16 sierpnia 2000 roku Emmanuel Olisadebe zadebiutował w reprezentacji Polski. W meczu towarzyskim z Rumunią szybko udowodnił, że jest piłkarzem nieprzeciętnym. W premierowym meczu w koszulce z orzełkiem na piersi strzelił gola. Niedługo później niemal wszyscy Polacy pokochali naturalizowanego Nigeryjczyka.
"Emsi" błyszczał w kadrze Jerzego Engela. To on był jednym z głównych autorów awansu na mistrzostwa świata 2002 w Korei i Japonii. Wielu fanów sądziło, że Olisadebe był pierwszym czarnoskórym piłkarzem w Biało-Czerwonych barwach, ale to nie jest prawdą. Kilka miesięcy przed jego debiutem w tragicznych okolicznościach zmarł Robert Mitwerandu. I to on był tym pierwszym.
Ojciec z Zimbabwe, matka Polka
Mitwerandu urodził się w Chorzowie, a egzotyczny kolor skóry wziął się stąd, że jego ojciec pochodził z Zimbabwe. Matka była Polką. Mały Robert natomiast od dziecka uwielbiał uganiać się za piłką, a swoją pasję mógł rozwijać w klubie Stadion Śląski Chorzów, który polskiemu futbolowi dał wielu znanych zawodników (prowadzi szkolenie tylko do końca wieku juniorskiego).
Pomocnik na tle kolegów wyróżniał się nie tylko kolorem skóry, ale także talentem do piłki. To sprawiło, że był powoływany przez selekcjonerów młodzieżowych reprezentacji Polski. W seniorskiej kadrze nigdy nie zagrał i dlatego niewielu kibiców o nim pamięta.
Mitwerandu miał zaledwie osiemnaście lat, gdy trafił do wielkiego wówczas GKS-u Katowice. W klubie ze stolicy Górnego Śląska spędził trzy lata, ale nie rozwinął skrzydeł tak, jak mu wróżono. W polskiej Ekstraklasie zaliczył jedynie siedem występów, w których nie strzelił gola.
Potem już tak dobrze nie było. Niespełniony talent polskiej piłki zaczął grać w niższych ligach. Najpierw był krótki epizod w MK Górnik Katowice, kilka lat spędził w Naprzodzie Rydułtowy. Następnie były dwa sezony w Krisbucie Myszków, aż wylądował w drugoligowym Rakowie Częstochowa.
Furory w polskiej piłce nie zrobił, ale w każdym miejscu zyskiwał wielką sympatię kolegów i trenerów. Każdy, kto miał okazję dzielić z nim szatnię, wspomina, że to był wspaniały człowiek.
Mówił śląską gwarą
- Było niemożliwe, aby się z nim pokłócić. Robert miał swoje poglądy i potrafił je bardzo dobrze argumentować. Był wyjątkowo miłym, wesołym i spokojnym człowiekiem. Był też bardzo rodzinny - wspominał Zbigniew Dobosz, który był jego trenerem.
NA DRUGIEJ STRONIE - MIĘDZY INNYMI - PRZECZYTASZ, JAKIE PLANY MIAŁ MITWERANDU, W JAKICH OKOLICZNOŚCIACH DOSZŁO DO TRAGEDII I CO BYŁO PRZYCZYNĄ ŚMIERCI
[nextpage]Inni znajomi zawsze podkreślają, że Mitwerandu w każdym meczu dawał z siebie wszystko i był bardzo pracowitym zawodnikiem. Zdziwienie u rywali wywoływało, gdy Robert przemawiał. Wielu uważało, że pochodzi z Afryki i nie dowierzali, że tak dobrze mówi po polsku. Natomiast na zgrupowaniach kadry zaskakiwał kolegów czystą gwarą śląską, gdy na przykład krzyczał do nich "podej bala" ("podaj piłkę").
Nie brakuje głosów, że Mitwerandu nie zrobił wielkiej kariery, bo brakowało mu szczęścia i człowieka, który dostrzegłby w nim talent, który posiadał. W 2000 roku, gdy grał w II-ligowym Rakowie, po cichu jeszcze liczył, że uda mu się zaistnieć w najwyższej klasie rozgrywkowej. Nastawiał się jednak na wyjazd zagranicę.
- Snuliśmy plany na przyszły sezon. Robert mówił, że może udałoby nam się wyjechać za granicę - opowiada kolega z Rakowa Tomasz Maślanka (za "Piłka Nożna").
W sobotę 6 maja 2000 r. Raków, z Mitwerandu w składzie, grał z Polarem Wrocław. Częstochowianie na własnym stadionie przegrali 1:3 i pogorszyli swoją sytuację w tabeli (na koniec sezonu Raków spadł do III ligi). Były młodzieżowy reprezentant Polski rozegrał pełne spotkanie i podobno był jednym z najlepszych w swoim zespole.
- Rozmawialiśmy o przegranym meczu z Polarem. Zawiozłem go do domu i, jak zwykle, umówiliśmy się na poniedziałek - mówi Maślanka.
My new piece for @FootballsFallen on Robert Mitwerandu the first ever black player in Poland's top division http://t.co/ukOneG9cwS
— Christopher Lash (@rightbankwarsaw) 19 stycznia 2014
Podejrzane chrapanie i piana na ustach
Po powrocie do domu Robert wraz z żoną poszli do przyjaciół na urodzinowe przyjęcie. Wrócili do domu po północy. Żona usiadła przed telewizorem, a Mitwerandu poszedł się wykąpać. Niedługo potem rozegrał się wielki dramat.
Małżonka piłkarza usłyszała z łazienki podejrzane chrapanie. Otworzyła drzwi i zobaczyła nieprzytomnego męża z pianą na ustach. Pogotowie przyjechało po niespełna godzinie, ale było już za późno na ratunek. Piłkarz Rakowa zmarł na zawał serca.
Dla wszystkich to był wielki szok. Mitwerandu zawsze był okazem zdrowia, bez problemu przechodził badania lekarskie, a po samym meczu z Polarem na nic się nie uskarżał. Dlaczego nagle doszło do takiej tragedii? Tego do dzisiaj nie wiadomo. Najprawdopodobniej polski pomocnik miał ukrytą wadę serca, trudną do zdiagnozowania.
- Dwa dni przed śmiercią Robert odwiedził mnie na ogródku. Miał taki zwyczaj, że co najmniej raz w tygodniu kupował róże dla żony. Wrócił do domu na rowerze, a w niedzielę dowiedziałem się, że nie żyje. Zamarłem. Nikt nie wiedział, jak do tego doszło - mówi Marek Koniarek, przyjaciel z czasów gry w GKS-ie Katowice (za footballsfallen.wordpress.com).
- W niedzielę rano zadzwoniła do mnie żona Roberta i powiedziała, co się stało. Nie mogę w to uwierzyć. Ciągle jestem w szoku... - mówił kilka dni po tragedii Maślanka.
Po śmierci przyjaciele zorganizowali dwa Memoriału imienia Roberta Mitwerandu, z których zyski przeznaczono na rzecz rodziny pierwszego czarnoskórego reprezentancie Polski.
ZOBACZ WIDEO #dziejesiewsporcie: były gwiazdor Realu przypomniał się kibicom. Co za bramka!