramię selekcjoner Biało-Czerwonych, po czym znika za rogiem. Wydaje mi się, że nie muszę tłumaczyć, bo znaczenie angielskiego słowa "luck" znają chyba wszyscy.

Gdyby historia Polaków rzeczywiście była filmem, scena, w której główny bohater wypowiada rzeczone słowa, stałaby się kultowa, a tenże efektowny "one-liner" trafiłby z kina do języka mówionego. Trudno o lepszy komentarz przed tak ważnym spotkaniem, jak półfinał mistrzostw świata. Nie od dziś wiadomo przecież, że szczęście zawsze sprzyja przygotowanym.

Polacy byli przygotowani rewelacyjnie na wyniszczającą batalię z uważaną za kosmiczną drużynę Stanów Zjednoczonych. Zarówno fizycznie, jak i mentalnie. Byli jak Rocky Balboa w finałowej walce drugiej części legendarnej opowieści o pięściarzu-kopciuszku z Filadelfii. Amerykanie wcielali się z kolei w niezrównanego "Apollo" Creeda, który tak jak Rocky nie trzyma gardy i wymienia z nim potworne razy, możliwe do przetrwania tylko na srebrnym ekranie.

ZOBACZ WIDEO: MŚ 2018. Fonteles komplementuje Polaków. "Kubiak to lider, Kurek skacze 10 metrów w górę"

Najpierw to nasi siatkarze wymierzali przeciwnikowi potężne ciosy w serwisie i bloku, ale "Apollo" otrząsnął się po lekkim zamroczeniu i zaczął oddawać jeszcze mocniej. Siła zagrywki graczy trenera Johna Sperawa robiła niesamowite wrażenie.
Bombardowanie trwało od końcówki pierwszego seta aż do ostatnich piłek trzeciego. Polacy zaliczyli dwa nokdauny, ale ani na moment nie stracili woli walki. Dzięki świetnie działającemu lewemu prostemu (czytaj: dzięki doskonałej grze atakującego Bartosza Kurka) wygrali czwartego seta. Przed decydującą rundą sędziowie punktowi mieli na swoich kartach remis. Obaj pięściarze słaniali się już na nogach, ale to Polacy zachowali trochę więcej sił. To oni zadawali mocniejsze ciosy i w końcu powalili Amerykanów na deski.

Nasz lewy prosty, Kurek, rozegrał jeden z najlepszych meczów w reprezentacji Polski (29 punktów, 53 procent skuteczności w ataku, 5 bloków) i najlepszy od jakichś trzech lat. Facet, któremu przypisywano wielkie możliwości, ale i słabą psychikę, w Bułgarii i we Włoszech nas zadziwia, bo zaczął błyszczeć właśnie w tych spotkaniach, w których miał się spalać - w tych, które ważą najwięcej.

Bohaterów "Kosmicznego meczu" w Turynie (tu kolejna filmowa analogia, jako że poziom spotkania był naprawdę kosmiczny, a przed nim siatkarze z USA zdawali się być jak potężne rysunkowe potwory z obrazu, w którym zagrał sam Michael Jordan) było więcej. Libero Paweł Zatorski był dla naszej drużyny zdecydowanie szczelniejszą gardą niż ta, którą zasłaniał się Rocky. Przyjął mnóstwo atomowych serwisów rywali, a pomylił się tylko dwa razy. Amerykańskie "Latające Fortece" zrzucały kolejne bomby burzące, ale "Zator" był jak schron z najgrubszego i najtwardszego betonu.

Michał Kubiak po raz kolejny pokazał, że Andrea Anastasi nie bez powodu określił go mianem "Ulicznego wojownika". Dostał sporo razów w serwisie, kilka też w bloku, ale za każdym razem oddawał z nawiązką. W końcówce tie-breaka Fabian Drzyzga bez wahania posyłał mu najważniejsze piłki, w tym tą, która skończyła cały mecz.

Swój moment miał w końcu Aleksander Śliwka. Młody członek niezmordowanej polskiej watahy tydzień wcześniej nie zniósł presji w spotkaniu z Francją i w trudnej sytuacji nie był w stanie pomóc drużynie, ale tym razem pomógł już kapitalnie. Wszedł na boisko w miejsce dręczonego przez graczy z USA trudnymi zagrywkami Artura Szalpuka i dogrywał piłki do swojego rozgrywającego jak najlepszy technik.

Popisowe sceny na drugim planie odegrali wspomniany już Drzyzga (3 asy serwisowe) Piotr Nowakowski (4 bloki), Jakub Kochanowski i Dawid Konarski. A także jako całość - polski kwadrat dla rezerwowych, który po każdym punkcie dla nas radośnie podskakiwał, objęty za ramiona.

Do punktu kulminacyjnego - finału mistrzostw świata - Biało-Czerwoni doszli przeciw wszystkim i wszystkiemu. Przeciw tym, którzy uważali, że drużynie w obecnym składzie brakuje jakości, by walczyć o medale (przyznaję, że rozumem i ja byłem wśród nich, możliwość wdrapania się na podium podpowiadało tylko z cicha serce kibica), przeciw krytykom z pozoru wariackich zachowań i decyzji Heynena. Przeciw dziwnemu systemowi rozgrywania mistrzostw, który dwa razy zetknął nasze losy z gospodarzami. I przeciw włoskiej publiczności, która w turyńskiej hali Pala Alpitour kibicowała przeciwko Polsce nie tylko wtedy, gdy naszym rywalem była Italia, ale też gdy mierzyliśmy się z Serbami i Amerykanami.

Udało im się przetrwać, bo byli przygotowani i zgodnie z przedmeczowym bon motem Heynena nie potrzebowali szczęścia. Woleli ciężką pracę i niezachwianą wiarę w siebie, w kolegę z drużyny i w zwycięstwo, która nie uleciała mimo wielu bardzo trudnych momentów w tym turnieju. Kulminacja filmowej historii o naszej czternastce, ich trenerach, lekarzach, fizjoterapeutach, będzie fascynująca. W finałowej scenie czeka odwieczny rywal - Brazylia. Złoty medal jest na wyciągnięcie ręki. Jeśli jednak miałby nam przypaść srebrny, i tak będzie to przecudowne zakończenie.

Z Turynu - Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty

Źródło artykułu: