W niedzielny wieczór cieszyliśmy się z podwójnego sukcesu Kamila Stocha. Polski mistrz pewnie obronił się przed Johanssonem i wygrał 2. edycję Raw Air oraz zapewnił sobie triumf w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata.
Mogła pojawić się jedynie nutka niedosytu, że 30-latek z Zębu nie skompletował hat-tricka, i nie wygrał również niedzielnych zawodów w Vikersund. Szybko przyszła jednak refleksja, że Kamil przez kilka wcześniejszych dni zrobił tyle w tym turnieju, że wymaganie od niego kolejnego zwycięstwa byłoby po prostu sportową pychą.
Styl zwycięstw trzykrotnego mistrza olimpijskiego w Lillehammer i Trondheim przejdzie na zawsze do historii skoków. Tak jak pomimo upływu lat zachwycamy się triumfami Adama Małysza w Turnieju Czterech Skoczni gdy znokautował rywali w Innsbrucku i Bischofshofen, tak na zawsze będziemy pamiętać wyczyny Stocha w Norwegii.
Gigantycznymi, jak na skoki, różnicami podopieczny Stefana Horngachera wypracował sobie tak dużą przewagę, że w Vikersund mógł po prostu kontrolować sytuację. To inni musieli gonić, chociaż przy równych warunkach byli skazani na porażkę. Tak było w niedzielę. Dzień wcześniej Johansson odgrażał się, że wszystko jeszcze może się zdarzyć, ale chyba były to słowa typowo pod media.
Skoczkowie doskonale zdają sobie sprawę w jakiej formie są oni i rywale. Johansson wiedział, że jeśli na skoczni nie zdarzy się nic nieprzewidywalnego (czytaj bardzo częste i duże zmiany wiatru), to może wygrać ze Stochem bitwę, ale nie wojnę. I tak rzeczywiście się stało. Skakał w niedzielę dalej od Polaka i zasłużenie wygrał pierwszy konkurs Pucharu Świata w karierze. Stoch był szósty, ale to w zupełności wystarczyło, by wygrał norweski turniej (ostatecznie o 37 punktów) i zgarnął zasłużoną premię 60 tysięcy euro.
ZOBACZ WIDEO Dawid Kubacki. Wyścig z policją i konstrukcja samolotów
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w niedzielę Polak kontrolował sytuację. Na pewno czuł zmęczenie po tak ekstremalnych zwycięstwach i to mogło odbić się na jego formie. Mimo to latał w finałowych zawodach daleko i dbał o lądowanie. Dzięki temu w finałowej serii, mimo że skoczył 9 metrów bliżej niż Johansson, stracił do Norwega tylko 2 punkty, ponieważ znokautował rywala stylem swojej próby.
To czego Kamil w tym sezonie dokonuje jest trudne do wytłumaczenia. Utrzymuje wysoką formę od początku sezonu. Wygrał Turniej Czterech Skoczni w stylu Hannawalda, później triumfował w Willingen Five, zdobył dwa medale mistrzostw świata w lotach i dwa krążki olimpijskie. Teraz dołożył Raw Air i już zapewnił sobie Kryształową Kulę.
Dzięki temu podczas finału PŚ w Planicy będzie skakał na luzie i bez presji. Gdy dodamy do tego kilka dni odpoczynku, to możemy spodziewać się, że w Słowenii polski mistrz pokusi się o lot, a może nawet i loty powyżej 250. metra.
P.S. Brawa dla organizatorów, że tuż przed startem wycofali się z pomysłu, by finałowa seria niedzielnych zawodów została rozegrana według klasyfikacji Raw Air. To wywołałoby wielki chaos, który nie przystoi konkursowi, który kończy tak trudny turniej. Oby Norwegowie definitywnie porzucili ten pomysł i za rok nie wrócili do niego.