Wszystko idzie zgodnie z planem. Jest na górze skoczni w Garmisch-Partenkirchen, Udało się przemycić narty. Pożyczone buty są za duże, ale to nic. Teraz pozostało tylko czekać na rozpoczęcie konkursu.
Wtedy szybko przypnie narty, wciśnie się przed pierwszego zawodnika i poda starterowi swoje nazwisko. Starter pewnie nie będzie wiedział o co chodzi. Pewnie pomyśli, że to zaplanowane i pozwoli oddać skok ubranemu w garnitur mężczyźnie w średnim wieku.
Skok życia
Śmiałek pod krawatem marzy o tym od 21 lat. Od zakończenia wojny. Jest pierwszy dzień 1966 roku, a on chce pokazać tym tysiącom Niemców na skoczni i na trybunach, że choć naziści wydali na niego wyrok śmierci, choć wiele razy próbowali go zabić, on wciąż żyje.
Stanisław Marusarz, "Dziadek", wybitny przedwojenny skoczek narciarski i bohater Armii Krajowej, na swojej drodze spotykał już znacznie groźniejszych Niemców, niż poczciwy sędzia startowy w Ga-Pa, ostatnia osoba dzieląca go od skoku. Bez porównania groźniejsi byli ci, którzy pruli do niego z karabinów maszynowych, gdy uciekał z krakowskiego więzienia przy ulicy Montelupich. Ci, których za wszelką cenę musiał unikać, gdy jako kurier przeprowadzał ludzi przez Tatry na słowacką stronę. Groźniejsi byli ci, przed których pościgiem ukrywał się w psiej budzie, by potem samodzielnie wyjmować z uda pocisk kalibru 6,35 mm. Albo trzej żołnierze Wehrmachtu, którzy w Budapeszcie prowadzili go na rozstrzelanie i tylko nagła ofensywa Armii Czerwonej umożliwiła mu ucieczkę i uratowała przed śmiercią. Czegóż zatem miałby się teraz bać? Nie ma nic do stracenia. To, co miał w sporcie najcenniejszego - najlepsze lata kariery - i tak już stracił.
W chwili wybuchu II wojny światowej Marusarz jest jedną z największych sportowych gwiazd II Rzeczypospolitej. Świetnie biega i zjeżdża na nartach. A skacze na nich fantastycznie. Na mistrzostwach świata w Lahti w 1938 roku zdobywa srebro. A byłoby złoto, gdyby sędziowie przyznali mu sprawiedliwe noty za styl. W tym samym roku wygrywa plebiscyt "Przeglądu Sportowego" na sportowca roku w Polsce. W dniu ataku Hitlera na Polskę ma 26 lat i przed sobą wszystko, co w życiu sportowca najpiękniejsze.
Przez następne pięć lat, zamiast skakać po medale wielkich imprez, Marusarz musi skakać z okien więzień i aresztów po życie. Zamiast rywalizować z niemieckimi skoczkami jako reprezentant Polski, walczy z żołnierzami Wehrmachtu jako podporucznik Armii Krajowej. Kilka razy cudem uchodzi z życiem. W 1941 roku hitlerowcy rozstrzeliwują jego siostrę Helenę.
Pięć lat wojennych okropieństw nie zabija w nim ducha rywalizacji. Wciąż chce uprawiać wyczynowy sport. Startuje w pierwszych po wojnie zimowych igrzyskach olimpijskich - w Sankt Moritz w 1948 r. Ale na sukcesy, które mu wróżono, jest już za późno.
Niemal dwie dekady później organizatorzy 15. Turnieju Czterech Skoczni wysyłają sportowcowi-emerytowi zaproszenie na zawody. Nie zdają sobie sprawy, co ich czeka.
Niespełnienie? Żal utraconych szans na sukces i chwałę? Cokolwiek powodowało Stanisławem Marusarzem, znalazło swój finał w pomyśle, na który mógł wpaść tylko ktoś z taką fantazją, jak on. Polski skoczek kreśli w głowie szalony plan zagrania gospodarzom turnieju - Niemcom i Austriakom - na nosie.
Gdy Marusarz widzi skocznię w Oberstdorfie, wie już, że chce skoczyć, że po prostu musi to zrobić. I w czasie drugiego konkursu turnieju, w Garmisch-Partenkitchen, wciela swój plan w życie. Ma już 53 lata, nie skacze regularnie od dziewięciu, ale co to za przeszkoda dla kogoś, kto kilka razy w ostatniej chwili wymknął się śmierci? Przeszkodą na pewno nie są za krótkie narty, pożyczone podstępem od kolegi, ani za duże buty wzięte od Niemca Eisgrubera. Na górę Marusarz wchodzi razem z grupą polskich zawodników. Czeka na rozpoczęcie konkursu. I od razu, zgodnie ze swoim planem, wciska się przed pierwszego skoczka i każe się zapowiedzieć.
Czujny starter widzi eleganckiego pana w sile wieku. Zwraca się do kierownika zawodów, by ten wyperswadował Polakowi jego szalony pomysł. Chwila rozmowy z nieustępliwym śmiałkiem wystarcza jednak, żeby kierownik sam zaczął namawiać zespół sędziów do wydania zgody na skok Marusarza.
Załatwia nie tylko zgodę na skok, ale i przedstawienie "Dziadka" jako gościa honorowego i odczytanie listy jego osiągnięć. Największą sensację wzbudza jednak sędziwy wiek polskiego sportowca. No i fakt, że chce skakać w białej koszuli, marynarce i pod krawatem.
I skacze.
Gdy Marusarz rozpoczyna najazd, na skoczni panuje absolutna cisza. Dojazd, próg, wybicie, skok, powietrze, lot. Kilka sekund. A potem ciszę przerywa burza braw.
Polak pięknie ląduje na 66. metrze (najlepsi skakali wówczas w okolicach 90 metrów). Niemieccy kibice są zachwyceni. Kilkadziesiąt osób zbiega z trybun bierze Polaka na ramiona, podrzuca do góry. Rodacy ludzi, którzy kiedyś do niego strzelali, zamykali w więzieniach, skazywali na śmierć, teraz wielbią go jak bohatera. Bo pokazał im, co to znaczy żyć.
Swoim skokiem Marusarz wyrywa sobie upragniony, długo wyczekiwany moment sportowej chwały. A Polsce, choć zwycięskiej w wielkiej wojnie, to leżącej pod sowieckim butem, daje sławę w narciarskim świecie i wzór do naśladowania - człowieka, którzy mimo wojennych ran i piętrzących się przeciwności wciąż miał marzenia i potrafił przeczekać całe lata, by je spełnić, choćby inni nazywali go szalonym. Polska potrzebowała ludzi ulepionych z tak twardej gliny jak "Dziadek", drogowskazów, które pomogą kiedyś oderwać od nazwy kraju szpecący ją dopisek "Ludowa". Takich, którzy za wszelką cenę będą chcieli pokazać, że wciąż żyją.
Sześć lat później w Sapporo przemknął jak meteor Wojciech Fortuna. Jego fortuna uśmiechnęła się do niego tylko raz. Na jeden skok na złoty medal. Ale w ślady "Dziadka" długo, długo nikt nie poszedł. Nie tylko w skokach, ale w całym polskim sporcie zimowym.
ZOBACZ WIDEO Andreas Goldberger docenił Piotra Żyłę. "Skacze na wysokim poziomie"
Skok przełomu
- Słuchajcie, Adam Małysz w Ramsau przeskakuje wszystkich. Jest lepszy od Goldbergera, Schmitta, Ahonena, i to o dobrych kilka metrów! - ekscytuje się dziennikarz jednej z szanowanych ogólnopolskich gazet kilka dni przed startem 49. Turnieju Czterech Skoczni. Koledzy słuchają bez emocji. Ot, pasjonat, nasłuchał się opowieści o sile Małysza od jego trenera Apoloniusza Tajnera i teraz marzy mu się niemożliwe. Jak w tym naszym nie śmierdzącym groszem sporcie miałby się nagle objawić ktoś, kto będzie w stanie wygrywać z najlepszymi na świecie? Z opływającymi w dostatki Niemcami, Austriakami, Norwegami i Japończykami z ich wychuchanymi, programowanymi na zwycięstwa od najmłodszych lat mistrzami? Z ich szytymi na miarę przez wyspecjalizowane firmy strojami i tunelami aerodynamicznymi? Z ich pieniędzmi od czekoladowych potentatów i producentów napojów dodających skrzydeł?
Wszystkich miałby pobić chłopak, który jeszcze niedawno myślał o rzuceniu sportu i poświęceniu się wyuczonemu zawodowi dekarza. Chłopak prowadzony przez trenera, dla którego wyjazdy do krajów zachodniej Europy są przy okazji szansą na wsparcie własnego biznesu poprzez zaopatrzenie rodzinnego sklepu w pożądane w kraju towary. Owszem, kilka lat temu ten Małysz nieźle się zapowiadał. Wygrał nawet kilka konkursów, ale potem zgasł. Ożenił się, ma dziecko, a to odpowiedzialność, która trzyma bliżej ziemi. Poza tym polscy sportowcy od lat nie wygrywają w sportach, którymi świat choć trochę się interesuje.
A w sportach zimowych to już w ogóle. Przez prawie 80 lat udało się wyrwać ledwie cztery medale olimpijskie. Wojciech Fortuna był dobrym skoczkiem, Józef Przybyła, Stanisław Bobak, Piotr Fijas też mieli swoje piękne chwile. Ale żaden nie stanął nawet na podium "generalki" TCS. Może za parę lat jakiemuś Polakowi w końcu się to uda. Teraz jest jeszcze za wcześnie. Trzeba poczekać, podgonić trochę bogatszych, może wtedy. Może jak już wejdziemy do tej Unii, bo teraz mamy rok 2000, do akcesji do UE cztery lata i nikt tak naprawdę nie wie, co się wykluje z młodej polskiej demokracji. A profesjonalny sport jest na podobnym etapie rozwoju, jak inne dziedziny życia - daleko w tyle za najbardziej rozwiniętymi krajami Europy.
Dziennikarz-optymista obrusza się lekceważeniem kolegów: - A ja wam mówię, że Małysz jeszcze wygra ten Turniej Czterech Skoczni!
Nikt o zdrowych zmysłach nie mógł zakładać, że w ostatnich dniach XX wieku, w całej tej naszej sportowej mizerii zbudowanej z dykty i paździerza, pojawi się w Polsce jakaś supergwiazda sportu. Nie, kolejność w profesjonalnym sporcie jest taka, że najpierw trzeba stworzyć takiej przyszłej gwieździe warunki do tego, żeby zaczęła świecić. I wtedy w Oberstdorfie wyskoczył znikąd Małysz.
Wygrane kwalifikacje i czwarte miejsce w otwierającym turniej konkursie sportowa Polska przyjmuje ze spokojem. Ot, pojedynczy wzlot. Ale gdy 24-latek ze sztubackim wąsikiem i kolczykiem w uchu te kwalifikacje wygrywa też w Garmisch-Partenkirchen, a w zawodach staje na najniższym stopniu podium po fantastycznym skoku na odległość 129,5 metra w drugiej serii, wiadomo już, że coś się dzieje. Do austriackiej części TCS Małysz przystępuje jako wicelider, ze stosunkowo niewielką stratą do Noriakiego Kasaiego. Trzeci konkurs, Innsbruck, to już jego popis. Pierwsze zawody z wielu, w których rywale skakali, a on latał.
Jury w Innsbrucku widzi wcześniejsze treningowe i kwalifikacyjne popisy Polaka. Sędziowie, w obawie o bezpieczeństwo, ustawiają więc belkę startową bardzo nisko. W efekcie większość zawodników po prostu spada z progu. Na przyzwoite odległości stać tylko najlepszych. A Małysz już w pierwszej serii nokautuje konkurentów, skacząc o 12 metrów dalej od drugiego Janne Ahonena. W rundzie finałowej dobija przeciwników, wygrywa z przewagą 44,9 punktu i zostaje liderem turnieju.
Gdy w święto Trzech Króli Małysz siada na belce skoczni w Bischofshofen, na kilka sobotnich popołudniowych godzin oglądania niszowego i niezbyt popularnego dotychczas w Polsce sportu zamiera cały kraj. Od kilkuletnich brzdąców wrzeszczących "Adam! Adam!" po zgryźliwych emerytów, od gospodyni domowej po profesora uniwersytetu wszyscy czekają na skoki chłopaka z Wisły. Tak wielkie nadzieje na sukces były do tej pory zarezerwowane tylko dla walk Andrzeja Gołoty i meczów Polaków z Anglią na Wembley. Tyle, że Gołota w najważniejszych pojedynkach bił poniżej pasa, uciekał z ringu lub przegrywał w kilkadziesiąt sekund, a piłkarze od Anglików dostawali łupnia.
Małysz nie zawodzi. Robi swoje. Jak mantrę powtarza: myślę tylko o dwóch równych skokach. Złotousty trener Tajner nazywa go "tygrysem na progu i jastrzębiem w locie". Pijany szczęściem naród kupuje raczej tygrysa z jastrzębiem i łączy go w orła. Orła z Wisły. Małysz wygrywa bezapelacyjnie. W całym turnieju triumfuje z przewagą ponad 100 punktów nad drugim Ahonenem. Jest 6 stycznia 2001 roku, pierwszy dzień "Małyszomanii", która potrwa całą dekadę.
Podwaliną jednej z najpiękniejszych karier w historii nie tylko polskiego sportu okazał się właśnie profesjonalizm. Doktor Jan Blecharz poukładał Małyszowi głowę i nauczył skupiać się na dwóch dobrych skokach. Profesor Jerzy Żołądź pokazał mu magiczne połączenie bułki z bananem. A trener Tajner zapewnił swojemu zawodnikowi spokój i oparcie. Do tego trochę pieniędzy od Red Bulla załatwił rzutki austriacki menedżer Edi Federer, trochę położyli na stole bracia Loosowie, zafascynowani skokami producenci kotłów grzewczych. Tyle wystarczyło, by ruszyć z kopyta i zapoczątkować zjawisko, które w Polsce odcisnęło swoje piętno nie tylko na sporcie. Era Małysza trwała dziesięć lat, miała - jak on sam - wzloty i upadki, tych pierwszych było na szczęście o wiele więcej niż tych drugich. I nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że małyszomania wywarła pewien wpływ na polskie społeczeństwo.
Nigdy wcześniej i nigdy później żaden zawodnik z żadnej dyscypliny nie był przez Polaków tak kochany i podziwiany. Dlaczego? Bo w trudnych czasach przemiany, gdy czuliśmy się ubogimi krewnymi Zachodu, gdy rzeczywistości zwykłego Polaka często nadal bliżej było do szarości PRL-u niż do czegokolwiek innego, Małysz - sam zwykły Polak, pokazał, że ów zwykły Polak też może być najlepszy, nawet jeśli ma trudniej, niż inni. Nie potrzebował przecież, przynajmniej na początku, luksusów niemieckich i austriackich skoczków, by zacząć z nimi wygrywać.
Jego triumfy budowały narodową dumę. Niejako równolegle ze wspaniałymi skokami mistrza z Wisły swoje wielkie skoki wykonywała Polska. Przypomnę choćby jeden - wejście do strefy Schengen. Koniec wystawania na granicach "lepszej" Europy w oczekiwaniu na łypiącego spode łba celnika. Nie przesadzał lata później Włodzimierz Szaranowicz, komentując łamiącym się głosem jeden z ostatnich występów Małysza. "Kryzysowy idol, ambasador wspaniałego skoku cywilizacyjnego. Dał nam wiele. Bardzo wiele" - podkreślił.
- Myśmy byli w Polsce jak te ratlerki - kąsaliśmy, szczekaliśmy, mówiliśmy czego to my nie zrobimy. A świat mówił, że możemy sobie szczekać, ale na razie nas u siebie nie chce. Zrobiłem tak, że chciał - mówił niedawno w rozmowie z WP SportoweFakty wybitny chodziarz Robert Korzeniowski. Zdobywając cztery złote medale olimpijskie zrobił dla tej sprawy bardzo dużo. Ale to dopiero Małysz, zamiast kąsać, ugryzł. I wyszarpał dziurę dla następców.
Skok sukcesu
Pół godziny do startu zawodów. David Goldstrom, stary komentator telewizji Eurosport, wychodzi na skocznię w Bischofshofen, żeby zobaczyć, co dzieje się na trybunach. W miejscu, z którego ma dobry widok, staje i rozgląda się przez chwilę. Gdziekolwiek nie spojrzy, widzi biało-czerwone flagi. Ależ ich tu dużo! I nie ma co się dziwić. Ten niesamowity Kamil Stoch może tu dziś wygrać czwarty - z rzędu! - konkurs 66. Turnieju Czterech Skoczni. Przed nim dokonał tego tylko jeden człowiek. Szesnaście lat temu, w 2002 roku. Niemiec Sven Hannawald, jeden z dwóch największych rywali Małysza, swoje niesamowite triumfy przypłacił potem nagłym końcem kariery i załamaniem nerwowym. Na szczęście wyszedł na prostą. Niektóre biało-czerwone flagi mają napisy, których Goldstrom nie potrafi wymówić. Ale dobrze wie, w jakim są języku. Po chwili już ma pomysł, jak przywitać się z widzami, gdy zacznie się konkurs.
- Witam was z miejsca, które na ten jeden dzień w roku staje się stolicą Polski - rzuca swoim chrypiącym głosem barwy ginu z tonikiem. Tak, to będzie dobre.
Przez kilkanaście lat kariery Małysza i przez prawie całą kolejną dekadę polski sport przeżył mnóstwo wspaniałych chwil. Lekkoatleci wyrośli na europejską potęgę. Siatkarze od 2006 roku przyzwyczaili, że brak medalu na wielkiej imprezie to wypadek przy pracy, rozczarowanie, a nie normalność. Medale mistrzostw świata i Europy wywalczyli piłkarze ręczni, Agnieszka Radwańska przez lata obracała się w absolutnym tenisowym topie, a Robert Kubica przebojem wdarł się do Formuły 1. Ba, nawet piłkarze zaczęli grać w mistrzostwach świata i Europy, a Roberta Lewandowskiego zna każdy dzieciak kopiący piłkę od Stambułu po Buenos Aires.
Fakt, wciąż zbyt wiele w polskim sporcie przypadku, zbyt wiele sukcesów to tak naprawdę zasługa determinacji i siły woli jednostki, a zbyt mało - sprawdzonych sposobów "produkcji" mistrzów. Szkiełko mędrca wciąż nie może wygrać z czuciem i wiarą, ale i tak dużo zmieniło się na lepsze. Nie zmieniło się jedno - miłość Polaków do skoków. Bo ta dyscyplina jak chyba żadna inna zadaje kłam zdaniu, które przed chwilą napisałem. Nie musieliśmy czekać 100 lat na kolejnego Małysza. Dorósł w jego cieniu, korzystając z coraz lepszych możliwości treningowych, sprzętu, szkolenia, szans i środków (podkreślę jednak - nadal wymagających poprawy, zwłaszcza jeśli chodzi o miejsca do treningów dla najmłodszych). Mistrz 2.0, reprezentujący taką rzeczywistość, jaką należałoby przeszczepić w Polsce we wszystkich dziedzinach życia. I nie jest sam. W skokach nie musimy nikogo gonić. Bardzo często to inni - Niemcy, Norwegowie, Austriacy, Japończycy - muszą nas ścigać.
18 lat temu mistrz skoków z Polski był sensacją, zjawiskiem, którego nikt nie potrafił wytłumaczyć. Teraz wszyscy dobrze już wiedzą, że nasi są przygotowani do wygrywania, i to nie tylko w skokach. Nikogo nie dziwi, że jeden z najlepszych zawodników na świecie, który wygrał już prawie wszystko, co da się wygrać w tej dyscyplinie, został ukształtowany i wytrenowany w Zakopanem, a trenerzy z Niemiec czy Austrii stawiają go swoim zawodnikom za wzór techniki, siły mentalnej i, także pozasportowej, klasy.
Tamtego dnia, gdy zachrypnięty brytyjski komentator zobaczył w Bischofshofen morze polskich flag, Stoch oczywiście był najlepszy i jako drugi po Svenie Hannawaldzie wygrał wszystkie konkursy Turnieju Czterech Skoczni. Po raz kolejny w swojej karierze dokonał czegoś absolutnie niezwykłego, czego nawet Małysz mimo całej swojej klasy nie był w stanie zrobić. Jednak choć TCS wygrał już dwa razy, a złote medale olimpijskie ma trzy - Małysz żadnego - nigdy nie będzie tak kochany jak swój poprzednik. Pewnie nie będzie też taką legendą gór, jak Marusarz. Jego historia jest trochę zbyt zwyczajna, za mało w niej przeciwności losu, a my zawsze bardziej kochaliśmy tych, których ciernie w drodze do gwiazd były ostrzejsze.
Tyle, że to właśnie ta zwyczajność jest tym, czego powinniśmy sobie życzyć. Zwyczajne, oczywiste i normalne jest i powinno być to, że supergwiazda polskiego sportu made in Poland mówi ładnie w obcych językach, przyjaźni się z rywalami z Zachodu i ani myśli mieć wobec nich kompleksy. Zwyczajne, normalne i oczywiste jest i powinno być to, że naszym ambasadorem w świecie sportu jest człowiek otwarty na odmienność, ale pielęgnujący tradycję swojej małej podkarpackiej ojczyzny, choćby wtedy, gdy buduje dom. Człowiek, który dba też o to, żeby po nim nie została pustka i pomaga szkolić następną generację. Na szczęście nie musi skakać po to, żeby pokazać komuś, że jeszcze żyje. Nie musi nieść na barkach ciężaru polskiej narodowej dumy i kipiących ambicji. Skacze, bo chce być najlepszy i dać radość swoim kibicom. Ot, cele "zwykłego" wielkiego sportowego mistrza, żyjącego w dość spokojnych czasach. Na szczęście.