- Jest blisko, ale czy jest wystarczająco? - mówił Włodzimierz Szaranowicz. - Styl był ładny. 123,5 metra, będzie wszystko blisko. Noty po 19,5, może zyskać na notach... Jest pierwszy! - wykrzyknął z ogromną radością komentator Telewizji Polskiej. Akompaniował mu ogłuszający ryk 80 tysięcy kibiców. Ryk euforii po pierwszym zwycięstwie na własnej ziemi najbardziej ubóstwianego sportowca w historii naszego kraju.
Igrzyska ku czci Adama
To nie była zwykła impreza sportowa. To były igrzyska. Te prawdziwe, zimowe, miały się zacząć miesiąc później w Salt Lake City. W trzecim tygodniu stycznia w Zakopanem odbyły się igrzyska ku czci Adama Małysza. Sportowca, który jako pierwszy po upadku komunizmu porwał cały naród. "Kryzysowym idolem" nazwie go kilka lat później Szaranowicz.
Styczeń 2002 roku był szczytowym momentem "małyszomanii". Zaledwie rok wcześniej drobny skoczek narciarski wygrał Turniej Czterech Skoczni i od tego czasu nieustannie pokazywał, że Polak może być najlepszy i niezawodny również w popularnym sporcie, nie tylko w tym drugoplanowym za jakie uważa się skoki. Że może bić Niemca, Austriaka i Fina, może być podziwiany na bogatym Zachodzie, że w sporcie i życiu nie jest nam pisany bolesny los Andrzeja Gołoty, poprzedniego narodowego bohatera, choć nie w aż takiej skali.
ZOBACZ WIDEO: Skoki narciarskie. Kubacki goni lidera Pucharu Świata. "Postawiłbym duże pieniądze, że Polak zdobędzie kryształową kulę"
I za to ludzie pokochali swojego Adasia. Milionami zapraszali go co tydzień na niedzielny rosół, niektórzy zaczęli jeździć za nim na wszystkie skocznie świata, choć polski paszport oznaczał wtedy wiele godzin spędzonych na kontrolach granicznych. Ale dopiero Zakopane, pierwszy start "Orła z Wisły" we własnym kraju od wybuchu epidemii uwielbienia, miało być pieśnią miłosną dla Małysza.
Cała Polska w Zakopanem
Zaloty były mało subtelne, za to pełne determinacji i prawdziwego uczucia. Na każde zawody, konkursy jak zwykle były dwa, organizatorzy przygotowali po 40 tysięcy biletów. O wiele za mało. W tych dniach można było odnieść wrażenie, że do Zakopanego zjechała cała Polska i nawet 100 tysięcy biletów mogłoby nie wystarczyć. Pod kasami z biletami działy się dantejskie sceny, dochodziło do omdleń, przepychanek, nawet do bójek. Jedni wchodzili na fałszywe bilety. Inni kupili prawdziwe, a mimo to ich nie wpuszczono.
W sobotę kibice zaczęli schodzić się pod Wielką Krokiew jeszcze przed świtem. O czwartej rano było ich już 10 tysięcy. W chwili startu serii próbnej 40 tysięcy ludzi stało na stadionie w potwornym ścisku. Drugie tyle kłębiło się pod nią, dwie rozlegle polany obok skoczni były całkowicie wypełnione. Kibice wchodzili, gdzie się dało. Siadali tuż przy zeskoku, wchodzili na drzewa, wdarli się nawet pod próg skoczni. Ci ostatni wynieśli się stamtąd dopiero wtedy, gdy wszechwładny Walter Hofer zagroził odwołaniem zawodów.
Czytaj także:
Zakopane 2020. Kiedy kwalifikacje i konkursy? Sprawdź terminarz (transmisje)
Hofer przyznał po latach, że był przerażony tym, co wtedy zobaczył. – Baliśmy się, że skończy się klapą, że wszystko runie. Pamiętam, jak ludzie mówili mi: "Proszę przestać się stresować, my tylko chcemy zobaczyć Adama" - opowiadał "Gazecie Wyborczej".
Anegdota z tamtych czasów głosi, że największy w historii najazd na Zakopane skończył się źle dla okolicznej przyrody. Jako że ludzi przyszło dużo więcej, niż zakładali organizatorzy, nie było szansy na stworzenie odpowiednich warunków sanitarnych. Przenośnych toalet było ponoć za mało, więc część naglonych potrzebą panów musiała wybrać łono natury. Wedle tej opowiastki efekt był taki, że niektóre drzewa w bezpośrednim pobliżu Wielkiej Krokwi uschły niedługo po konkursach.
"Hanni" - wróg publiczny
W punkcie kulminacyjnym było wtedy w Polsce nie tylko uwielbienie dla Małysza, ale też wrogość w stosunku do Svena Hannawalda. Niemiec przed konkursami w Zakopanem przerwał dominację naszego reprezentanta, jako pierwszy w historii wygrał wszystkie cztery konkursy TCS. Bardziej niż zwycięstwami irytował jednak agresywną radością po udanych skokach.
Hannawald jako jedyny był pod Wielką Krokwią wygwizdywany, bo już na przykład jego rodaka Martina Schmitta witano owacjami. W jego kierunku latały też śnieżne "piguły", choć na szczęście żadna go nie trafiła. - Nic z tego nie rozumiem, byłem w szoku. Pierwszy raz w życiu kibice tak mnie wygwizdywali - mówił największy wówczas rywal Małysza po jednym z zakopiańskich konkursów. Na skoczni nieustannie towarzyszyła mu ochrona, przez tłum dla bezpieczeństwa przechodził tylko razem z "Orłem z Wisły", który był oburzony nienawistną postawą części kibiców.
- Jak można się tak zachowywać? Przecież ja jestem szanowany na wszystkich skoczniach - złościł się, gdy na podium sobotniego konkursu Hannawalda powitały gwizdy i wyzwiska. Niemiecki skoczek był w nim drugi, może i dobrze, że przegrał z Finem Mattim Hautamaekim o 0,4 punktu, bo jego zwycięstwo jeszcze bardziej podburzyłoby co mniej rozumnych kibiców. Małysz zajął dopiero 7. miejsce.
Niedziela była dla nas
Po sobocie "Orzeł z Wisły" był mocno rozczarowany. Uważał, że zawiódł kibiców. Ci następnego dnia obudzili go już o 4 nad ranem. Grupa amatorów nocnych przygód pod oknami Centralnego Ośrodka Sportu w Zakopanem śpiewała głośno: "Adam, nic się nie stało". Takie zachowanie mogło jeszcze bardziej zirytować Małysza, ale wywołało u niego zupełnie inną reakcję.
- Poczułem głębokie wzruszenie, wdzięczność dla tych rodaków, którzy może ledwo co wyszli z knajpy i ruszyli prosto na skocznię, żeby tam czekać godzinami na mrozie, a potem dmuchnąć nam pod narty - wspominał po latach. I może to wzruszenie pomogło mu w niedzielnych zawodach.
W nich Hannawald znów wysoko zawiesił poprzeczkę, w pierwszej serii skoczył tak dobrze, że jego trener Reinhard Hess w geście triumfu odpłacił zakopiańskiej publiczności za gwizdy i z wymalowaną na twarzy wściekłością pokazał w jej stronę zaciśniętą pięść.
Małysz odpowiedział jednak jeszcze lepszym skokiem i prowadził z niewielką przewagą. W rundzie finałowej warunki się pogorszyły, skoki były wyraźnie krótsze. Hannawald uzyskał 125 metrów i objął prowadzenie. Po chwili Małysz wylądował 1,5 metra bliżej.
Pamiętne chwile oczekiwania na końcowe wyniki tak relacjonowała "Gazeta Wyborcza": "Najpierw trybuny Wielkiej Krokwi zagrzmiały jak żywy wulkan, a po lądowaniu Adama Małysza zastygły w niemej niepewności. - Jeeeeeeeeeest! Adam pierwszyyyyyyyy! - zawył spiker, gdy pokazał się wynik Małysza - 262,1 pkt.
(...)
Czekający na to, co się stanie, Hannawald pierwszy podbiegł z gratulacjami. Obaj mistrzowie ukłonili się sobie nisko. Na trybunach w nieprzytomnym ze szczęścia tłumie były łzy i nieustające wiwaty.
W pewniej chwili ktoś rzucił się ze skoczni na zeskok. Poleciał głową w dół, spadł i leżał. Podbiegli do niego ochroniarze. Okazało się, że to trener Polaków Apoloniusz Tajner, tak jak kibice nieprzytomny ze szczęścia. - Nawet tacy starsi ludzie jak ja tracą głowę w takich chwilach - tłumaczył potem Tajner".
Prezydent też w euforii
Chwilę po zwycięstwie Małysz uklęknął i ucałował śnieg. - Ta ziemia dała mi zwycięstwo, ta ziemia mi pomogła i chciałem jej podziękować. To była większa radość, niż gdy wygrałem rok temu Turniej Czterech Skoczni - tłumaczył przed kamerami swój gest, wciąż ze śladami białego puchu na słynnych wąsach. Euforii, jaką wywołał jego triumf, nie sposób opisać. Dała się jej ponieść nawet obecna na skoczni prezydencka para - Jolanta i Aleksander Kwaśniewscy - która zachowywała się bardzo żywiołowo. A ryk 80 tysięcy ludzi po podaniu końcowych wyników był tak potężny, że słychać go było chyba nawet na Słowacji.
Hannawalda Małysz wyprzedził zaledwie o 0,6 punktu. Notami, bo za stosunkowo krótki skok wszyscy sędziowie dali mu 19,5 punktu. To bardzo nie podobało się Niemcom - popularny tabloid "Bild" napisał, że "Hanni" został oszukany, trener Hess zachowanie sędziów nazwał bezczelnym. Stwierdził też, że zrobiono to celowo, w obawie przed reakcją polskich kibiców na przegraną ich idola z najbardziej znienawidzonym przeciwnikiem. "Bild" swojej publikacji o konkursach dał bardzo wymowny tytuł: "Skoki nienawiści w Zakopanem".
Zmiany, zmiany, zmiany
Dla Małysza pierwsza wygrana na Wielkiej Krokwi była przełomowa - sprawiła, że starty przed własną publicznością przestały w nim wywoływać paraliżujący stres. - Były zastrzykiem dobrej energii. Mogłem przyjeżdżać w Tatry bez formy, a i tak skakałem dalej niż gdzieś indziej. Niósł mnie ten tłum, te trąby. Nie ma nic ważniejszego dla sportowca niż świadomość, że kibice stoją za nim - mówił "Gazecie Wyborczej", gdy kończył karierę jako czterokrotny medalista olimpijski i czterokrotny mistrz świata. W Zakopanem wygrywał jeszcze trzykrotnie. Właśnie tam w 2011 roku odniósł ostatni triumf w karierze.
Zwycięstwo "Orła z Wisły" w 2002 roku zmieniło też samo Zakopane. W kolejnych latach organizatorzy byli już dużo lepiej przygotowani na kibicowskie najazdy, skocznię, która w pierwszych latach "małyszomanii" była ruiną, sukcesywnie modernizowano.
Dziś tatrzańskie konkursy są ozdobą Pucharu Świata. Dantejskich scen pod Wielką Krokwią już nie ma, jest dobra zabawa i atmosfera, którą zachwycają się najlepsi skoczkowie świata. Także Sven Hannawald, który festiwalu wrogości doświadczył na szczęście tylko raz, a Zakopane i Polaków polubił z wzajemnością szybciej, niż sam się tego spodziewał. Rok później przyjechał z czterema uzbrojonymi ochroniarzami, a był witany jak bohater. Od kilku fanów w ramach przeprosin dostał nawet miskę śnieżek i usłyszał od nich: "Masz Sven. Możesz w nas teraz rzucać, ile chcesz".