Miał być wielką gwiazdą polskiego sportu. Upadek złamał jego kręgosłup, karierę i życie

Ciszę niewielkiej Wisły nagle i brutalnie zakłóciło wycie syren. Ambulans marki Warszawa pędził na skocznię, by udzielić pomocy Zdzisławowi Hryniewieckiemu. 61 lat temu wielki talent polskich skoków uległ wypadkowi, po którym nigdy już nie chodził.

Grzegorz Wojnarowski
Grzegorz Wojnarowski
Zdzisław Hryniewiecki po upadku na skoczni w Wiśle Malince 28 stycznia 1960 roku był sparaliżowany od pasa w dół Newspix / Mieczysław Świderski/Newspix.pl / Zdzisław Hryniewiecki po upadku na skoczni w Wiśle Malince 28 stycznia 1960 roku był sparaliżowany od pasa w dół
Kto był największym talentem w polskich skokach? - zapytano kiedyś Wojciecha Fortunę. Pierwszy polski złoty medalista zimowych igrzysk olimpijskich odpowiedział: Przed Małyszem i po Marusarzu chyba "Dzidek" Hryniewiecki.

Dziś, zapytany o tamte słowa sprzed lat, Fortuna mówi: - W 1960 roku w Squaw Valley "Dzidek" prawdopodobnie zostałby mistrzem olimpijskim. Na pewno - poprawia się w kolejnym zdaniu - skoro przed igrzyskami był lepszy od Helmuta Recknagela, wówczas najlepszego zawodnika na świecie.

Hryniewiecki miał wszystko, żeby zostać wielką gwiazdą polskiego sportu. Ogromny talent, odwagę, młodzieńczą fantazję. Do tego był przystojny, bystry i dowcipny. Modnie się ubierał, pochłaniał książki, zbierał płyty Elvisa Presleya. Gdyby wszystko poszło po jego myśli, pewnie zostałby polską ikoną lat 60.

ZOBACZ WIDEO: Sven Hannawald zadał pytanie Adamowi Małyszowi. Odpowiedź bezcenna!

Nie został. Z powodu skoku, który miał być jego ostatnim przed wyjazdem na igrzyska, po medal. Skoku, który złamał mu kręgosłup, karierę i życie. Skoku, prawdopodobnie wykonanego na prośbę ministra.

Najgroźniejszy z błędów skoczka

Apoloniusz Tajner miał wtedy niespełna 6 lat, ale do teraz pamięta wycie syreny ambulansu, potężnego auta marki Warszawa, który 28 stycznia 1960 roku przejeżdżał przez Wisłę. Godzinę później do domu wrócił jego ojciec. Był załamany.

Tamtego dnia Leopold Tajner, trener skoków, obserwował na skoczni w Wiśle-Malince ostatni trening Hryniewieckiego i swojego młodszego brata Władysława przed wyjazdem na ślubowanie olimpijskie, a potem na igrzyska. Obu zawodników nazywano "kozakami". Wierzono, że w Squaw Valley staną na podium.

Trening oglądała zresztą całkiem spora grupa widzów. Turyści, dzieci, które spędzały w Wiśle ferie, szlifujący w Beskidach formę pięściarze i lekkoatleci patrzyli na dalekie skoki Tajnera i jeszcze dalsze Hryniewieckiego. Kiedy skoczkowie mieli już kończyć zajęcia, "Dzidek" postanowił raz jeszcze wejść na górę. Ruszył z belki, pojechał po rozbiegu i odbił się z progu. Ale odbił się za wcześnie. A to najbardziej niebezpieczny błąd, jaki może popełnić skoczek.
Zdzisław Hryniewiecki, rok 1959 r. / Fot. Tadeusz Olszewski PAP Zdzisław Hryniewiecki, rok 1959 r. / Fot. Tadeusz Olszewski PAP
"Fiknął salto do przodu"

O tym, co stało się potem, tak mówił po latach Władysław Tajner, wujek Apoloniusza: - Czubki nart ślizgały się jeszcze po lodzie, kiedy ich tyły i zawodnik byli już w powietrzu. Impet sprawił, że Dzidek fiknął salto do przodu. Zdziwiło mnie, że nie próbował się ratować. Spadał bezwładnie jak pozbawiony sterowności samolot.

Świetnie wygimnastykowany Hryniewiecki próbował ratować się przed upadkiem wykonując salto, ale gdy zaczął ewolucję, był już zbyt blisko ziemi. Uderzył karkiem i plecami o twardy, oblodzony zeskok. Gdy podbiegł do niego Tajner, był przytomny. Mówił, że nie czuje rąk i nóg.

Diagnoza była wyrokiem

Karetką, której syrenę słyszał obecny prezes Polskiego Związku Narciarskiego, Hryniewieckiego zabrano do szpitala w Cieszynie. Potem śmigłowiec przetransportował skoczka do kliniki w Piekarach Śląskich. Diagnoza tamtejszych specjalistów była wyrokiem: złamany piąty krąg szyjny i czwarty krąg piersiowy. Porażenie kończyn oraz mięśni tułowia.

Zaraz po wypadku prasa pisała, że nici z marzeń o olimpijskim medalu, że dla Hryniewieckiego sezon się skończył. Wtedy jeszcze nie zdawano sobie sprawy, że fantastycznie zapowiadający się skoczek nie tylko nie pojedzie do Squaw Valley, nie tylko nie wróci na skocznię, ale już nigdy nie będzie chodził.

Ze Lwowa w Beskidy

28 stycznia 1960 roku Hryniewiecki miał ledwie 21 lat. Urodził się dokładnie rok przed wybuchem wojny, 1 września 1938 roku. Nie w górach, we Lwowie. Po wojnie jego rodzina przeniosła się do Bielska-Białej. Jako dziecko "Dzidek" próbował wielu sportów. Świetnie pływał, jeździł na nartach, próbował sił w kombinacji norweskiej.

- Bardzo dobrze grał w piłkę skakał do wody z pięcio i dziesięciometrowej wieży - wspomina Marian Kasprzyk, mistrz olimpijski w wadze półśredniej z Tokio, który jako nastolatek przyjaźnił się ze starszym o rok skoczkiem. W Bielsku-Białej mieszkali 200 metrów od siebie. Często spotykali się na basenie, zdarzało się też, że Hryniewiecki wpadał na trening Kasprzyka. - Kiedyś przyszedł razem z Władkiem Tajnerem. "Dzidek" chciał się z kimś sprawdzić w ringu. Stanęło na tym, że zmierzył się z Władkiem. Zbił go, bo był bardziej wysportowany - opowiada wybitny polski pięściarz. - To był świetny kumpel. Do wszystkiego. Do tańca i do różańca - dodaje.

Dwa razy pokonał najlepszego

Ze wszystkich dyscyplin "Dzidkowi" najbardziej spodobały się skoki. Sprawny, niezwykle pracowity, odważny aż do nonszalancji, sprawdzał się w nich doskonale. Jako 20-latek był już obok Tajnera najlepszym zawodnikiem w kraju. 1959 rok zaczął od wygrania mistrzostw Polski, jako pierwszy w historii skoczek, który nie był góralem z urodzenia. Potem wdarł się do światowej czołówki.

W marcu, na "mamucie" w austriackim Kulm, wynikiem 116 metrów ustanowił rekord Polski. Wygrał też zakład z Harrym Glassem, brązowym medalistą igrzysk w Cortina d'Ampezzo. Przed startem zawodów Hryniewiecki zaproponował starszemu o osiem lat Niemcowi z NRD: "Jeśli pan wygra ze mną, to stawiam ja, jak ja z panem, to płaci pan". Glass popatrzył na młodziana jak na wariata, ale podjął wyzwanie. A potem stawiał "Dzidkowi" kolejki, bo Polak pokonał go w każdej z pięciu serii.

W sezonie, którego zwieńczeniem miały być igrzyska w Squaw Valley, Hryniewiecki dwukrotnie pokonał całą światową czołówkę z uważanym wtedy za najlepszego na świecie Niemcem Helmutem Recknagelem, dwukrotnym zwycięzcą Turnieju Czterech Skoczni, na czele. Najpierw wygrał z nim w Klingenthal, potem w Oberwiesenthalu. Olimpijską nominację dostał jako jeden z pierwszych.

Urodzony gwiazdor

W kraju stawał się gwiazdą i wcale mu to nie przeszkadzało. Zresztą idealnie nadawał się na gwiazdora. Lubił być w centrum uwagi, popisywać się. Był przystojny, elegancki, pełen zawadiackiej, młodzieńczej odwagi. Jednym słowem: kozak.

Fortuna: - Oni obaj z Władkiem Tajnerem byli przystojniaki. Eleganckie chłopaki, zawsze świetnie ubrani, zgodnie z obowiązującą wtedy w sporcie modą. Na rękawie swetra orzełek, wyprasowane porteczki, z butów wystawały skarpetki z biało-czerwonym paskiem.

Hryniewiecki nie bał się mówić o swoich sportowych ambicjach. W wywiadzie dla "Expressu Wieczornego", który ukazał się 27 stycznia, mówił, że jedzie po olimpijskie złoto. Choć będą to dopiero pierwsze jego igrzyska, więc srebro i brąz też się liczą.

Dzień później upadł w Wiśle i złamał kręgosłup. Na igrzyska nie pojechał nigdy.

Prezent od mistrza

Władysław Tajner, który też miał bić się w Kalifornii o czołowe miejsca, przygnębiony wypadkiem przyjaciela był cieniem samego siebie. Zajął dopiero 31. miejsce. Wygrał Recknagel.

Przez lata krążyła legenda, że zaraz po igrzyskach Niemiec wysłał polskiemu rywalowi swoje olimpijskie złoto. To, że "Dzidek" dostał od niego podarunek, jest prawdą. Jednak nie przekazał mu trofeum dla zwycięzcy, a medal uczestnictwa olimpijskiego z łacińską sentencją "Primus inter pares" - "pierwszy wśród równych sobie".

"Pokaż panu ministrowi, jak się skacze"

Marian Kasprzyk wspomina, że przed tragedią "Dzidka" miał jakieś złe przeczucia. - Jestem trochę przesądny, uważałem, że ostatniego dnia przed wyjazdem na igrzyska nie powinien był skakać. O jego wypadku dowiedziałem się w czasie turnieju bokserskiego w Poznaniu - opowiada.

Dlaczego 61 lat temu Hryniewiecki oddał o jeden skok za dużo? Jest kilka wersji tej historii. Fortuna - od byłego świetnego skoczka Józefa Przybyły i kilku innych kolegów - zna taką: - Nasi skończyli trening, już z niego wychodzili. Wtedy podszedł do nich ówczesny minister sportu (a także prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego - przyp. WP SportoweFakty) Włodzimierz Reczek. "Wielka szkoda, panie trenerze, że nie zobaczę już skoków, bo jutro muszę wyjeżdżać" - powiedział do Mieczysława Kozdrunia. Na to trener Kozdruń rzucił: "Dzidek, idź i pokaż panu ministrowi, jak się skacze". "Dzidek" poszedł, odbił się minimalnie za wcześnie, narty wzięło powietrze i nie było żadnego ratunku.

Z kolei Apoloniusz Tajner z opowieści ojca zapamiętał, że w tej ostatniej próbie Hryniewiecki próbował skakać z rękami z tyłu. Inaczej niż zwykle, gdy w czasie lotu trzymał dłonie wyciągnięte przed siebie. Ale ten styl odchodził już do lamusa. - Nowy trend zapoczątkował Niemiec Hans Wozipiwo. Skoczkowie musieli się przestawiać, a trzymając ręce z tyłu, skacze się zupełnie inaczej. Kiedy są z przodu, opór powietrza jest tak duży, że można się wręcz położyć. Być może w feralnym skoku Hryniewieckiemu zabrakło tego oparcia i dlatego upadł - mówi prezes PZN.

Najlepsi fachowcy byli bezradni

Po wypadku sparaliżowanemu Hryniewieckiemu sprawność próbowali przywrócić najlepsi lekarze. Wybitny specjalista od urazów kostnych, profesor Adam Gruca, przeprowadził pionierski wówczas zabieg laminechtomii. Potem, dzięki wsparciu amerykańskiej Polonii, skoczka wysłano na dziewięć miesięcy do Hornbaek w Danii, do europejskiego centrum rehabilitacyjnego dla osób z uszkodzeniami kręgosłupa.

Starania fachowców nie dawały jednak efektów. Hryniewiecki nie odzyskał władzy w nogach, nie mógł też poruszać palcami u rąk. Oswajał się z myślą, że nie tylko nie wróci już do sportu, ale też nigdy nie będzie chodził. Ale nie rozpaczał. Zachował pogodę ducha i zawadiackie usposobienie.

Kilka dobrych lat

W czasie pobytu w Ciechocinku poznał pielęgniarkę Wandę Góralską, która wkrótce została jego żoną. Dostał też dwupokojowe mieszkanie w Bielsku-Białej, a władze PZN i PKOl ufundowały mu samochód marki Skoda, którym mógł kierować używając tylko rąk.

- Raz nawet podwoził mnie i ojca do domu tym samochodem, gdy przyjechał popatrzeć na jakieś skoki. Pamiętam, że był wesołym, uśmiechniętym człowiekiem. Patrzyłem na niego jak na boga - wspomina Apoloniusz Tajner.

Swoją skodą "Dzidek" jeździł na konkursy do Wisły, Zakopanego, Szczyrku. Z uśmiechem rozdawał wtedy autografy kibicom, którzy jeszcze przez jakiś czas doskonale go pamiętali i ustawiali się do niego w kolejkach.

Wciąż dużo czytał, miał bogatą kolekcje płyt winylowych, interesował się wydarzeniami sportowymi i kulturalnymi. Zaprzyjaźnił się ze Zbigniewem Cybulskim, w tamtym czasie chyba największą gwiazdą polskiego kina. Wydawało się, że mimo swojej niepełnosprawności "Dzidek" może mieć dobre życie. I przez kilka lat takie miał.

Rozwód i alkohol

Wszystko zaczęło się rozpadać pod koniec lat 60., wraz z małżeństwem Hryniewieckich. Związek nie przetrwał próby czasu, po pięciu latach sąd orzekł rozwód. Były skoczek nadużywał już wtedy alkoholu, w kolejnych latach nałóg coraz bardziej go wyniszczał. Podobno pił z frustracji - że przez wypadek nie stał się tym, kim miał się stać. Mistrzem, gwiazdą, ikoną. Że on, który miał biec przez życie pięknym sprintem, nie może zrobić choćby jednego kroku.

- Nam się nigdy nie skarżył na swój los. Był wesoły, żartował. Czułem jednak, że trochę gra - mówi Kasprzyk. Przyznaje, że w ostatnich latach życia Hryniewieckiego gorzałki było za dużo. - Chłopaki zwoływali się i odwiedzali go, "żeby mu nie było smutno". I w czasie tych wizyt sobie popijali - opowiada.

Po rozwodzie Hryniewiecki przestał o siebie dbać. Przez kilka ostatnich lat życia polegał na pomocy rodziny i przyjaciół. Ojciec przynosił mu w bańkach posiłki, które trzeba było pomóc mu zjeść. Czasem ktoś pomógł mu się ubrać i zawiózł go do Szczyrku na zawody, albo do Buczkowic do jego dobrego kolegi Józefa Przybyły. Jednak swoje mieszkanie przy ulicy Zegadłowicza "Dzidek" opuszczał rzadko. Przy pomocy znajomych zamontował tam aparaturę do produkcji bimbru. Bo to alkohol był jego codziennością.

Na pogrzeb przyszły tłumy

W 1976 roku lekarze stwierdzili odleżyny uniemożliwiające siadanie. Potem nie mógł też podnosić się na łokciach i kolanach, żeby pomóc swoim opiekunom w zmianach opatrunków. Kiedyś pełen życia kozak, teraz leżał cały dzień na brzuchu, wpatrując się w telewizor. Siły coraz bardziej go opuszczały. Całkowicie odeszły 17 listopada 1981 roku, w nocy. Prawie 22 lata po tym, jak Hryniewiecki uderzył plecami w zamarznięty zeskok skoczni w Wiśle.

Na jego pogrzeb w Bielsku-Białej przyszło kilka tysięcy ludzi. Pochód żałobny ciągnął się  kilkaset metrów. W ten sposób bielszczanie pokazali, że nie zapomnieli o jednym ze swoich największych talentów. O skoczku, który był o jeden skok od wielkości.

"Dobrze, że pan o nim pisze"

W mieście, w którym "Dzidek" spędził prawie całe życie, pamiętają o nim do dziś. Rodzinny grób Hryniewieckich zawsze jest zadbany, zawsze płoną na nim znicze. Mogiłę niedoszłego olimpijczyka łatwo zresztą poznać - po wyrytym w metalu wizerunku skoczka z rękami wyciągniętymi do przodu.

- Dobrze, że pan pisze o "Dzidku", bo o nim powinno się pamiętać - podkreśla Wojciech Fortuna. - Niech ludzie wiedzą, że był taki skoczek. Wielki skoczek, który miał dla nas zdobyć złoto.

Zobacz także:
Sven Hannawald w Zakopanem poznał niezwykłą osobę. "To było genialne!"
Adam Małysz miał kombinezon po gwieździe skoków. "Za długie nogawki!"

Kibicuj polskim skoczkom w Pilocie WP (link sponsorowany)

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×