"Kadra to więcej niż pieniądze". Od środy Wilfredo Leon może grać w reprezentacji Polski

Newspix / Łukasz Krajewski / Na zdjęciu: Wilfredo Leon
Newspix / Łukasz Krajewski / Na zdjęciu: Wilfredo Leon

- Gra dla pieniędzy i gra sercem to dwie różne sprawy. Reprezentując Rosję grałbym tylko dla kasy. Od razu odpowiedziałem: to tak nie działa, nie ma tematu. Kadra to coś więcej niż pieniądze. Jeśli nie Kuba, to tylko Polska - mówi Wilfredo Leon.

O możliwość gry w reprezentacji Polski walczył długo i wytrwale. W końcu, jesienią 2017 roku, międzynarodowa federacja siatkarska przystała na zmianę obywatelstwa sportowego Wilfredo Leona. Jednemu z najlepszych siatkarzy na świecie pozostały jeszcze dwa lata czekania - do środy, 24 lipca 2019 roku.

Czekanie właśnie się zakończyło. Debiut gwiazdora włoskiej Perugii w Biało-Czerwonych barwach już za trzy dni - 27 i 28 lipca w Opolu Leon zagra w towarzyskich meczach z Holandią. Potem wystąpi w kwalifikacjach do igrzysk olimpijskich w Tokio i na mistrzostwach Europy. Oby z obu tych turniejów wracał jako zwycięzca.

Jako że środa to niezwykle ważny dzień dla polskiej siatkówki, przypominamy nasz niedawny wywiad z Wilfredo Leonem (trzygodzinna rozmowa odbyła się na początku czerwca tego roku), pierwszą tak obszerną i tak szczerą rozmowę z siatkarzem w polskich mediach. Wielu naszych czytelników pisało, że po jej przeczytaniu polubiło nowego reprezentanta Polski, albo że zaczęło lubić go jeszcze bardziej. Z nadzieją czekamy na kolejne takie opinie. I oczywiście na kapitalną grę Leona w naszej drużynie narodowej.

ZOBACZ WIDEO Wyczekiwany debiut Leona coraz bliżej! "Jeśli trener tak zdecyduje, to zastąpię Bartosza Kurka na ataku"

Paweł Kapusta, Grzegorz Wojnarowski: Kuba to piękny kraj?

Wilfredo Leon: To kraj z bogatą historią. Piękna i największa wyspa na Karaibach. Położenie sprawia, że jest idealnym miejscem do spędzania wakacji.

Co by pan zobaczył, gdyby zamknął teraz oczy i o niej pomyślał?

Miejsce, w którym się urodziłem i wychowałem, czyli Santiago de Cuba. Później pewnie szkołę, bo tam się wszystko zaczęło. Siatkówka też. No i oczywiście zobaczyłbym rodzinę, przyjaciół. Najbliższych, którzy tam zostali.

Tęskni pan?

Tak, ale za ludźmi, nie za miejscem. Tęsknię za życiem z rodzicami, przyjaciółmi. Życiem innym niż w Europie. Polska to zupełnie inny kraj. Nie chodzi tylko o położenie, klimat czy względy ekonomiczne. W Polsce, ogólnie w tej części świata, ludzie ciężko pracują, by zrealizować cele w bliżej nieokreślonej przyszłości. A tam jest inaczej. Pracuje się, by dożyć jutra. Życie toczy się z dnia na dzień.

Dziś Kuba się zmienia. Od pewnego czasu można mieć szerszy dostęp do internetu. Wcześniej, gdy cały świat był już podłączony do sieci, byliśmy zamknięci. Może to dziwnie zabrzmieć, ale miało to też swoje plusy. Ludzie nie żyli z nosami w komórkach. Kwitło życie towarzyskie i sztuka najzwyklejszej rozmowy. Jeśli więc pytacie mnie, co z czasów życia na Kubie najbardziej utkwiło mi w pamięci, to chyba właśnie ciągłe spotkania, dyskusje, obcowanie z drugim człowiekiem. Tym realnym, nie wirtualnym.

CZYTAJ TEŻ INNY WYWIAD: Justyna Kowalczyk: Duża sztuka samotności - KLIKNIJ!

Kiedy ostatni raz pan tam był?

Wcale nie tak dawno. Rok temu. Nie jest przecież tak, że przez podjęte decyzje nie mam tam wjazdu.

Po prostu zastanawiamy się: jest pan dziś szczęśliwym człowiekiem?

Jestem dziś i byłem kiedyś. Skąd takie pytanie?

Bo żeby spełniać marzenia, musiał pan wyjechać z ojczyzny.

Oferowane mi tam warunki pracy nie gwarantowały dalszego rozwoju. Czułem, że mimo wciąż drzemiących we mnie rezerw, na Kubie sportowo doszedłem do ściany. Oczywiście, mogłem tam zostać i pewnego poziomu sportowego już nigdy nie przeskoczyć, ale chciałem się rozwijać. Potrzebowałem nowych wyzwań.

Ktoś, kto zupełnie nie orientuje się w sprawie, nie rozumie okoliczności. Urodził się pan na Kubie, jest z krwi i kości Kubańczykiem. Dlaczego doszło więc do sytuacji, w której po latach gry w tamtejszej kadrze narodowej będzie pan teraz występował w reprezentacji Polski? Warto wyjaśnić.

Gdy grałem w reprezentacji Kuby, kubańscy zawodnicy nie mogli ot tak, jak każdy sportowiec na świecie, wyjechać do innego kraju, by występować w zagranicznej lidze. To znaczy mogli, ale podjęcie takiej decyzji było równoznaczne ze skreśleniem przez federację z listy reprezentantów. Mówiąc wprost: nie dało się jednocześnie grać w lidze włoskiej albo rosyjskiej i występować w kubańskiej kadrze. Jedyną dozwoloną ligą była kubańska. Michał Kubiak czy Bartek Kurek mogą grać w Japonii czy Włoszech i jednocześnie w polskiej reprezentacji.

Na Kubie to było niemożliwe. Dlatego pozornie prosta decyzja o zmianie ligi, prowadząca do osobistego rozwoju, była równoznaczna z dokonaniem wyboru rzutującego na całe życie. (Od rewolucji kubańskiej w 1959 roku komunistyczny rząd nie pozwala swoim obywatelom na podejmowanie pracy za granicą. Sportowcy, którzy zdecydują się na wyjazd do zagranicznej ligi, są pozbawiani prawa gry w narodowej reprezentacji - przyp. WP SportoweFakty).

Przepisy światowej federacji, przy spełnieniu odpowiednich wymagań, pozwalają na jedną zmianę reprezentacji w karierze. Wymagania spełniłem, odbyłem też dwuletnią karencję. Nie zrobiłem więc nic wbrew przepisom.

To prawda, że Rosjanie chcieli, by grał pan w ich kadrze? Ponoć oferowali za to ogromne pieniądze.

Propozycja była, ale o szczegółach mówił nie będę.

Dlaczego pan im odmówił?

Gra dla pieniędzy i gra sercem to dwie zupełnie różne sprawy. Reprezentując Rosję grałbym tylko dla kasy. Od razu odpowiedziałem: to tak nie działa, nie ma tematu. Kadra to coś więcej niż pieniądze.

Już wtedy wiedziałem, że jeśli nie mogę grać dla Kuby, to chcę reprezentować tylko kraj mojej żony. Kraj, w którym zamieszkałem i z którym wiążę swoją przyszłość. "Jeśli Polacy mnie zaakceptują - świetnie. Jeśli nie - pozostanie mi gra w klubach, bo w innej reprezentacji nie wystąpię" - taki był tok mojego rozumowania.

Jak wspomina pan moment, w którym zdecydował się wyjechać z Kuby?

W centralnej szkole sportowej w Hawanie miałem wielu kolegów, którzy albo doznawali bardzo poważnych kontuzji, kończących ich kariery, albo byli wyrzucani za niepożądane cechy charakteru. Nawet mimo faktu że byli świetnymi zawodnikami. Dziś słyszę, że można by było stworzyć superdrużynę ze wszystkich rozsianych po świecie, wychowanych na Kubie siatkarzy. Nikt jednak nie wie, jak wielu kapitalnych zawodników nie wypłynęło na szerokie wody i nikt o nich nie usłyszał. Skala jest naprawdę ogromna.

Do Hawany trafiłem jeszcze jako dzieciak. I już wtedy grałem ze starszymi zawodnikami, także seniorami. W dorosłej kadrze Kuby zadebiutowałem w wieku 14 lat. Obciążenia treningowe nakładano na mnie takie same jak na dorosłych. Przez dwa lata grałem w trzech kategoriach wiekowych jednocześnie - kadetach, juniorach i seniorach. Zostałem po prostu zajechany fizycznie. Miałem trzy bardzo ciężkie kontuzje. Skutki przeciążenia barku i niedoleczonej, skręconej kostki odczuwam do dziś.

Ból barku był nie do wytrzymania. "Spokojnie, nie przejmuj się. Przyłóż lód i graj! Po co ci odpoczynek?!" - tak odpowiadali ludzie ze sztabu. Podczas Ligi Światowej 2012, ostatniej rozegranej dla Kuby, zakończonej zdobyciem brązu - z szatni przed meczem zawsze wychodziłem jako ostatni. Koledzy rozgrzewali się na parkiecie, a mnie do występu szykowali fizjoterapeuci. Bez ich intensywnej pracy nie byłbym w stanie ruszyć ramieniem, a co dopiero grać na takim poziomie. Przecież ja nie byłem w stanie podnieść ręki na wysokość barku!

Zignorowano mnie, zbagatelizowano moje problemy. Nikt nie liczył się z moim zdrowiem. Bark wisiał na włosku, a ja nie dostałem ani chwili wolnego na odpowiednią rehabilitację. Nie brakowało wiele, a musiałbym się poddać operacji. Zabieg przechodziłbym oczywiście na Kubie, więc nie wiadomo, czy kiedykolwiek wróciłbym po nim do dawnej dyspozycji. Na dodatek pojawiły się problemy z wypłacaniem nagród za wygrywane turnieje międzynarodowe, a w efekcie - odejścia kolejnych zawodników. To wszystko miało duży wpływ na moją decyzję.

Ważną rolę odegrały też kwestie osobiste.

Oczywiście. Znaliśmy się już wtedy z Małgosią. Poznaliśmy się przez internet. Była wtedy dziennikarką, pisała w Polsce o siatkówce. Szukała ze mną kontaktu, chciała zrobić ze mną wywiad. Napisała, zaczęliśmy rozmawiać, no i tak to się później potoczyło. Pierwszy raz widzieliśmy się podczas Ligi Światowej w Polsce 2011 roku. Później była u mnie na Kubie. Początkowo był to związek na odległość, nic więc w tym dziwnego, że chcieliśmy być bliżej siebie.

Decyzja o opuszczeniu Kuby była niebywale poważna, nie tylko dlatego, że oznaczała koniec z tamtą kadrą. Już wtedy byłem znanym zawodnikiem. Mój ruch mógł być odbierany politycznie. W kraju zaczęły się pojawiać na mój temat różne informacje. Trzeba pamiętać, że wtedy nie było jeszcze tak szerokiego dostępu do internetu. Ludzie polegali na dostępnym w mediach przekazie. Dla wielu był to szok, decyzja co najmniej kontrowersyjna.

Mój tata musiał odpowiadać w pracy na dziesiątki pytań kolegów. Dlaczego syn decyduje się na taki krok? Źle mu było? Byłem na świeczniku, wszyscy wokół wydawali sądy.

CZYTAJ TEŻ INNY WYWIAD - Bartosz Kurek: Najgłośniejszych zmieszczę w bucie - KLIKNIJ

Jest pan dziś obrażony na Kubę?

Nie, choć przez wszystko, co mnie spotkało - podczas wyrabiania paszportu albo zdobywania pozwoleń - mógłbym nabrać niechęci.

Co pan ma na myśli?

Musiałem się nasłuchać wielu cierpkich słów, choćby gróźb ze strony pracowników federacji siatkarskiej. Czego to mi nie zrobią, jak nie zablokują kariery. To był dla mnie szalenie trudny czas pod względem psychicznym. Nienawiści jednak we mnie nie ma. Choćby dlatego, że wiele osób, moich znajomych, ale też ludzi, których nie znałem, popierało mój ruch.

Do osób, które kierowały wobec mnie groźby, też nie żywię urazy. Do działaczy, trenerów, którzy w sekundę stanęli po drugiej stronie barykady i traktowali mnie jak wroga. Gdy bywałem później w ojczyźnie i ich spotykałem, podawałem im rękę.

A do losu nie ma pan żalu? Że urodził się w miejscu, w którym ograniczono pana wolność?

Jako młody chłopak nie zdawałem sobie sprawy, że można żyć inaczej. W takim systemie funkcjonowałem, innego nie znałem. Moi rodzice wychowali mnie najlepiej, jak potrafili. Nie zamieniłbym dzieciństwa na nic innego. Może gdybym urodził się w innym miejscu na ziemi, to nie zostałbym siatkarzem? A może bez krętej drogi, którą przebyłem, nie byłbym w miejscu, w którym jestem? Wszystko, czemu musiałem stawić czoła, ukształtowało mnie jako osobę i sportowca.

Na kolejnych stronach przeczytasz między innymi o tym, jak to się stało, że Wilfredo Leon zadebiutował w dorosłej kadrze Kuby już w wieku 14 lat, o tym jak przyjęli go w zespole inni reprezentanci Polski oraz o tym... jak wyglądają imprezy w Rosji.

[nextpage]Już pana początki na świecie były ponoć dość skomplikowane.

Komplikacje były jeszcze wcześniej. Lekarze bardzo długo mówili mojej mamie, że jest bezpłodna i nie może mieć dzieci. Rodzice bardzo długo starali się o dziecko. Pragnęli potomka, mama zaczęła nawet więcej chodzić do kościoła. Prosić Boga o dobrą nowinę. I nagle stał się cud - zaszła w ciążę! Można więc powiedzieć, że byłem wymodlonym dzieckiem, darem od Boga dla moich rodziców.

Urodziłem się jako wcześniak, około ósmego miesiąca. Byłem tak mały, że zmieściłbym się w pudełku po butach. Nawet podczas porodu narobiłem kłopotów, bo na początku byłem dobrze ułożony, ale później zmieniłem pozycję i trzeba było przeprowadzić cesarskie cięcie. Później dorastałem, jak zresztą widać, bez większych kłopotów.

Pana matka była siatkarką, ojciec - zapaśnikiem. Tata nie chciał, by poszedł pan w jego ślady?

Do zapasów byłem za wysoki. Nauczył mnie więc tylko tego, co pozwoli mi się obronić  w momencie zagrożenia. Potrafię zastosować każdą technikę zapaśniczą. Jestem spokojny, unikam walki, ale gdybym znalazł się w niebezpiecznej sytuacji, pokazałbym, co potrafię. W Polsce nie było okazji, ale na Kubie - i owszem.
Tata był zawodnikiem kadry narodowej, ale przez kontuzję nie zrobił wielkiej kariery, nie udało mu się przez to pojechać na igrzyska. Później był trenerem, między innymi w Afryce, w Mali. Na tamtejszym uniwersytecie pracował także jako wykładowca, bo jest doktorem wychowania fizycznego.

Jaką rolę w pana karierze odegrali rodzice?

Dzięki nim twardo stąpam po ziemi, nie chodzę z głową w chmurach, nie zadzieram nosa. Ich miłość i uwaga od zawsze były w całości skupione na mnie. Jestem jedynakiem, ale nie zostałem rozpuszczony. Nauczyli mnie, bym doceniał, co mam. Że wszystko powinno się zdobywać pracą i wysiłkiem. Że w życiu niczego nie osiąga się na siedząco. Mama zawsze powtarzała, by nie wszystkim ufać. A tata, że pierwsze wrażenie często jest nieprawdziwe.

Rodzice dawali mi sporą swobodę w podejmowaniu decyzji. Co ważne - przy każdej stali za mną murem. Robili co mogli, żebym czuł ich wsparcie. Tak jest zresztą do teraz. Ostatnie słowo zawsze jednak należało do mnie, dzięki czemu szybko nauczyłem się odpowiedzialności i samodzielności.

Nieczęsto się zdarza, że 14-latek debiutuje w dorosłej reprezentacji. Jak to się stało, że pan tego dokonał? To kwestia talentu? Pracy? Boskiego daru?

Często słyszę, że moja dzisiejsza pozycja jest wynikiem talentu. W jakimś zakresie na pewno, ale nikt nie ma pojęcia, jak wiele mnie to kosztowało pracy. Siatkówkę zacząłem trenować w wieku siedmiu lat. W drużynie dziewczynek. Pierwszy rok w zasadzie non stop pracowałem z piłkami lekarskimi. Wzmacniałem mięśnie i trenowałem technikę. Po dwóch latach przeszedłem do drużyny chłopców.

Dopiero wtedy zacząłem uderzać piłkę. Gdy do nich dołączyłem, śmiano się ze mnie. Mówiono, że siatkarsko jestem opóźniony w rozwoju. Taki stan nie trwał jednak długo. Błyskawicznie nadrobiłem zaległości. A gdy już nadrobiłem, wszyscy patrzyli na mnie z otwartymi ustami. Miałem wypracowaną siłę, do tego wyskok, wzrost... To sprawiło, że rówieśników przewyższałem w każdym elemencie. Zaczęły się rozgrywki dzielnicowe, później wyłaniano reprezentację prowincji. Mając 11-12 lat grałem w kategorii 15-16-latków. I to jako zawodnik pierwszej szóstki, wyróżniający się, zdobywający nagrody indywidualne.

Kiedy trafił pan do centralnego ośrodka sportu w Hawanie?

Jeszcze przed wyjazdem do Hawany, mając 11 lat, zostałem reprezentantem Kuby do lat 14. Wtedy pierwszy raz wyjechałem za granicę na turniej. Po zawodach selekcjoner kadetów zaproponował przeprowadzkę. To nie była taka oczywista sprawa, bo to przecież wyjazd z domu do miejsca oddalonego o prawie 900 kilometrów. Całkowita zmiana życia. Pojawiły się wątpliwości, czy nie będę miał tam zbyt ciężko. Moja mama zadała mi wtedy jedno proste pytanie: Co chcesz robić w życiu? Wiedziała, że sobie poradzę. Odpowiedź mogła być tylko jedna. Każdy młody chłopak na wyspie marzy, by znaleźć się w centralnym ośrodku. To w zasadzie powołanie do reprezentacji Kuby. Pojechałem.

Zaczynaliśmy zajęcia całą masą ściągniętych tam chłopaków. Trudno się było dopchać na parkiet. Zostawałem po zajęciach, ćwiczyłem indywidualnie. Z miesiąca na miesiąc grupa była ograniczana. Na koniec zostałem ostatecznie w wyselekcjonowanej ekipie. Po mistrzostwach świata kadetów w Meksyku, które skończyły się naszą katastrofą, bo zajęliśmy dopiero 13. miejsce, zostałem zaproszony do zajęć z juniorami.

Co było dalej?

Zbliżała się liga kubańska, która trwa kilka tygodni. Na ten czas każdy zawodnik wraca z ośrodka do swojego regionu i go reprezentuje. Region Santiago de Cuba uznał, że ma kilku graczy z kadry, do tego mocnych siatkarzy w regionie, a ja jestem za młody i dlatego mnie nie potrzebują. Skreślili mnie. Mocno to przeżyłem, nawet mój tata dzwonił z Afryki, gdzie wtedy pracował, żeby podnieść mnie na duchu. Trener juniorów z prowincji Matanzas porozmawiał jednak ze szkoleniowcem drużyny z tego regionu. Zgodził się, bym do nich dołączył. Razem ze mną doszedł też do nich rozgrywający z mojego miasta. W półfinale ligi trafiliśmy na Santiago. Z rozgrywającym przyrzekliśmy sobie, że koniecznie musimy pokazać, co stracili.

Historia trochę jak z filmu.

Dokładnie. Tym bardziej że wygraliśmy, a ja zostałem MVP meczu. W trakcie spotkania kibice wykrzykiwali nasze nazwiska. Rozmawiali między sobą, dopytywali, dlaczego nie gramy dla Santiago. W finale graliśmy z Hawaną, w której była praktycznie cała pierwsza reprezentacja Kuby. Początkowo szło nam całkiem dobrze, wygraliśmy pierwszy set, ale później… na hali wyłączono prąd. Takie historie zdarzały się niestety nagminnie. Po przymusowej przerwie coś się w naszej grze zmieniło i przegraliśmy, ale i tak wszyscy byli zadowoleni z wyniku. Zostałem najlepszym blokującym turnieju, a po finale podszedł do mnie trener seniorskiej kadry, pochwalił i zaprosił do treningów z drużyną. I tak się to zaczęło. Gdy debiutowałem w dorosłej kadrze, miałem 14 lat. Grałem w niej od 2008 do 2012 roku. Później zdecydowałem się na wyjazd.

Pierwszym klubem, z którym się pan związał w Europie, był Zenit Kazań. Rosja to rzeczywiście stan umysłu?

Zanim była Rosja, najpierw trafiłem do Polski. Przyleciałem tu w lekkich ubraniach, a gdy wyszedłem na płytę lotniska, myślałem, że zamarznę. Małgosia przywiozła mi ciepłą kurtkę, a i tak zderzenie z zimową Europą było dla mnie szokujące. Przyleciałem tu w najzimniejszym dniu w roku.

A Rosja? Wiadomo, gdy ludzie za dużo wypiją, dochodzi do bijatyk. W cztery lata widziałem tam sporo bójek. Gdy już się takie coś zaczynało, mówiłem sobie: niech się biją, ja się nie mieszam. Ktoś, kto zacznie takich rozdzielać, prędzej dostanie od nich po głowie, niż ich powstrzyma.

Wcześniej dużo słyszałem o możliwościach Rosjan w zakresie spożywania. Pewne sprawy mnie już nie szokowały, choć byłem niezmiennie zdziwiony, że niektórzy siatkarze są tak mocni w zabawie. Ilość alkoholu spożywanego na imprezach i tempo, w jakim się pije w Rosji, są niesamowite. Do tego co chwila wznosi się jakieś toasty. Ja nie należę do osób, które do dobrej zabawy potrzebują się napić, więc nie starałem się nawet dotrzymać kroku rosyjskim kolegom - wolałem mniej procentowe trunki.

W Rosji przez kilka lat grał pan w jednym klubie z Aleksiejem Spiridonowem, który ma opinie szaleńca. Jest znienawidzony przez polskich kibiców, bo źle wypowiada się o Polsce i Polakach.

Nigdy nie miałem z nim żadnego problemu. Zresztą, ja w ogóle nie miewam problemów z kolegami z drużyny, bo nie szukam konfliktów. Ze Spiridonowem mam normalne, koleżeńskie relacje. Nie uważam go za wariata. Ma swój rozum.

To pan go nauczył śpiewać "Polska, Biało-Czerwoni"?

Sam się nauczył. Pewnego razu usłyszałem, że ktoś śpiewa tę piosenkę, a potem zdziwiony zobaczyłem, że to "Spirik". No i go nagrałem. Najwyraźniej bardzo spodobała mu się ta przyśpiewka, bo cały czas ją nucił.

Spotkał się pan w Rosji z jakimikolwiek przejawami rasizmu?

Raz czy dwa się zdarzyło, że ktoś powiedział coś niemiłego, ale nie wiązałbym tego z krajem, w którym wtedy przebywałem. W Polsce też tak bywało.

To znaczy?

Dużo rozumiem po polsku, o czym ludzie przeważnie nie wiedzą. A wiadomo, nie wszyscy interesują się siatkówką, nie rozpoznają mnie i traktują po prostu jako kolejnego obcokrajowca o innym kolorze skóry. Byli tacy, którzy mówili przy mnie rzeczy, których mówić nie powinni. Na przykład w zeszłym roku staliśmy w kolejce w restauracji. Za mną kilkuosobowa grupa, w której padały komentarze w stylu: "Co ten czarny tu robi?". Powiedziałem wtedy żonie, że jak zaraz stamtąd nie wyjdę, to kogoś rozniosę. Ostatecznie zignorowałem te słowa.

Bardzo poruszyło mnie z kolei to, co stało się dwa lata temu w Szczecinie, gdy brutalnie pobito czarnoskórego pięściarza. Rzucili się na niego w pięciu, zaatakowali siekierą. A to był chłopak, który urodził się w Polsce i jest Polakiem. Ledwo uszedł z życiem, choć przecież potrafił się bić. To straszne, że są ludzie, którzy są gotowi zabić swojego rodaka tylko dlatego, że ma inny kolor skóry. Strach gdzieś wyjść, bo można trafić na takich typów. I nawet dwa metry wzrostu i znajomość chwytów zapaśniczych mogą wtedy nie wystarczyć.

Na kolejnej stronie przeczytasz o początkach Wilfredo Leona w polskiej kadrze, z jakim numerem będzie grał w reprezentacji oraz dlaczego nie lubi rozmawiać o pieniądzach.
[nextpage]Dziś ma pan 25 lat i po dwuletniej karencji czeka na debiut w polskiej reprezentacji. Robi na panu wrażenie opinia, że dołączenie Wilfredo Leona do siatkarskiej reprezentacji Polski to sytuacja porównywalna do takiej, jakby do piłkarskiej kadry dołączył Leo Messi albo Cristiano Ronaldo? I to w kwiecie wieku.

Zupełnie nie robi to na mnie wrażenia. Sam zresztą powiedziałem innym zawodnikom, że absolutnie nie przychodzę do nich jako zbawca albo heros. Jestem po prostu kolejnym graczem, który może wzmocnić grupę i rywalizację o miejsce w składzie. Wzmocnienie ekipy jako całości jest najważniejsze, bo w siatkówkę nie gra się samemu. Chcę dołączyć do mocnego zespołu i osiągać z nim sukcesy.

Nie jestem gwiazdą, za którą inni mają nosić piłki. Żeby być gwiazdą, trzeba się gwiazdą czuć. Mi do tego bardzo daleko. Trener Vital Heynen zapowiedział, że nikt nie ma pewnego miejsca w składzie. Każdy musi je sobie wywalczyć.

Kurtuazja i przesadna skromność?

Fakty. To tak samo jak z opiniami, że jestem najlepszym zawodnikiem na świecie. To miłe, gdy tak się o mnie mówi, ale sam nigdy w życiu się tak nie określiłem. Na pewno zrobię, co mogę, by w polskiej drużynie nie znaleźć się w kwadracie dla rezerwowych. Kwadrat mnie nie parzy, ale nie lubię tego miejsca. W ostatnim sezonie chyba tylko raz zdarzyło mi się w nim stanąć ze względu na złą grę. Jeśli jednak trener postanowi zdjąć mnie z boiska, nie będę lamentował. Jeśli będę grał źle, trzeba będzie wprowadzić za mnie innego zawodnika i to cała historia. Chociaż oczywiście wolałbym, żeby mój ewentualny pobyt w kwadracie był spowodowany taktyką trenera, a nie moją gorszą dyspozycją.

Informacja, że będzie pan grał w polskiej kadrze, wywołała sporo komentarzy. W ostatnim czasie Earvin N'Gapeth powiedział wprost: Leon nie powinien grać w reprezentacji Polski. Jak pan przyjął jego słowa?

Nic mi do tego. Temat zmiany reprezentacji jest delikatny. Wiele osób nie bierze pod uwagę całego kontekstu. Nie chodzi przecież o moją zachciankę. Nie robię tego, bo więcej zarobię albo dlatego, że mam większą szansę coś wygrać. Los sprawił, że musiałem podjąć trudne decyzje. Miałbym Earvinowi coś do powiedzenia na ten temat, ale wolę zrobić to osobiście, a nie za pośrednictwem mediów. Nie powiedziałbym o nim czegoś takiego w wywiadzie.

Czuje się pan niesprawiedliwie traktowany?

Niektóre opinie są dla mnie bolesne, ale szanuję prawo innych do wyrażania swojego zdania. Chciałbym jedynie, by negatywnie wyrażające się o mnie osoby mówiły to prosto w twarz, a nie w mediach. Jeszcze nigdy się jednak nie zdarzyło, żeby ktokolwiek ze środowiska siatkarskiego do mnie podszedł i powiedział: "Nie podoba mi się, że zmieniasz reprezentację narodową. Nie powinieneś tego robić". A przecież wiadomo o tym od dawna.

A jak podchodzą do tego reprezentanci Polski? Po raz pierwszy pojawił się pan w szatni w czasie ubiegłorocznej Ligi Narodów w Łodzi.

Wtedy to było raczej powierzchowne zapoznanie. Powiedziałem chłopakom: "Cześć, z boiska znam was dobrze, wy mnie zresztą też". Niedługo później zaczęliśmy ze sobą trenować w Zakopanem, atmosfera była bardzo luźna. Złapaliśmy dobry kontakt, nawet gdy czegoś nie rozumiałem po polsku, prosiłem o podpowiedź po angielsku, żeby złapać kontekst rozmów pozostałych graczy. Generalnie ten proces zapoznawczy przebiega sprawnie.

Bartosz Kurek powiedział, że kiedy rok temu przyjeżdżał pan na trzy dni do Zakopanego na zgrupowanie, początkowo się z tego śmiał, bo nie wierzył, że trzy dni cokolwiek dadzą. A później przekonał się, że mogą dać naprawdę dużo.

Przyjechałem wtedy po dłuższych wakacjach, nie miałem takiej formy jak inni zawodnicy, ale od początku czułem wielką motywację przed mistrzostwami świata. Uczestniczyłem we wszystkich zajęciach, a treningi były wtedy ciężkie. Czy dużo dał mi ten czas? Tak, bo poczułem, że mógłbym już być częścią tej drużyny, trenować z nią cały czas, walczyć o miejsce w składzie.

Byłem zaskoczony, jak łagodnie przebiegła moja aklimatyzacja. Wiadomo, gdy wchodzi się do nowej dla siebie grupy, myśli się, co nas tam czeka, co o nas pomyślą, jak będą wyglądać treningi. Ma się pewne oczekiwania w stosunku do siebie i do innych. Na początku było dużo niewiadomych, ale od pierwszych zajęć moje wejście do zespołu przebiegało spokojnie, w dobrym rytmie. Powiedziałbym nawet, że w radosnej atmosferze, bez nieufności. To mnie bardzo ucieszyło.

Podczas niedawnego zgrupowania w Spale czuł się pan podobnie?

Czułem się doskonale. Różnicą był za to rytm dnia. W Zakopanem mieliśmy dwa treningi dziennie, w Spale trzy. Było też więcej zawodników, mieliśmy aż trzy grupy treningowe, za każdym razem inne. Grałem z różnymi chłopakami, różnymi rozgrywającymi - to było ciekawe doświadczenie. Cieszyłem się, że z każdym powołanym zawodnikiem mogłem trochę potrenować, trochę lepiej ich poznać. Piwa chłopakom nie zdążyłem jeszcze postawić, za to w tym roku drużyna przywitała mnie na zgrupowaniu w Spale chlebem i wódką. Czułem się jak na weselu. Chleb zjadłem, ale wódkę zostawiłem, bo to było tuż przed treningiem. Później, trzeciego dnia mojego pobytu, mieliśmy integracyjnego grilla i wtedy napiliśmy się "polskiego Prosecco". To taki drink, chłopaki wymyślili specjalną recepturę, nawet nie wiem, co w nim było. Chyba jakiś likier z 7Up’em. Poza jedzeniem i piciem było też dużo pozytywnych rozmów. Jeśli więc pytacie mnie, jak czuję się dobrze w zespole i czy zostałem przez ekipę zaakceptowany, odpowiedź może być tylko jedna: tak, czuję się w drużynie znakomicie.

Nie kazali panu płacić za tego grilla?

Skąd! Wiem jednak, w jaki sposób wyłania się w drużynie osobę, która płaci za wspólne kolacje. Od dawna był na to sposób, ale za moją sugestią wprowadziliśmy do niego drobną modyfikację. Któregoś dnia pojechaliśmy do restauracji i gdy doszło do płacenia, wrzuciliśmy nasze karty płatnicze do jednej torby. Każdy po kolei wyjmował jedną kartę, a ta, która została wyciągnięta jako ostatnia, musiała opłacić cały rachunek.

Dlaczego zawsze się pan denerwuje, gdy w rozmowie pojawia się temat pieniędzy? Było tak choćby w momencie, gdy przypomnieliśmy ofertę z rosyjskiej kadry.

To są prywatne sprawy, a ja nikomu w portfel nie zaglądam. W innych sportach, na przykład w tenisie, kwestie finansowe są bardzo transparentne. Wszyscy dobrze wiedzą, ile ktoś zarobił wygrywając turniej. W siatkówce czegoś takiego nie ma, a do tego kontrakty zawierają klauzule poufności i bez zgody drugiej strony nie wolno ujawniać zapisów, także wysokości pensji. Jeśli złamię postanowienie umowy, prezes Perugii Gino Sirci będzie bardzo zły. A o zarobki pyta mnie wiele osób. Nawet niektórzy koledzy z reprezentacji Polski. Patrzcie, a sami o swoich nie powiedzą! Wszyscy mówią tylko: "wystarczy, żeby żyć". No więc ja mówię im to samo.

Może chcą wiedzieć, żeby z czystym sumieniem na koniec wspólnej kolacji wrzucać do worka tylko jedną kartę?

Nie martwcie się. Sądzę, że na przykład Bartek Kurek i Michał Kubiak mają ładne kontrakty. Ich karty wciąż by tam lądowały. A co do moich zarobków, to zna je tylko kilka najbliższych osób. Oczywiście żona, poza tym mama i tata. Ale rodzice też nie znają wszystkich szczegółów. Wiedzą tyle, ile im powiedziałem.

Co pan powie o potencjale polskiego zespołu już z panem w składzie?

Jest bardzo wysoki. W drużynie jest odpowiednie połączenie młodości i doświadczenia. Codziennie trzeba zasuwać, bo jeden dzień, gdy pracuje się gorzej, może wystarczyć, żeby trener uznał, że miejsce w kadrze na najważniejsze turnieje należy się komuś innemu. Wystarczy spojrzeć na Ligę Narodów. Mówi się, że to nie jest najważniejsza impreza w roku, ale widać jak bardzo zawodnicy się starają. Wiedzą, że walczą o miejsce w tych najważniejszych, a trener patrzy nie tylko na formę, ale też na zaangażowanie i motywację.

Grał pan w nieoficjalnym towarzyskim meczu z Niemcami?

Grałem przez dwa sety. Niemcy wygrali 3:2, więcej nie mogę powiedzieć.

Czyli debiut w biało-czerwonej koszulce ma pan już za sobą?

Nie do końca. Graliśmy w treningowych strojach.

Ale meczową też pan już ma? Z takim samym numerem jak w klubie?

Mam. I zgadza się, będę grał z dziewiątką.

Źródło artykułu: