Spokojna, wręcz opustoszała w piątek Wisła zmieniła się nie do poznania od sobotniego przedpołudnia. Już na kilka godzin przed konkursem na pierwszym rondzie w mieście, od strony Ustronia, zaczęły tworzyć się korki.
Rejestracje z Katowic, Krakowa, Warszawy, Gdańska a nawet... Szczecina. Do Wisły zjeżdżali się kibice z całej Polski. Tłoczno zrobiło się także na deptaku w centrum miasta. Po piątkowej śnieżycy dzień później słońce nieśmiało wychodziło zza chmur, a kibice, ubrani w biało-czerwone szaliki i czapki, zmierzali już na skocznię.
- Idziemy wcześniej, bo mamy bilety na miejsca stojące. Kto pierwszy, ten lepszy. Chcemy mieć jak najlepszy widok na zawody - mówiła nam pani Katarzyna z Katowic. - Nie zmarzniecie przez tyle godzin pod skocznią? - pytałem, gdy do zawodów zostały jeszcze ponad cztery godziny.
- Nie ma takiej opcji. Jeździmy na skoki w Polsce od wielu lat. W Zakopanem staliśmy pod skocznią po kilka godzin przed konkursem, gdy było kilkanaście stopni mrozu. Daliśmy radę wtedy, to i damy teraz - odpowiadała.
ZOBACZ WIDEO: Absurdalna sytuacja w amatorskiej lidze. Najbardziej groteskowe pudło roku
Na termometrze było tym razem znacznie cieplej niż przed laty w Zakopanem, ale i tak stanie przy temperaturze w okolicach zera przez kilka godzin do najprzyjemniejszych nie należy. Polscy kibice się tym nie martwią. Takich fanów, jak pani Katarzyna i jej narzeczony, było więcej. Już na kilka godzin przed pierwszą serią zmierzali na skocznię. A gdy już weszli na obiekt, robili zdjęcie za zdjęciem. Każdy chciał się pochwalić w social mediach, że ten dzień spędza na skokach.
Kibice wciąż kochają tę dyscyplinę i Wisła to po raz kolejny udowodniła. Już rok temu, gdy polscy skoczkowie zmagali się z największym kryzysem od lat, fani tłumnie zjawili się pod skocznią im. Adama Małysza. Niespełna rok później Polacy dalej są daleko od ścisłej światowej czołówki, a kibice znów nie zawiedli. Koniec skoków w Polsce? Nic z tego: patrząc na obrazki z soboty z Wisły.
Już na kilka dni przed zawodami organizatorzy cieszyli się, jak idzie sprzedaż biletów. Andrzej Wąsowicz, szef komitetu organizacyjnego, informował nas, że na weekendowe zmagania zostało tylko po kilkaset sztuk wejściówek. Imponujące, tym bardziej, że ceny biletów nie należały do najniższych. W zależności od daty zakupu wahały się od 100 do 150 złotych za miejsca stojące i od 225 do 300 złotych za miejsca siedzące.
- Nie jest źle. Jeździmy od lat na skoki i nie wyobrażam sobie, że mogłoby nas tutaj nie być. To już nasza taka rodzinna tradycja - mówił pan Janusz z Ustronia. Daleko do Wisły nie miał. Jak w poprzednich latach zabrał ze sobą żonę, dwójkę dzieci i ubrani w biało-czerwone barwy zjawili się pod skocznią na godzinę przed rozpoczęciem konkursu.
- A za kogo trzymacie zwłaszcza kciuki? - dopytywałem. - Za Piotra Żyłę - odpowiedzieli. Takich głosów było więcej. Żyła rozbudził apetyty skokiem w kwalifikacjach. Dopiero co wrócił po kontuzji, a mimo to uzyskał aż 130 metrów i był w ścisłej czołówce. Przestrzegał jednak, że na tak długi skok miały wpływ przede wszystkim warunki wietrzne.
Niestety, dla polskich kibiców, nie mylił się. Gdy dzień później Żyła skakał już w znacznie mniej korzystnych warunkach, wylądował ponad 10 metrów bliżej. Nieśmiało przybił "piątki" z kilkoma kibicami i zniknął szybko w szatni. Jego los podzielił Kamil Stoch. Obaj odpadli po pierwszej serii, a ostatecznie żaden z Polaków nie ukończył konkursu w najlepszej dziesiątce. Planu minimum nie udało się zrealizować.
Klęska liderów nie oznaczała jednak stypy na skoczni. Wręcz przeciwnie. Muzyka grała, trąbki było słychać, a spiker co rusz wymieniał nazwy kolejnych miejscowości, z których przyjechali kibice: Piła, Środa Wielkopolska, itd. Polska jest ewenementem. To drugi z rzędu słaby sezon dla Biało-Czerwonych, a na skoczni mnóstwo ludzi, o czym dla przykładu w Norwegii czy Finlandii mogą tylko pomarzyć.
- Tato, a dlaczego Polaków nie ma na podium? - zapytał młody chłopiec, z biało-czerwoną czapką z rogami, gdy wychodzili ze skoczni. - Bo nie skakali tak dobrze, jak ich rywale. Ale zobaczysz, następnym razem się uda. Nasi jeszcze będą wygrywać - odpowiedziała tata, pocieszając chłopca.
Kredyt zaufania wciąż nie jest zatem wyczerpany, chociaż polscy skoczkowie - zwłaszcza liderzy - robią wszystko, by niedługo tylko najwięksi zapaleńcy interesowali się skokami narciarskimi w naszym kraju.
Po konkursie skocznia szybko opustoszała, nie było wielkiego fetowania sukcesów. Kibice przenieśli się na miasto, ale i tam nie było wielkiej radości. Fani weszli do karczm na kolacje, by ogrzać się, zjeść ciepły posiłek i porozmawiać. Tym razem nie o wielkich sukcesach Polaków, ale ich rywali.
W niedzielę jednak znów przyjdą na skocznię i znów będą mocno trąbić i zdzierać gardła, gdy na belce startowej usiądzie Polak. Bo ten obrazek, co może zaskakiwać, na razie wciąż się nie zmienia. Polacy nie są już potęgą w skokach, a mimo to pod względem frekwencji na trybunach zawody w naszym kraju wciąż biją na głowę większość konkursów w sezonie. Taki to oto paradoks. Jak długo to jeszcze potrwa? Na to pytanie odpowiedzi nie znają chyba nawet najstarsi górale.
Z Wisły Szymon Łożyński, dziennikarz WP SportoweFakty