To koniec. Wszystko na nic. Znów się nie udało. Richard Freitag stał w wagoniku kolejki, przemierzającej raz po raz drogę z dołu na górę skoczni w Innsbrucku i bez ruchu wpatrywał się w pokrytą kroplami deszczu szybę. Tym samym wagonikiem jechało jeszcze kilkadziesiąt osób, ale Freitag był w nim sam. Tylko on i jego myśli. Myśli o porażce, o straconej wielkiej szansie. Miał być pierwszym od 16 lat Niemcem, który wygra Turniej Czterech Skoczni. Miał w końcu przeskoczyć tę cholerną linię dzielącą zawodnika bardzo dobrego od wybitnego. Walcząc z niedocenianym przed początkiem turnieju Polakiem przekonał się jednak, że jeszcze nie jest na to gotowy. Tak bardzo chciał dotrzymać kroku Kamilowi Stochowi, że na Bergisel zaczął lądować ułamek sekundy później, niż powinien. Lądował trochę dalej, niż mógł. I upadł. Potłukł się. Nie wystartował w drugiej serii. W tym momencie bitwa o zwycięstwo w 66. TCS się skończyła. Zaczęła się walka Stocha o przeskoczenie z wąskiej grupy skoczków wybitnych do jeszcze mniejszego grona narciarskich geniuszy.
A przecież wszystko wskazywało na to, że ten turniej będzie w końcu niemiecki. Freitag był najlepszym zawodnikiem pierwszej części sezonu, przed TCS wygrał trzy konkursy i prowadził w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. To w nim widziano faworyta numer 1, to jego forma skłaniała niemieckich dziennikarzy do budowania przed startem imprezy nadzwyczaj optymistycznej narracji. Sven Hannawald ostrzegał co prawda, że Stoch może być groźny, że dziewięć dni pracy na najwyższych obrotach plus duża presja to obciążenia, które potrafią wytrzymać tylko najwięksi, tacy jak podwójny mistrz olimpijski z Soczi. Martin Schmitt też przekonywał, że taki rutyniarz, jak Polak, prowadzony przez tak znakomitego fachowca, jak Stefan Horngacher, będzie bić się o zwycięstwo. Media wiedziały jednak swoje. Tym razem wygra Niemiec - zapowiadał "Bild". W końcu Freitag jest w znakomitej formie, do tego świetnie skacze Andreas Wellinger, jesteśmy też liderami Pucharu Narodów. A Stoch, który wygrał przed rokiem, nie jest w najlepszej dyspozycji - argumentował poczytny dziennik.
Bomba w Oberstdorfie
Kwalifikacje do pierwszego konkursu w Oberstdorfie zdawały się potwierdzać tezę "Bilda". Najlepszy - Freitag. Stoch - dopiero 28. Przez kilkanaście godzin zastanawialiśmy się, czy aby z naszymi mistrzem nie dzieje się coś złego. Odpowiedź dostaliśmy szybko. Po pierwszej serii konkursowej Stoch był czwarty, kilka punktów za faworytem Niemców i prowadzącym Austriakiem Stefanem Kraftem. A w rundzie finałowej odpalił petardę, której huk było słychać w całym regionie Allgau. 137 metrów! O 10 więcej od Freitaga, który miał drugi najlepszy wynik w serii! Wystarczająco daleko, by zwyciężyć i już po pierwszym z czterech konkursów ustawić w narożniku wszystkich najgroźniejszych rywali.
Zaskoczenia efektowną wygraną Stocha w Oberstdorfie nie ukrywali trener Horngacher i Adam Małysz, zwycięzca TCS z 2001 roku, teraz dobry duch polskiej ekipy. Spodziewali się dobrego występu, ale myśleli, że na rewelacyjny jeszcze nie przyszedł czas. Sam zwycięzca przyjął to wszystko ze spokojem. Najbardziej ucieszył się z bardzo dobrych wyników kolegów z kadry, bo trzecie miejsce zajął Dawid Kubacki, a piąte Stefan Hula.
"Co za wyczyn!" - skomentował występ Polaka wspomniany już "Bild". Niemcy wtedy jeszcze pocieszali się, że strata Freitaga jest niewielka (4,2 punktu), walka o końcowy triumf dopiero się zaczęła, a ich reprezentant jest w bardzo dobrej sytuacji, bo przecież lepiej jest atakować, niż się bronić. Za to David Goldstrom, głos skoków narciarskich w telewizji Eurosport, właśnie ten moment uznał potem za kluczowy dla całej rywalizacji. - W drugiej serii Kamil "pozamiatał" rywali - powiedział. Zwrócił uwagę, że po zawodach na Schattenbergschanze już tylko Freitag trzymał się pleców Stocha. Kraft, Johann Andre Forfang, Anders Fannemel czy Andreas Wellinger byli na tyle daleko za nim, że musieli w każdym skoku dawać z siebie wszystko i czekać na błąd lidera. A tego błędu nie doczekali się do samego końca turnieju.
ZOBACZ WIDEO Andreas Goldberger docenił Piotra Żyłę. "Skacze na wysokim poziomie"
Noworoczny nokaut
1 stycznia z samego rana Richard Freitag mógł jeszcze myśleć, że 2018 rok będzie należał do niego. Wieczorem, po zakończeniu noworocznego konkursu w Garmisch-Partenkirchen, miał już pewnie mnóstwo wątpliwości. Znów dał z siebie ile mógł, znów skakał na limicie swoich możliwości i znów nie wygrał. Szósty po pierwszej serii, w drugiej spisał się kapitalnie i po skoku na odległość 137 metrów połykał kolejnych rywali. W końcu jednak na belce usiadł Stoch, dołożył do wyniku Niemca jeszcze dwa i pół metra i wygrał z przewagą 7,6 punktu. Freitag, który jako lider zawodów czekał na dole na próby pozostałych skoczków, wydął tylko ustaw w grymasie wyrażającym zarówno podziw, jak i rozczarowanie. Jakby chciał powiedzieć "wiedziałem, że tak będzie. Marzyłem o tym, że będzie inaczej".
W pierwszy dzień nowego roku pod skocznią w Ga-Pa odegrano zatem "Mazurka Dąbrowskiego", choć wersja, którą puścili Niemcy, przypominała raczej "Marsz żałobny" Fryderyka Chopina i wywołała konsternację kibiców. Dlatego też przed austriacką częścią turnieju dyrektor Pucharu Świata Walter Hofer po pierwsze złożył na ręce Adama Małysza przeprosiny, a po drugie zadbał o to, żeby w przypadku kolejnych polskich zwycięstw nasz hymn narodowy wybrzmiał już jak należy.
Po dwóch kolejnych zwycięstwach Stocha zaczęły pojawiać się głosy, że Polak może powtórzyć niesamowity wyczyn Svena Hannawalda z sezonu 2001/2002 - wygrać wszystkie cztery konkursy TCS. Sam Hannawald, jakby zazdrosny o największe osiągnięcie w swojej karierze, przed Innsbruckiem obiecał piwo każdemu, kto pokona naszego reprezentanta. Najbardziej liczył pewnie na to, że napije się z Freitagiem, który tracił do Stocha 11,8 punktu, ale wciąż wierzył, że jest w stanie go pokonać. A przynajmniej tak mówił dziennikarzom, to samo powtarzał jego trener Werner Schuster.
Freitag chciał za bardzo
Faworyt Niemców, ten, który miał dostać złotego orła jako pierwszy skoczek ze swojego kraju od 2002 roku, nie był jednak w stanie bić się jak równy z równym z najlepszą wersją Kamila Stocha. W pierwszym austriackim konkursie skakał tuż przed nim i za wszelką cenę chciał wylądować tak daleko, żeby w końcu coś do niego odrobić. Skoczył pięknie i daleko - 130 metrów. Popełnił jednak błąd. Przy lądowaniu najechał prawą nartą na lewą i poślizgnął się, a na nieprzyjemnym, zmoczonym dwudniowym deszczem zeskoku nie miał najmniejszych szans, żeby się uratować. Gdy chwilę później leżał pod jedną z band reklamowych, wiedział już, że nie wygra turnieju, że nie sprostał ogromnym oczekiwaniom swoich rodaków i nie spełni swojego marzenia.
Pierwszą serię wygrał oczywiście Stoch, który wylądował w tym samym miejscu, co Freitag, ale ustał swój skok. Niemiec wjechał jeszcze na górą w nadziei, że zostanie dopuszczony do rundy finałowej. Ci, którzy mogli obserwować go w wagoniku kolejki widzieli, że jego nastrój był równie parszywym, co pochmurna, deszczowa pogoda w Innsbrucku tamtego dnia. Freitag wyglądał tak, jakby chciał wydrzeć się wniebogłosy, wykopać w kosmos przypadkowy przedmiot, z całej siły walnąć pięścią w pokrytą kroplami deszczu szybę. Czuł jednak na sobie spojrzenia innych, dlatego stanął do nich tyłem i bezruchu patrzył przed siebie.
Kilka minut później poinformowano, że 27-letni skoczek nie wystąpi w drugiej serii. Był zbyt mocno poobijany, następnego dnia podjął decyzję o wycofaniu się z turnieju. Jedni za jego upadek obwiniali jury, które nie dostosowało wysokości belki startowej do trudnych warunków i kiepskiego stanu zeskoku - tak mówił Werner Schuster. Inni, choćby Małysz i Maciej Kot, mówili o błędzie zawodnika, który schodząc do lądowania za bardzo skrzyżował narty. A może prawda była taka, że trochę za bardzo chciał? Za mocno pragnął pokonać rywala, który w tamtych dniach był niedościgniony dla innych, dlatego próbował zrobić trochę więcej, niż potrafi. Zaczął lądować ułamek sekundy za późno, dotknął nartami śniegu kilkadziesiąt centymetrów za daleko. Pewnie było w tym wszystkim trochę pecha, ale klasa Stocha i ogromna presja, by w końcu go pokonać, też zrobiły swoje.
W drugiej serii polski mistrz olimpijski znów skoczył najlepiej i wygrał zawody z bardzo dużą przewagą. W tym momencie jedno było już pewne - walka o triumf w 66. TCS się skończyła. Pozostała walka o przejście do historii, dorównanie Hannawaldowi, który jako jedyny wygrał wszystkie cztery konkursy. Stoch na wszelkie wzmianki o tym osiągnięciu reagował alergicznie, nie chciał w ogóle o nich słyszeć. Nie był jednak w stanie całkowicie się odciąć, bo przed Bischofshofen mówili już o tym wszyscy. Niemcy stracili szanse na zwycięstwo swojego zawodnika, więc trzymali kciuki, by Hannawald zachował swoją wyjątkowość. Austriacy byli ciekawi, czy w święto Trzech Króli będą świadkami czegoś niezwykłego. A Polacy w pierwszych dniach 2018 roku mówili tylko o tym.
Jednodniowa stolica Polski
- Już wiem, jak zacznę transmisję. Witam was z miejsca, które na ten jeden dzień zostało stolicą Polski - rzucił wspomniany wcześniej Goldstorm, gdy kilkadziesiąt minut przez zawodami wyszedł zobaczyć, co dzieje się na skoczni i zobaczył morze biało-czerwonych flag. Rzeczywiście, w tamtą sobotę można było odnieść wrażenie, że skocznia imienia Paula Ausseleitnera nie leży w kraju związkowym Salzburg, a gdzieś w polskich Tatrach lub Beskidach. Telewizja Polska od wczesnych godzin porannych nadawała ze studia, które rozstawiła na jednym z tarasów. Do Austrii sprowadziła dużą grupę dziennikarzy, techników, kierowców. Pojawiły się osoby, które ze sportem zupełnie się nie kojarzą, jak chociażby frontman "Wiadomości" Krzysztof Ziemiec. Ekip reporterskich TVP było tyle, że przedstawiciele pozostałych mediów w żartach dopytywali się, gdzie się podziało TVP ABC. Na trybunach rządzili polscy kibice, biało-czerwone barwy rządziły niepodzielnie, i to wcale nie dlatego, że takie same mają Austriacy i wspomniany land Salzburg.
Setki Polaków na skoczni i miliony w kraju wyczekiwały konkursu, którym Kamil Stoch miał przejść do historii. Na jego najgroźniejszego rywala w walce o ostatnie z czterech zwycięstw dość nieoczekiwanie wyrósł Dawid Kubacki, który wygrał z nim w kwalifikacjach. - Jeśli go pokona, będzie chyba wracał do Polski pieszo - zażartował jeden z zagranicznych dziennikarzy. Kubacki nie zdołał jednak wygrać ze starszym kolegą z kadry, bo ten na przełomie grudnia i stycznia był w magicznej formie. Osiem razy skoczył bez najmniejszego błędu, wskakiwał w korytarze powietrzne dostępne tylko dla niego, lądował pięknym telemarkiem tam, gdzie inni baliby się klapnąć na dwie nogi, a siła i kierunek wiatru nie miały dla niego najmniejszego znaczenia. Tak było w Oberstdorfie, Ga-Pa, Innsbrucku, tak było również w Bischofshofen.
W ostatnich zawodach TCS prowadził po pierwszej serii, w drugiej utrzymał prowadzenie. Wytrzymał presję, której nie podołał Freitag i po chwili przyjmował na zeskoku gratulacje od Hannawalda. Niemiec, choć obiecywał piwo każdemu, kto Stocha pokona, potrafił należycie uhonorować wielki wyczyn Polaka i już przed zawodami obiecał, że chce być pierwszym, który będzie mu gratulował. Nasz zawodnik przyjął te wyrazy uznania bez szczególnej serdeczności, bo słyszał o alkoholowych obietnicach wielkiego rywala Małysza, ale zdjęcia ukazujące dwóch wielkich mistrzów turnieju i tak obiegły cały świat.
Choć przez cztery trudne konkursy Stoch wyglądał na człowieka bez układu nerwowego, w pierwszym wywiadzie po triumfie podkreślił, że nie był maszyną, która z mechaniczną precyzją wykonuje zaprogramowane polecenia, że tak jak największy przegrany Freitag był tylko człowiekiem, który presję czuje i jest zdenerwowany, momentami nawet bardzo. - Chciałem jednak skakać z pasją i uśmiechem na twarzy, a nie za karę. W ostatnim konkursie tak samo - chciałem zrobić to, co potrafię najlepiej. I udało się! - powiedział. Nagrodą za skoki z pasją była nie tylko statuetka złotego orła, ale też tym razem pięknie i radośnie odegrany "Mazurek Dąbrowskiego", czas spędzony z rodziną, która przyjechała wspierać go do Bischofshofen oraz najbardziej zasłużone zimne piwo w całej historii browarnictwa. No i rzecz jasna uznanie i szacunek na całym świecie.
"Król Kamil" - tak pisały o nim niemieckie media. Dziennikarze z innych krajów też zachwycali się naszym skoczkiem, a jego zwycięstwo przyjęli z szerokimi uśmiechami, takimi, które pojawiają się na twarzach, gdy świadkuje się czemuś niezaprzeczalnie pięknemu. O jego osiągnięciu wspominali nawet Amerykanie, którzy zazwyczaj skokami narciarskimi nie zawracają sobie głowy.
"Zasłużyłeś na to, to co zrobiłeś było wybitne" - skomentował sukces Stocha Freitag. Hannawald szybko pogodził się z tym, że nie jest już jedyny i znalazł dobrą stronę w dokonaniu Kamila. "Teraz jesteśmy w klubie we dwóch. Nareszcie mogę z kimś porozmawiać, do tej pory mogłem jedynie prowadzić monologi" - powiedział.
Do 66. Turnieju Czterech Skoczni Kamil Stoch przystępował jako wybitny sportowiec. Zakończył go w gronie sportowych geniuszy.