Oto największy oszust w historii piłki nożnej. Nazywali go "Cesarzem"

Facebook
Facebook

Brazylijski napastnik na koncie ma dziewięć klubów, w których strzelił tylko jednego gola. Piłkarzem był beznadziejnym, ale potrafił kłamać, jak nikt inny.

W tym artykule dowiesz się o:

Nazywa się Carlos Henrique Raposo, ale cały świat zna go jako Carlos Kaiser. Słowo "Kaiser" pewnie od razu wam się kojarzy z legendarnym Franzem Beckenbauerem, który przez fanów nazywany był "Cesarzem" (po niemiecku "kaiser"). To właśnie po słynnym Niemcu napastnik z Brazylii zyskał taki sam przydomek.

Nie miało to jednak żadnego związku z umiejętnościami zawodnika z Rio Pardo. Ksywkę Beckenbauera otrzymał w dzieciństwie, bo był do niego bardzo podobny. Początkowo nawet przejawiał talent do piłki. Może nie tak wielki, jak były mistrz świata, ale wróżono mu przyzwoitą karierę.

Raposo w życiu nie miał łatwo. Rodzice wiele nie zarabiali, przez co rodzina żyła w biedzie. Ojca i matkę stracił jeszcze przed osiągnięciem pełnoletności. Kto wie, może gdyby żyli, to wybiliby mu z głowy pomysły, które później zrodziły się w jego głowie. Wtedy Carlos Henrique nigdy nie zostałby okrzyknięty największym oszustem w historii futbolu.

Chciał być piłkarzem, nie grając w piłkę

Wróćmy jednak jeszcze do początków Raposo, zwanego potem Carlosem Kaiserem. Pierwsze piłkarskie szlify zbierał w Botafogo Rio de Janeiro, którego wielkim fanem był jego ojciec. Tam był przez kilka lat i na tyle ukształtował swoje umiejętności, że wpadł w oko łowców talentów Flamengo Rio de Janeiro. Trenerzy widzieli, że ma smykałkę do futbolu. Dostrzegli to zresztą również skauci meksykańskiego klubu Puebla.

Był 1979 rok, a brazylijski napastnik miał wtedy zaledwie szesnaście lat. W Meksyku jego kariera miała odpalić, ale stało się zupełnie inaczej. Raposo przestał się rozwijać, nie zagrał nawet jednego meczu i znalazł się na zakręcie. Potem miał jeszcze krótki epizod w amatorskim klubie ze Stanów Zjednoczonych, ale i tam długo nie zagrzał miejsca. Decyzja mogła być tylko jedna. Powrót do rodzinnej Brazylii.

To właśnie w tym momencie zaczyna się niewiarygodna historia Carlosa Kaisera. Na początku lat 80. ubiegłego wieku postanowił jeszcze raz spróbować w futbolu, ale na zupełnie innych zasadach. Zdał chyba sobie sprawę, że tak naprawdę to piłkarzem jest marnym. Nie chciał jednak zrezygnować ze wszystkich przywilejów, jakie ten sport zdaje.

- Jak wszyscy zawodowi gracze, pochodzę z ubogiej rodziny, ale zawsze chciałem dobrze zarabiać, żeby móc zapewnić jej lepsze warunki do życia. Chciałem być piłkarzem, choć nie chciałem grać w piłkę - tłumaczył po latach Raposo.

Jak być piłkarzem, ale nie grając w piłkę? Wydaje się, że to nierealne. Brazylijczyk jednak wykorzystał fakt, że to były lata 80. Nie było internetu i kilkoma kliknięciami nie dało się prześwietlić CV zawodnika. "Cesarz" z Rio Pardo to wykorzystał i sam stworzył oszustwo doskonałe, na które składało się wiele czynników.

Przyjaźnie przy alkoholu i pięknych kobietach

Jednym z pierwszych elementów były znajomości. Carlos wiedział, że jego nazwisko w rodzimym futbolu nic nie znaczy, a więc musi mieć ludzi, którzy go polecą. Najlepiej takich z pierwszych stron gazet. Udało mu się to bez większych problemów. Zaprzyjaźnił się z takimi gwiazdami futbolu jak Carlos Alberto Torres, Renato Gaucho, czy nawet z legendarnym Romario. To tylko niewielka część jego wszystkich znajomych.

Zasada była prosta. Któryś z piłkarzy zmieniał klub, to przy okazji szepnął słówko nowym szefom o utalentowanym koledze. Pewnie zastanawiacie się, jak ten anonimowy piłkarz zjednał sobie tyle gwiazd. To proste. Carlos wiedział, że Brazylijczycy uwielbiają kobiety, alkohol i dobrą zabawę. Sam często wszystko organizował, a więc nie dziwi, że nie brakowało wokół niego znanych przyjaciół.

- Traktowaliśmy go jak jednego z nas, kochaliśmy go. Oszustwa? Nikomu nie zrobił krzywdy, chciał po prostu być szczęśliwy. I miał fantazję! - przyznaje jeden z zaprzyjaźnionych piłkarzy.

- Zawodnicy nawet nie musieli wymykać się z hotelu. Dziewczyny sprowadzałem do apartamentów na piętrze pod drużyną. Chłopcy tylko schodzili po schodach, potem wracali do siebie i nikt o niczym się nie dowiedział - dodaje z kolei sam "Cesarz".

Koledzy zatem polecali Carlosa Kaisera, a kluby wierzyły gwiazdom na słowo. Rzekomo utalentowany napastnik pojawiał się w klubie i musiał uważać, aby nikt nie zauważył, że tak naprawdę umiejętności nie ma żadnych. Scenariusz był zawsze ten sam. Raposo podpisywał krótkoterminowe kontrakty, często na trzy miesiące. Obiecywał, że w tym czasie będzie w stanie wrócić do odpowiedniej formy fizycznej, a wtedy będzie największą gwiazdą na boisku.

Wiadomo, że wystarczyłoby kilka treningów z zespołem, aby co niektórzy zauważyli jego marne umiejętności. Dlatego Brazylijczyk często już na pierwszych zajęciach... symulował kontuzję. Najczęściej były to urazu uda. Czasy były takie, że kluby nie miały dostępu do nowoczesnego sprzętu medycznego, a więc nikt nie był w stanie zweryfikować, czy rzeczywiście pojawiła się kontuzja. Trenerzy musieli wierzyć piłkarzom na słowo.

Czasami Carlos dochodził do momentu, gdy bolące udo było już marną wymówką. Miał zatem kolejnego asa w rękawie. Dentysta, który prywatnie był jego przyjacielem. Mężczyzna wystawiał zwolnienie lekarskie z powodu infekcji. A kiedy to już nie wystarczyło i któryś z trenerów w końcu wpuścił go na boisko w meczu ligowym, to zawsze Kaiser padał na murawę, krzyczał wniebogłosy i szybko schodził kontuzjowany.

NA DRUGIEJ STRONIE - MIĘDZY INNYMI - PRZECZYTASZ O SŁYNNEJ PREZENTACJI WE FRANCJI, FAŁSZYWYM TELEFONIE KOMÓRKOWYM I BÓJCE Z KIBICAMI.
[nextpage]Tak to wyglądało w każdym klubie, do którego trafił. Kontuzje ciągnęły się miesiącami, a w tym czasie napastnik pobierał pieniądze z tytułu kontraktu, nie wylewając choćby kropli potu. Dziś znalazłby jeden naiwny klub, drugi, a może nawet i trzeci, a wieści w środowisku rozeszłyby się tak szybko, że jego "kariera" zostałaby przekreślona. Kolejny raz jednak wspominamy - to były inne czasy, a w dodatku Carlos stosował inne sztuczki, że kluby bezustannie o niego zabiegały.

Telefon-atrapa, dziennikarze i słynna prezentacja we Francji

Raposo lubił wymyślać przeróżne historie na swój temat. Pewnego razu wpadł na genialny pomysł. Puścił w eter historię, że grał w argentyńskim Independiente Buenos Aires w 1984 roku, a więc wtedy, gdy klub ten wygrał prestiżowe Copa Libertadores. Rzeczywiście, w składzie był zawodnik o takim samym imieniu. Różnica polegała na tym, że tamten Carlos Henriquez był Argentyńczykiem i występował na obronie. Mało kto jednak to zweryfikował. Ludzie mu uwierzyli.

Zresztą miał też kilku zaprzyjaźnionych dziennikarzy, którzy na jego prośbę drukowali niewiarygodne historie. W jednym z artykułów można było przeczytać, że na początku kariery w Puebli grał rewelacyjnie i widowiskowo. Kibice tak go pokochali, że Meksykanie chcieli nadać mu obywatelstwo, aby występował w ich reprezentacji. To wszystko było bezczelnym kłamstwem, bo jak wspominaliśmy, w Puebli nawet nie zadebiutował.

Kolejna bajka, która pojawiła się w gazecie, dotyczyła przygody we francuskim Ajaccio. Zaprzyjaźniony dziennikarz napisał, że Kaiser był tam wielką gwiazdą, rozegrał osiem sezonów i był najlepszym strzelcem. Nie było internetu, a więc nikt nie mógł sprawdzić, że rozegrał kilka spotkań i nie strzelił nawet jednej bramki.

Z Francją zresztą związana jest zabawna historia. To, że Carlos Kaiser oszukał nawet Europejczyków, świadczy, że był mistrzem w swoim "fachu". Drugoligowiec z Korsyki wierzył, że sprowadza wielką gwiazdę i dlatego zorganizowano huczną prezentację. Przyszło mnóstwo kibiców, a głównym punktem programu miał być mecz sparingowy. Brazylijczyk wiedział, że nie może do tego dopuścić. Powitał więc kibiców, co chwilę całował herb ukochanego klubu i wykopywał w ich stronę piłkę za piłką. Robił to tak długo, aż zabrakło futbolówek. Fani zabrali je do domów, a Ajaccio musiało odwołać sparing, bo nie miało czym grać.

Trzeba mu przyznać, że był niesamowicie czarujący. W Europie szybko go pogoniono, ale w "Kraju Kawy" nadal był rozchwytywany. Miał na to swój patent, do którego potrzebował telefonu komórkowego. W tamtych czasach tylko nielicznych było stać na taki gadżet. Kto miał komórkę, ten był kimś. Carlos Kaiser takową miał, ale tylko on wiedział o tym, że to atrapa.

Telefon był niezwykle istotnym elementem przy podpisywaniu kolejnych kontraktów. W obecności trenerów i działaczy często odbierał komórkę, a następnie rozmawiał z kimś w języku angielskim. Tłumaczył potem, że dzwoniły kolejne kluby z bardzo atrakcyjnymi propozycjami transferowymi. Przestraszeni działacze myśleli, że muszą się spieszyć, aby ktoś im nie podkradł znakomitego napastnika. Szybko przygotowywano umowę, składano podpisy i Raposo miał kilka miesięcy, aby udawać piłkarza i pobierać wynagrodzenie.

Raz zresztą wpadł przez numer z telefonem komórkowym. To było na początku kariery, gdy był w Botafogo. Tak się złożyło, że klubowy lekarz znał angielski. Pewnego razu podsłuchał rozmowę swojego zawodnika i zdał sobie sprawę, że język, w którym rozmawia przez telefon, nie ma nic wspólnego z angielskim. Potrzebował jednak kolejnego dowodu. W szatni wykorzystał nieuwagę napastnika, sprawdził telefon i odkrył, że to tylko zabawka. Niedługo później wyrzucono oszusta z drużyny.

- Zawsze był kontuzjowany, zawsze miał jakiś problem. Wszyscy zastanawialiśmy się: skąd wziął się ten artysta? - wspominał po latach jeden z trenerów, który z nim współpracował.

Rzucił się na kibiców, aby nie wejść na boisko

Tak się kręciło życie Carlosa Henrique Raposo. Co kilka miesięcy zmieniał klub, a chętnych i tak nigdy nie brakowało. Najciekawiej było w drużynie Bangu. Ściągnął go tam Castor de Andrade, który był głównym sponsorem klubu i jednocześnie właścicielem.

- Bangu ma nowego króla ataku, a na imię mu Carlos Kaiser - pisały media.

Sponsor spodziewał się wielkiej gwiazdy, ale gdy napastnik co chwilę przynosił zwolnienia lekarskie, to jego cierpliwość zaczęła się kończyć. W końcu szkoleniowiec Bangu zmusił Kaisera, aby pojechał na mecz. Obiecał mu jednak, że nie wpuści go na boisko. Sytuacja się zmieniła, gdy zespół przegrywał 0:2, a wściekły de Andrade nakazał szkoleniowcowi, aby wpuścił brazylijskiego napastnika.

Carlos musiał na szybko coś wymyślić, aby nikt nie zobaczył, że z profesjonalnym piłkarzem niewiele ma wspólnego. Tym razem pobił wszystkie dotychczasowe pomysły. Podszedł do sektora gości i wdał się w bójkę z kibicami. Sędzia przerwał na chwilę mecz i pokazał napastnikowi czerwoną kartkę. Piłkarz cel osiągnął, bo na boisko nie mógł wejść, ale jeszcze bardziej rozwścieczył Castora de Andrade. Sponsor wezwał go na dywanik, a wtedy Kaiser... się rozpłakał, po czym tak wyjaśnił całe zajście.

- Zanim cokolwiek powiecie, posłuchajcie mnie przez chwilę. Bóg dał mi ojca, którego straciłem, ale potem dał mi kolejnego (miał na myśli Castora de Andrade - przy. red.). Nigdy nie pozwolę, żeby ktokolwiek mówił, że mój ojciec jest złodziejem, a fani posunęli się do takiego czynu. Musiałem interweniować - tłumaczył.

Sponsor Bangu zlitował się i nie tylko przebaczył piłkarzowi, ale nawet zrobił z niego bohatera i przedłużył z nim kontrakt. Ostatecznie i stamtąd go przegoniono. Potem grał jeszcze w kilku drużynach, jak Fluminense Rio de Janeiro, Vasco da Gama, El Paso Sixshooters i America.

Ciekawie było w Vasco. Trafił tam za sprawą przyjaciela, który był uzależniony od alkoholu. Carlos obiecał szefom, że w zamian za kontrakt, będzie dbał o piłkarza z problemami.

- Byłem zawodnikiem Vasco w najlepszym wieku dla piłkarza, ale przejmowałem się jego karierą bardziej niż własną. Czuwałem nad nim, budziłem go rano, żeby wstał na trening... - opowiada Raposo.

Karierę zakończył w Americe, gdy miał 39 lat. Co ciekawe, to tam strzelił jedynego gola w całej przygodzie z piłką. Łącznie, przez te wszystkie lata, zaliczył dziewięć profesjonalnych klubów, a rozegrał ledwie ponad dwadzieścia spotkań. Nigdy nie rozegrał pełnych 90 minut. Zawsze wchodził na końcówki.

Po przejściu na emeryturę Carlos Henrique Raposo opowiedział o karierze fałszywego piłkarza. Do dzisiaj nazywany jest największym oszustem w historii futbolu. Zyskał też dwa inne przydomki. "Pinokio", którego nie trzeba tłumaczyć, a także "Numer 171" od paragrafu brazylijskiego kodeksu karnego, który dotyczy oszustw. Taki był brazylijski "Cesarz", który został piłkarzem, nie grając w piłkę nożną.

ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: była łysina, jest czupryna. Slaven Bilić przeszczepił włosy?

Komentarze (13)
avatar
collins01
17.10.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Typowe...Ilez to razy czlowiek widzi,padajacych bez czucia,poludniowców:))Zawsze pokrzywdzeni,zawsze z grymasem.... 
avatar
anunaki
16.10.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
myślałem że to Kaźmiera Szczuka 
avatar
bobb
16.10.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
W naszej lidze kopanej takich Keiserów jest na pęczki, tylko udają piłkarzy ... 
avatar
Marcin Sośnicki
16.10.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Wszystko fajnie ale bajki to opowiadał kobuszewski ...... hhahahah żal autora że wstawia takie głodne kawałki 
Tomasz Kapuścińki
16.10.2016
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Tak naprawdę na postępowanie tego człowieka trudno byłoby znaleść paragraf. Opowiadanie swoim pracodacom bajeczek o skli swojego talentu poważnym przestępstwem raczej nie jest. To że większośc Czytaj całość