Mistrzostwa Europy siatkarek. Polska - Niemcy. Krzysztof Sędzicki: Podążanie za marzeniami to przepiękna rzecz

WP SportoweFakty / Justyna Serafin / Na zdjęciu: siatkarki reprezentacji Polski
WP SportoweFakty / Justyna Serafin / Na zdjęciu: siatkarki reprezentacji Polski

Reprezentacja Polski, która właśnie awansowała do półfinału mistrzostw Europy, nie uniknie porównań do "Złotek" czy nawet do kadry sprzed dziesięciu lat. Teraz jednak pisze własną historię, która jeszcze niedawno wydawała się tylko marzeniem.

Dekadę temu jako czternastolatek z wypiekami na twarzy śledziłem mistrzostwa Europy siatkarek, które rozgrywane były w "mojej" Łodzi. Wielką siatkówkę dotąd znałem raczej z telewizji, a w ciągu tamtych niecałych dwóch tygodni miałem ją na wyciągnięcie ręki każdego dnia. Nie wiedziałem wtedy jeszcze do końca, jak zachowywać się w hali, bo siłą rzeczy nie miałem wielu okazji, by oglądać spotkania z udziałem siatkarskiej reprezentacji Polski. Szybko jednak się tego nauczyłem. Od drugiej fazy już czułem się dużo lepiej, a jak się to dalej potoczyło, wiemy.

Cieszę się, że spotkał mnie taki zaszczyt, bo mogłem zobaczyć na własne oczy jeden z medali polskiej kadry, który przecież wykuty został w dramatycznych okolicznościach. Co tu dużo mówić, pomogły nam go zdobyć Holenderki, które zatrzymały Rosjanki w drugiej fazie. Tak, tamten medal smakował fantastycznie. Nawet jeśli był "tylko" brązowy, a przecież sześć i cztery lata wcześniej nasze panie sięgały po złoto.

Mało kto wtedy myślał o pokoleniowej dziurze, która najboleśniej dała o sobie znać w styczniu 2014 roku. To był mój pierwszy reprezentacyjny turniej z akredytacją na szyi. Porażka z radosnymi Belgijkami bolała potwornie, ale była zapowiedzią ogromnych zmian. Zmian, których również miałem okazję być świadkiem.

ZOBACZ WIDEO Tokio 2020. Dziennikarze WP SportoweFakty wskazali kluczowy element, który zadecydował o awansie. "Niby prosta rzecz"

O tym, że trzeba było zbudować tę kadrę od zera niby wiedziałem, ale chyba nie zdawałem sobie sprawy, jak to się odbywa. Jacek Nawrocki wykonał mozolną pracę. Jeździł nie tylko po klubach ekstraklasowych, ale również pierwszo- i drugoligowych w poszukiwaniu zawodniczek, które pomogą zasypać luki na poszczególnych pozycjach. Zadanie miał piekielnie trudne, bo konkurencja nie była zbyt duża. Już w 2015 roku dwukrotnie odbijaliśmy się od holenderskiej ściany - najpierw w World Grand Prix, a później na mistrzostwach Europy. Takie było nasze miejsce w szeregu.

Obserwowałem, jak z każdym rokiem ta kadra ewoluowała. Musiała wracać z niebytu, bo jakiś czas na siatkarskiej mapie Europy nas nie było. Powrót zaczęliśmy w 2017 roku, gdy powróciliśmy do elity wygrywając II dywizję World Grand Prix. Później przyszły obiecujące mecze Ligi Narodów, a w tym roku na nowo uwierzyliśmy, że kobieca kadra potrafi dostarczyć nam emocji, gdy bije się z najsilniejszymi - Brazylijkami, Włoszkami czy Japonkami.

Mistrzostwa Europy rozgrywane częściowo w naszym kraju okazały się najpoważniejszym sprawdzianem od lat. Sprawdzianem dla Jacka Nawrockiego, co udało mu się uszyć z tego, co miał. Sprawdzianem dla poszczególnych siatkarek, by zobaczyć, jak radzą sobie na boisku, gdy na trybunach ogląda ich dwa razy więcej ludzi niż zwykle, a przed telewizorami miliony, a nie tysiące. Sprawdzianem także dla nas, co wiemy o naszej drużynie i czego możemy od niej oczekiwać. Wiele siatkarek miało już epizody na europejskim czempionacie, ale jednak ten turniej był dla nich imprezą życia.

A to drużyna, której gwiazdorstwo zupełnie nie grozi, bo zbudowana jest z siatkarek, które pamiętają, jak było i jak jest. To one teraz tworzą nową historię. Musiały kilka lub nawet kilkanaście razy przegrać, nawet - wydawałoby się - wygrane spotkania, by nauczyć się podnosić i przełamywać na boisku. I to na poziomie reprezentacyjnym, gdzie miejsce na błędy jest dużo bardziej ograniczone niż na ligowym poletku.

Realnie Biało-Czerwone miały dojść do końca polskiej części turnieju. Ten cel zrealizowały, choć po porażce z Belgijkami strach zajrzał nam w oczy. Ale dzień później nasze panie pokazały, że mogą pobić faworytki i pokonały Italię. Czy Włoszki kalkulowały? Nie wyglądały, jakby po nich ta porażka spływała.

Wygraną z Niemkami ten zespół potwierdził, że już potrafi radzić sobie w sytuacji, gdy na ręce i nogi patrzy mu cała Polska. Polska, która na nowo pokochała reprezentację, o której już chyba nieco zdążyła zapomnieć. A ta grupa ma świadomość, że do najlepszych jej i tak jeszcze brakuje. Czyż to właśnie nie jest piękne?

Znowu czuję się jak dziesięć lat temu i staram się chłonąć każdy moment z tą drużyną. Ona też wciąż jeszcze się uczy. Niby już coś tam gdzieś kiedyś słyszeliśmy, ale dopiero teraz przeżywamy to na własnej skórze. Marzyliśmy o Ankarze. Teraz do niej lecimy i będziemy próbować łapać kolejne marzenia. Nie ma nic piękniejszego niż podążanie za nimi.

Krzysztof Sędzicki

Źródło artykułu: