Taki przypadek nie miał dotąd miejsca i był trudny do przewidzenia. Wtorkowe kwalifikacje ułożyły się w taki sposób, że w pierwszej serii konkursowej KO mieli się zmierzyć ze sobą Michael Hayboeck i Severin Freund. Mimo słabszej formy Niemca rywalizacja zapowiadała się atrakcyjnie, gdyż obydwaj zawodnicy to uznane firmy w świecie skoków.
W środowy poranek okazało się jednak, że Freund jest zmuszony do wycofania się z udziału w zawodach, gdyż dopadła go grypa. W tym momencie wydawało się, że Hayboeck jest już pewny awansu do drugiej serii, gdyż nie będzie miał turniejowego rywala. Po zaledwie kilku godzinach okazało się jednak, że Austriak również jest chory i też nie będzie mógł wystartować w Innsbrucku.
W pierwszej serii konkursowej wystartują więc tylko dwadzieścia cztery pary. To nie lada zagwozdka regulaminowa - w drugiej kolejce powinno bowiem wystartować dwudziestu pięciu zwycięzców par, a także pięciu szczęśliwych przegranych.
Jury może podjąć teraz dwie decyzje - albo w drodze wyjątku dopuści do udziału w dalszej części konkursu aż sześciu "lucky loserów", dzięki czemu w finałowej serii weźmie udział trzydziestu skoczków, albo też nie zmieni zasad i drugie skoki odda tylko dwudziestu dziewięciu zawodników. Jedno jest pewne - sytuacja z Innsbrucku jest całkowicie nietypowa i nie mająca dotąd miejsca w historii Turnieju Czterech Skoczni.
ZOBACZ WIDEO Przebudowa na półmetku. Jak zmienia się Wielka Krokiew?