Marcin Gortat: Ogień prawie zgaszony

- Zostałem wykupiony z Clippersów i zderzyłem się z rzeczywistością. Nagle, po tylu latach - cisza, pustka. Czułem się bezużyteczny. Niepotrzebny na tym świecie. Po co tu w ogóle jesteś? Po co żyjesz? Po co oddychasz? - mówi Marcin Gortat.

Paweł Kapusta
Paweł Kapusta
Marcin Gortat Agencja Gazeta / Michał Łepecki / Na zdjęciu: Marcin Gortat
Z powodu zagrożenia epidemią koronawirusa, apelujemy do Was, byście unikali dużych skupisk ludzkich, uważali na siebie, poświęcili czas sobie i najbliższym. Zostańcie w domu, poczytajcie. Pod hasztagiem #zostanwdomu będziemy proponować Wam najlepsze teksty WP SportoweFakty z ostatnich lat.

Paweł Kapusta: Jechałem do pana i zastanawiałem się, na którą stronę rzeki mam się udać, by z panem porozmawiać. Gdzie się teraz znajdujemy?

Marcin Gortat: Gdyby porównać moje położenie do jazdy autem, w którym pierwszy bieg startuje, a piąty pozwala na szybką jazdę, ale już nie napędza, to ja dziś jestem na biegu neutralnym. Totalnie nie wiem, gdzie jestem. W zawieszeniu. Przesiedziałem sezon do końca bez podpisywania kontraktu, z kolei w lipcu na 99 procent nie będzie kontraktu wyższego niż minimum weterana.

Jeśli do tego dojdzie, w moim przypadku będzie to odrobinę ponad dwa miliony dolarów. Dla normalnego człowieka są to pieniądze potężne, ale każdego trzeba mierzyć według własnej miary. Jeśli za jeden sezon dostawałem 14 milionów dolarów, a nagle mam zejść do dwóch, to tak samo, jakby człowiek pracował za trzy tysiące złotych i nagle kazano mu robić za osiem stów. Przepaść. Czy wyżyłbym za te pieniądze? Oczywiście. Za 800 złotych wyżyć trudno, za dwa miliony to już co innego. Pytanie jest jednak zupełnie inne: czy ja nadal tego chcę?

Chce pan?

Gdy miałem 27 lat, byłem w sportowym piku i chciałem zarabiać współmiernie do wyników. Wiązało się to z gigantycznym poświęceniem, podporządkowaniem życia koszykówce. Dziś mam 35 lat i zmieniły mi się priorytety. Mój ogień przygasł. Napędzał mnie przez wiele lat pod względem sportowym, ale dziś jest gorętszy w innych dziedzinach. 35 lat to dla profesjonalnego sportowca dużo. Nawet bardzo dużo. Nikt nie jest sobie w stanie wyobrazić, jak wygląda poranne wstawanie po rozegraniu w poniedziałek i wtorek dwóch meczów po 35 minut. Na najwyższych obrotach, będąc liderem zespołu, gdy piłka przeze mnie przechodziła. Wstań w środę rano i idź zrobić odnowę. Albo po prostu idź do ubikacji. Jeden wielki ból.

Sport zniszczył panu zdrowie?

Odcinek L4 i L5 w kręgosłupie mam kompletnie rozsypany. Do końca życia będę musiał wykonywać ćwiczenia wzmacniające, by nie czuć bólu i nie chodzić zgięty jak staruszek. Mam też problem z niesymetrycznie ustawionym biodrem. W młodości nabrałem złych nawyków, których nikt nie skorygował - nauczyłem się źle biegać, skakać, więc dziś nie umiem usiąść i zarzucić nogi na nogę. To też sportowe zniszczenie. O kolanach nawet nie wspominam. Gdy biegnę w lesie po ściółce, jest w miarę OK. Ale gdy muszę przebiec 10 metrów po betonie, odczuwam ból, którego wcześniej nie miałem. W całej karierze zagrałem 800 meczów w sezonie regularnym i około 200 w play-offach. Gdy doda się do tego kadry narodowe, wychodzi 1150 rozegranych w życiu meczów z malutką, trzymiesięczną przerwą z powodu kontuzji. Zniszczenie organizmu jest przez to ogromne.

W przeszłości pojawiały się już trudne chwile? Ktoś może pomyśleć: gość zarabiał kosmiczne pieniądze, trafił do sportowego nieba, więc o jakich chwilach słabości on teraz pieprzy?
 
Gdy przyszedłem do NBA, czułem podniecenie. Siedziałem przy parkiecie i mówiłem sobie: o w mordę, to przecież on! Wielka gwiazda! Patrzyłem dalej i widziałem, że w pierwszym rzędzie siedzi ta znana aktorka, a w drugim - ten sławny piosenkarz. Byłem chłopakiem, który przyjechał do wielkiego świata i się nim zachłysnął. Tyle tylko, że zaczęła to być dla mnie normalność. Do tego stopnia, że wszystkie lata podporządkowane były tylko koszykówce. Miałem jedną myśl: być gotowym na trening i być gotowym na mecz. To był klucz do mojego sukcesu. Byłem tak zafiksowany, że już dzień wcześniej odbywałem w głowie jutrzejszy trening. Rozmyślałem o koledze z zespołu, którego będę krył na zajęciach. Wiedziałem, że go tam zniszczę, "zabiję" pod koszem. Robiłem sobie w głowie cały plan: wstanę wcześniej, zjem duże śniadanie, pójdę na siłownię, poprzerzucam ciężary, zrobię brzuch i nogi, później wyjdę na parkiet, nawet mu cześć nie powiem i go w ziemię wkręcę. Tak się nakręcałem.

ZOBACZ WIDEO: Adam Małysz: Kiedy słuchałem Włodzimierza Szaranowicza, miałem łzy w oczach
  Takie podejście wypalało?

Dopiero po czasie zrozumiałem, do czego to doprowadziło. Kluby w NBA cyklicznie organizują zawodnikom wykłady na różne tematy. Pewnego dnia przyszła do nas pani psycholog.
- Gwarantuję, że ponad połowa z was ma depresję - mówi, a my siedzimy, rozglądamy się po sobie i śmiejemy, że depresja to jest dla lasek, które zagubiły się w życiu, a nie dla takich twardych gości jak my.
- OK, pokażę wam 15 podstawowych oznak depresji.
I zaczęła wykład, wyświetla slajdy z objawami. Siedzisz często w domu. Grasz w gry wideo. Nie odbierasz telefonu. Nie odpisujesz na SMS-y. Nie oddzwaniasz. Siedzisz w ciemnym, zamkniętym pokoju. Nie wychodzisz do ludzi. Z nikim się nie komunikujesz. Zamawiasz jedzenie do domu. Nie wychodzisz do restauracji. Nie integrujesz się z ludźmi.

Siedzimy i jak 17 osób ryło z babki, tak momentalnie zapanowała cisza. Szok. Na 15 wymienionych punktów miałem 13. Z ręką na sercu mogłem wziąć długopis i po kolei je wszystkie zaznaczać.
- Widzicie? Mówiłam wam. Ponad połowa z was ma sportową depresję. Czy macie jakieś pytania?
Oczywiście nikt się nie zgłosił, nie przyznał przy kumplach. Gdy jednak skończył się wykład, wszyscy ustawili się w kolejce. Każdy podchodził, mówił jej, że ma problem i dopytywał, co może z tym zrobić. Połowa z nas poszła do niej na leczenie. Trzech-czterech koszykarzy rocznie oznajmia w mediach, że walczy ze sportową depresją.

Jak sobie radzić z takim ciężarem?

Ja rzuciłem się w wir pracy. I nie mówię o pracy zawodowej, czyli koszykówce. Przez 12 lat w NBA i cztery lata w lidze niemieckiej nauczyłem się pracoholizmu. Tak, jestem pracoholikiem. Cały czas musi się coś wokół mnie dziać. Spotkania, nagrania, rozmowy, wizyty, campy z dziećmi, fundacja i praca w papierach - muszę non stop coś robić. Nie potrafię siedzieć bezczynnie na kanapie. I to działanie jest dla mnie lekarstwem.

Bardzo trudne chwile nadeszły niedawno. W lutym zostałem wykupiony z Clippersów i zderzyłem się z rzeczywistością. Przez 16 lat, dzień w dzień, dostawałem rano lub w nocy SMS z rozpiską dnia. W wiadomości był plan podróży, godziny odlotów na mecze, powrotów, odjazdów autokaru z hotelu, godziny rozpoczęcia eventów, treningów. I nagle, po tylu latach, nie dostałem SMS-a. Cisza, pustka.
 
Jak się czuje człowiek, który spada z tej karuzeli?

To bardzo dziwne wrażenie. Z nikim wcześniej się nim nie dzieliłem. Zupełnie nowa sytuacja, w której się znalazłem. Nie można się na to przygotować. Po co w ogóle tu jesteś? Po co żyjesz? Po co oddychasz? Czasem dopadały mnie takie myśli. Wyobraź sobie, że w 16 lat zaprogramowałeś swój organizm na wstawanie o 7 rano. I nagle wypadasz z gry. Przecież z dnia na dzień nie obudzisz się o 11. Oczy otwierasz jak zawsze, o siódmej. Później, co pięć minut, łapiesz za telefon. Podnosisz, zerkasz na wyświetlacz. Nikt nie pisze. Odkładasz. Za pięć minut znowu. Nikt nie pisze. Odkładasz. Siedzisz w łóżku, patrzysz przed siebie w białą ścianę. W końcu mówisz:

Dobra, co ja mam, k...a, ze sobą zrobić?! Od czego mam zacząć?!
 
Od czego pan zaczął?

Od śniadania. Uśmiecha się pan teraz, a ja musiałem zacząć kupować jedzenie do domu, bo przez wszystkie lata w Stanach śniadania jadałem w klubie. W restauracji czekało na mnie idealnie zbilansowane, przygotowane pode mnie jedzenie, które musiałem zjeść, bo inaczej nie zacząłbym treningu.

A teraz zjadłeś śniadanie i znów siedzisz. Znów nie wiesz, co masz ze sobą zrobić. Dzień-dwa tak wytrzymasz, bo czasem dostawałeś dwa dni na regenerację. Ale trzeciego poranka ręce zaczynają ci się trząść. Organizm produkuje testosteron, który musi być gdzieś zużyty. Siłownia, bieganie, skakanie, mecz - to było przecież twoje życie. A tu nagle, z dnia na dzień - NIC. TOTALNE NIC. Wpadasz na pomysł: padnę na glebę, zrobię 100 pompek. Pompujesz, kończysz, zerkasz z nadzieją na zegarek, a wskazówki przesunęły się raptem o 15 minut. A przecież normalnie trening trwa 3-4 godziny. Zaczynasz stawiać sobie poważne pytania: co zrobić dalej z swoim życiem?

Po tygodniu siedzenia w Los Angeles stwierdziłem: lecę do Orlando. Tam mieszkam na co dzień. Załatwiłem kilka spraw, powierciłem dziury w ścianach, pomalowałem pokój, pomyłem i poczyściłem auta. Ale ile można takie rzeczy robić? Po kolejnym tygodniu wróciłem do Polski. Na szczęście tutaj wpadłem w wir pracy. Powrót do ojczyzny od zawsze związany jest dla mnie z robotą. Tu wizyta, tam nagranie, zdjęcia, rozmowa, spotkanie z rodziną. Dopiero po dwóch tygodniach w Polsce złapałem odpowiedni rytm. Zapomniałem o tym, co dzieje się za Oceanem.
 
Będzie się pan jednak musiał zmierzyć z rzeczywistością.

Tkwię w stanie zawieszenia. Zupełnie nie wiem, co ze mną będzie. Jestem bliżej końca. Nie koszykarsko, bo koszykarsko wciąż jestem dalej, niż wielu będących w prime time’ie chłopaków. Wielu ekspertów powiedziałoby coś innego, ale to te same osoby, które twierdziły, że nigdy się do NBA nie dostanę, bo jestem drewnem. Po 12 latach i zarobionych dużych pieniądzach patrzę na nich i się z nich śmieję. Mówię: jesteś gówno nie ekspert. Koszykarsko cały czas mógłbym grać. Ale znajomym mówię, że jestem na końcu mojej sportowej drogi. Mój ogień jest już prawie zgaszony.

Chciałbym wyjść na parkiet, skoczyć, pobiec. Mentalnie chcesz, masz zryw, ale nogi nie niosą. Kiedyś to było dla mnie jak splunięcie. Mogłem iść na imprezę, bawić się do rana, wrócić do domu o szóstej, o ósmej wykręcić w siłowni najlepsze rekordy, a wieczorem zagrać mecz i wykręcić najlepszy rezultat w karierze. Dokładnie taką sytuację miałem w Miami. Problem w tym, że na liczniku jest już 35 lat. Idziesz na imprezę, kończysz ją o 2 w nocy, po czym przez tydzień dochodzisz do siebie, bo nie jesteś w stanie się zregenerować. Przez tydzień nie dajesz rady wstać na siłownię albo pobiegać, bo ciało jest zmęczone.

Z decyzjami poczekam do 1 lipca. Ktoś musiałby wyłożyć naprawdę konkretne pieniądze, bym się zdecydował. Jeśli tak się stanie, oddaję się totalnie i mówię wprost: idę po kasę. To już nie jest pasja do koszykówki. To biznes.
 
A jeśli propozycja nie nadejdzie?
 
Nie będę płakał. Mam zapewniony byt dla mojej rodziny i to jest najważniejsze.  

Na kolejnych stronach przeczytasz między innymi o rekompensujących ciężkie treningi, potężnych zarobkach w NBA, nieuczciwych agentach, dzieciństwie i relacjach z rodzicami, planach założenia własnej rodziny, respekcie do wojska i... strzelaniu z haubicy. Napisz do autora wywiadu - pkapusta-magazyn@wp.pl.

Czy Marcin Gortat to według ciebie najlepszy, polski koszykarz w historii?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×