Oto największy oszust w historii piłki nożnej. Nazywali go "Cesarzem"

Brazylijski napastnik na koncie ma dziewięć klubów, w których strzelił tylko jednego gola. Piłkarzem był beznadziejnym, ale potrafił kłamać, jak nikt inny.

Robert Czykiel
Robert Czykiel
Facebook

Nazywa się Carlos Henrique Raposo, ale cały świat zna go jako Carlos Kaiser. Słowo "Kaiser" pewnie od razu wam się kojarzy z legendarnym Franzem Beckenbauerem, który przez fanów nazywany był "Cesarzem" (po niemiecku "kaiser"). To właśnie po słynnym Niemcu napastnik z Brazylii zyskał taki sam przydomek.

Nie miało to jednak żadnego związku z umiejętnościami zawodnika z Rio Pardo. Ksywkę Beckenbauera otrzymał w dzieciństwie, bo był do niego bardzo podobny. Początkowo nawet przejawiał talent do piłki. Może nie tak wielki, jak były mistrz świata, ale wróżono mu przyzwoitą karierę.

Raposo w życiu nie miał łatwo. Rodzice wiele nie zarabiali, przez co rodzina żyła w biedzie. Ojca i matkę stracił jeszcze przed osiągnięciem pełnoletności. Kto wie, może gdyby żyli, to wybiliby mu z głowy pomysły, które później zrodziły się w jego głowie. Wtedy Carlos Henrique nigdy nie zostałby okrzyknięty największym oszustem w historii futbolu.

Chciał być piłkarzem, nie grając w piłkę

Wróćmy jednak jeszcze do początków Raposo, zwanego potem Carlosem Kaiserem. Pierwsze piłkarskie szlify zbierał w Botafogo Rio de Janeiro, którego wielkim fanem był jego ojciec. Tam był przez kilka lat i na tyle ukształtował swoje umiejętności, że wpadł w oko łowców talentów Flamengo Rio de Janeiro. Trenerzy widzieli, że ma smykałkę do futbolu. Dostrzegli to zresztą również skauci meksykańskiego klubu Puebla.

Był 1979 rok, a brazylijski napastnik miał wtedy zaledwie szesnaście lat. W Meksyku jego kariera miała odpalić, ale stało się zupełnie inaczej. Raposo przestał się rozwijać, nie zagrał nawet jednego meczu i znalazł się na zakręcie. Potem miał jeszcze krótki epizod w amatorskim klubie ze Stanów Zjednoczonych, ale i tam długo nie zagrzał miejsca. Decyzja mogła być tylko jedna. Powrót do rodzinnej Brazylii.


To właśnie w tym momencie zaczyna się niewiarygodna historia Carlosa Kaisera. Na początku lat 80. ubiegłego wieku postanowił jeszcze raz spróbować w futbolu, ale na zupełnie innych zasadach. Zdał chyba sobie sprawę, że tak naprawdę to piłkarzem jest marnym. Nie chciał jednak zrezygnować ze wszystkich przywilejów, jakie ten sport zdaje.

- Jak wszyscy zawodowi gracze, pochodzę z ubogiej rodziny, ale zawsze chciałem dobrze zarabiać, żeby móc zapewnić jej lepsze warunki do życia. Chciałem być piłkarzem, choć nie chciałem grać w piłkę - tłumaczył po latach Raposo.

Jak być piłkarzem, ale nie grając w piłkę? Wydaje się, że to nierealne. Brazylijczyk jednak wykorzystał fakt, że to były lata 80. Nie było internetu i kilkoma kliknięciami nie dało się prześwietlić CV zawodnika. "Cesarz" z Rio Pardo to wykorzystał i sam stworzył oszustwo doskonałe, na które składało się wiele czynników.

Przyjaźnie przy alkoholu i pięknych kobietach

Jednym z pierwszych elementów były znajomości. Carlos wiedział, że jego nazwisko w rodzimym futbolu nic nie znaczy, a więc musi mieć ludzi, którzy go polecą. Najlepiej takich z pierwszych stron gazet. Udało mu się to bez większych problemów. Zaprzyjaźnił się z takimi gwiazdami futbolu jak Carlos Alberto Torres, Renato Gaucho, czy nawet z legendarnym Romario. To tylko niewielka część jego wszystkich znajomych.

Zasada była prosta. Któryś z piłkarzy zmieniał klub, to przy okazji szepnął słówko nowym szefom o utalentowanym koledze. Pewnie zastanawiacie się, jak ten anonimowy piłkarz zjednał sobie tyle gwiazd. To proste. Carlos wiedział, że Brazylijczycy uwielbiają kobiety, alkohol i dobrą zabawę. Sam często wszystko organizował, a więc nie dziwi, że nie brakowało wokół niego znanych przyjaciół.

- Traktowaliśmy go jak jednego z nas, kochaliśmy go. Oszustwa? Nikomu nie zrobił krzywdy, chciał po prostu być szczęśliwy. I miał fantazję! - przyznaje jeden z zaprzyjaźnionych piłkarzy.

- Zawodnicy nawet nie musieli wymykać się z hotelu. Dziewczyny sprowadzałem do apartamentów na piętrze pod drużyną. Chłopcy tylko schodzili po schodach, potem wracali do siebie i nikt o niczym się nie dowiedział - dodaje z kolei sam "Cesarz".

Koledzy zatem polecali Carlosa Kaisera, a kluby wierzyły gwiazdom na słowo. Rzekomo utalentowany napastnik pojawiał się w klubie i musiał uważać, aby nikt nie zauważył, że tak naprawdę umiejętności nie ma żadnych. Scenariusz był zawsze ten sam. Raposo podpisywał krótkoterminowe kontrakty, często na trzy miesiące. Obiecywał, że w tym czasie będzie w stanie wrócić do odpowiedniej formy fizycznej, a wtedy będzie największą gwiazdą na boisku.

Wiadomo, że wystarczyłoby kilka treningów z zespołem, aby co niektórzy zauważyli jego marne umiejętności. Dlatego Brazylijczyk często już na pierwszych zajęciach... symulował kontuzję. Najczęściej były to urazu uda. Czasy były takie, że kluby nie miały dostępu do nowoczesnego sprzętu medycznego, a więc nikt nie był w stanie zweryfikować, czy rzeczywiście pojawiła się kontuzja. Trenerzy musieli wierzyć piłkarzom na słowo.

Czasami Carlos dochodził do momentu, gdy bolące udo było już marną wymówką. Miał zatem kolejnego asa w rękawie. Dentysta, który prywatnie był jego przyjacielem. Mężczyzna wystawiał zwolnienie lekarskie z powodu infekcji. A kiedy to już nie wystarczyło i któryś z trenerów w końcu wpuścił go na boisko w meczu ligowym, to zawsze Kaiser padał na murawę, krzyczał wniebogłosy i szybko schodził kontuzjowany.

NA DRUGIEJ STRONIE - MIĘDZY INNYMI - PRZECZYTASZ O SŁYNNEJ PREZENTACJI WE FRANCJI, FAŁSZYWYM TELEFONIE KOMÓRKOWYM I BÓJCE Z KIBICAMI.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×