Bronisław Malinowski jest jednym z tych sportowców, którzy w pełni zasługują na miano legendy. Uchodził za wybitnego biegacza, a przy tym był człowiekiem, którego wszyscy lubili.
Na treningach zawsze pracował za dwóch. Wiedział jednak, że sport to nie wszystko. Pasję łączył z nauką, a z czasem także z pracą. Efekty w końcu przyszły. Na igrzyskach olimpijskich zdobył dwa medale. Możliwe, że dorobek byłby bardziej imponujący, ale wszystko przerwał wypadek samochodowy.
Rolnik, których pokochał bieganie
Malinowski wychowywał się w rodzinie wielodzietnej. Ojciec Anastazy zasłużył się dla Polski, walcząc pod Monte Cassino. Matka Irene Dovell pochodziła ze Szkocji. Rodzice przyszłego biegacza poznali się w Edynburgu, po II wojnie światowej na stałe osiedlili się w Polsce. Nie żyło im się łatwo.
Państwo Malinowscy byli rolnikami. Bronisław w dzieciństwie musiał pomagać rodzicom w pracy. Ciężko harował, ale to ukształtowało jego charakter. Karierę sportową zaczął w wieku 16 lat. Brat Robert zaprowadził go na trening biegaczy z klubu GKS Olimpia Grudziądz.
Trener Ryszard Szczepański bardzo szybko dostrzegł w nastolatku talent do biegów długodystansowych. Bronisław zakochał się w tym sporcie.
- To był prawdziwy talent, ale zdawał sobie sprawę z tego, że talent to nie wszystko. Bardzo się denerwował, gdy dopadła go kontuzja i nie mógł trenować. Tracił humor. Wiedział, że trening czyni mistrza. Można wręcz powiedzieć, że był nawet za sumienny - wspomina trener Szczepański (za runners-world.pl).
Malinowski był tytanem pracy i powtarza to każdy, kto miał okazję z nim trenować. W kraju bardzo szybko stał się wyróżniającym zawodnikiem w biegu na 3000 metrów z przeszkodami. W 1972 roku pojechał na pierwsze igrzyska olimpijskie, choć niewiele brakowało, a zabrakłoby dla niego miejsca w Monachium. Stało się inaczej, w Niemczech zaskoczył świat, zajmując czwarte miejsce.
Cztery lata później sytuacja się powtórzyła. Działacze znowu nie chcieli, aby jechał na igrzyska. Bronek jednak zawziął się i na mistrzostwach Europy zdobył złoto, a przy tym wyrównał rekord świata. Całe szczęście, bo w Montrealu zdobył olimpijskie srebro. Nikt już nie miał wątpliwości, że Polska ma nieprzeciętny talent.
Trening, nauka i praca w wodociągach
Największy sukces w karierze miał dopiero nadejść. Pamiętać jednak należy, że lata 70. ubiegłego wieku były okresem, w którym w Polsce wielu świetnych zawodników nie było w stanie utrzymać się ze sportu. Malinowski jednak nie narzekał. Nie tylko pracował, ale także się uczył.
- Jak wyglądał typowy dzień Bronka? Potrafił narzucić sobie dryl. Rano trening, potem cztery godziny pracy. Pracowaliśmy razem w grudziądzkich wodociągach, chodziliśmy na odczyty liczników. Potem drugi trening, następnie zajęcia w technikum - wspomina Szczepański.
Po ukończeniu nauki w technikum sportowiec zrobił kolejny krok i poszedł na studia. Na Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu mógł liczyć na taryfę ulgową i indywidualny tryb nauczania. Nie korzystał z tych przywilejów. Jeździł na wszystkie zjazdy, uczył się po nocach, a w dodatku nadal codziennie trenował. [nextpage]
Malinowski jednak wszystko robił z głową. Treningi miał wcześniej dokładnie rozpisane, a harmonogram był dla niego jak biblia. Nikt ani nic nie było w stanie go zmusić do zmiany planów. Nawet pieniądze nie robiły na nim wrażenia.
- Bronek, jak nie miał w planach startu, to nie startował. Pamiętam, jak zadzwonił do klubu organizator biegów we Francji i kusił pieniędzmi za udział. Był to cykl biegów sylwestrowych. Przekazałem Bronkowi, że jest taka propozycja. Spojrzał w plan treningowy przygotowany przez trenera Ryszarda Szczepańskiego i powiedział, że nie ma zaplanowanych startów w tym czasie. I nie pojechał - opowiada brat Robert.
To przynosiło efekty. W 1978 roku polski biegacz zdobył w Pradze drugi w karierze złoty medal mistrzostw Europy. Dwa lata później poleciał do Moskwy na igrzyska. Malinowski już przed imprezą zapowiadał, że ze Związku Radzieckiego przywiezie złoto.
Rosjanie byli przez niego wściekli
Patrząc na warunki, w jakich się przygotowywał, obietnica Polaka brzmiała trochę jak szaleństwo. Odżywki, odnowa biologiczna, komfortowe miejsca do treningu? Nic z tych rzeczy. Rzeczywistość była brutalna.
- Bywało, że na stadionie nie mieliśmy ciepłej wody. A zimą, jak ogrzewaliśmy się piecykami, tak zwanymi kozami, to raz dziewczęta omal się nie zaczadziły. Takie to były czasy. Rolę "odnowy biologicznej” pełnił przedwojenny bramkarz, który był w klubie masażystą. Dresy suszyły się na sznurkach zawieszonych w poprzek klubowej szatni. Podczas zgrupowań w Szklarskiej Porębie bywało, że na drugi trening wychodziło się jeszcze w wilgotnych rzeczach - zdradza trener Szczepański.
Bieg na stadionie w Moskwie był mistrzostwem w wykonaniu Polaka. Zaczął spokojnie i nie zrobiło na nim wrażenia, że w pewnym momencie uciekł mu Filibert Baya z Tanzanii. Kibice z ZSRR już świętowali, że biegacz z Polski nie zdobędzie złota. On jednak utarł im nosa. Do samego końca wierzył w sukces i na metę wpadł jako pierwszy. Miejscowi fani byli wściekli, a Malinowski zdobył wymarzone złoto.
Polski mistrz olimpijski miał 29 lat, gdy osiągnął największy sukces w karierze. Mógł realnie myśleć o kolejnych igrzyskach, a także medalach na mistrzostwach Europy i świata.
- Bronek miał progresję. Był w stanie pobić swoje życiówki - mówi Szczepański.[nextpage]Niestety, o tym już się nie przekonaliśmy. 27 września 1981 roku doszło do tragedii, która zszokowała cały kraj. Bronisław Malinowski zmarł w tragicznych okolicznościach.
Nie miał żadnych szans na przeżycie
Mistrz olimpijski tamtego dnia odwiedził swoich rodziców. Z żoną Mirosławą miło spędzili czas w Rulewie, gdzie zjechała się cała rodzina. Z braćmi zaliczył trening, potem odwiózł ukochaną na stację, aby ta wróciła do domu. Dzień później Malinowski miał jechać do Warszawy, a stamtąd na Cypr.
Bronisław po drodze musiał zatankować auto na stacji benzynowej. Droga wiodła przez most, który wtedy był w remoncie i obowiązywał na nim ruch wahadłowy. Biegacz prowadził osobowe Audi. Z naprzeciwka nadjechał wielki Kamaz. Samochód ciężarowy nie zdołał w porę wyhamować.
Samochód Malinowskiego został wgnieciony w stalowe barierki. W jednej chwili wszystkie plany poszły w niepamięć. Mistrz olimpijski nie miał szans na przeżycie. Zmarł na miejscu.
- Można powiedzieć, że zginął na moich oczach. Zauważyłem, że na moście coś się stało. Mój blok stoi w jego pobliżu. Od szefa lotnej, który mieszkał obok mnie, wiedziałem, co się stało. Prędzej niż rodzina. Nie było w tym krzty jego winy… - wspomina poruszony Szczepański.
Pogrzeb odbył się 30 września. Tłum kibiców towarzyszył Malinowskiemu w jego ostatniej drodze. Nadal wszyscy nie wierzyli, że nie ma wśród nich znakomitego biegacza. Pozostały po nim tylko wspomnienia. Jak te z Kenii, gdzie przez pewien czas trenował.
- Brat pojechał kiedyś do Kenii na obóz sportowy wraz z dwoma kolegami: Ryszardem Kopijaszem i Janem Kowalem. Brali udział w zawodach miejscowych na bieżni z gliny, gdzie wielu tamtejszych biegaczy startowało w długich spodniach i na bosaka, a tylko kilku z nich miało krótkie spodenki. Nasi myśleli, że wygrają w cuglach. Nic bardziej mylnego, w połowie dystansu okazało się, że naszym po prostu brakowało już tlenu. Pamiętam, jak Bronek opowiadał, że po minięciu mety przez kilkanaście minut musiał być cucony. To był właśnie jego najtrudniejszy bieg w życiu - wspomina Robert Malinowski.
Wybitnego sportowca nie ma już wśród nas od 34 lat. Wciąż jednak kibice o nim pamiętają. Pośmiertnie dostał wiele odznaczeń, a kilkadziesiąt szkół w całej Polsce nosi jego imię. W pełni na to zasłużył, bo był znakomitym biegaczem i wyjątkowym człowiekiem.
ZOBACZ WIDEO Andrzej Person: lekkoatleci to nasze narodowe dobro
{"id":"","title":""}