Redakcja PZTS: Dlaczego w 1980 roku wyjechał pan do Austrii? Dwa lata wcześniej w finale MP pokonał Pan wschodzącą gwiazdę Andrzeja Grubbę.
Andrzej Baranowski: Zawsze miałem swoje zdanie, co nie wszystkim się podobało. Działacze postanowili, że nie wyślą mnie, mistrza kraju, na mistrzostwa Europy 1978 w Duisburgu. W kadrze znaleźli się m.in. dwaj znacznie słabsi koledzy, których wyraźnie ogrywałem. Byłem w bardzo dobrej formie i miałbym szansę na medal w singlu. Żal pozostał.
Niektórym ważnym decydentom nie podobało się to, że odszedłem z Tarnobrzega i mając niespełna 25 lat stałem się w Jastrzębiu niezależnym trenerem i zawodnikiem. Polskę opuściłem 2 sierpnia 1980 roku, tuż przed falą strajków, pamiętnymi wydarzeniami w ojczyźnie. Zacząłem pracować jako grający trener w Kuchl koło Salzburga. W pierwszym sezonie sprawiliśmy niespodziankę, zwyciężając w rozgrywkach ligowych. Wygrałem wszystkie pojedynki w singlu i deblu.
Austriakom opłaciło się zaufać młodemu zawodnikowi i szkoleniowcowi z Warszawy.
To były czasy, w których pingpongiści polscy byli lepsi od austriackich. A ja nieźle grałem i do tego interesowałem się tematyką trenerską. Skończyłem stołeczną AWF i na co dzień korzystałem z wiedzy tam nabytej. Ponadto pokończyłem wszelkie możliwe kursy, tak naprawdę pierwszy raz organizowane w Polsce.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: co on zrobił?! Genialny rzut z... kolan
Nie było jeszcze wykwalifikowanych trenerów, więc trzeba było sobie radzić, wielokrotnie metodą prób i błędów. Zawsze byłem pilnym uczniem, w szkole średniej uczestniczyłem w olimpiadach matematycznych, studia skończyłem z wyróżnieniem. Miałem to szczęście, że już jako junior jeździłem z seniorską reprezentacją na turnieje międzynarodowe. Tam obserwowałem jak gra europejska czołówka, podpatrywałem i wyciągałem wnioski.
W warszawskiej Spójni byłem pan w grupie ze sławami tenisa stołowego, m.in. Danutą i Zbigniewem Calińskimi oraz Januszem Kusińskim.
Wiele im zawdzięczam. Moja przygoda z tym sportem, jak często bywa, zaczęła się od zupełnego przypadku. Jako uczeń podstawówki przeszedłem gęste sito selekcyjne w sekcji futbolowej Legii, trenowałem już kilka lat i wydawało się, że zostanę piłkarzem. Strzelałem po 60-70 goli w sezonie. Tymczasem któregoś dnia postanowiłem "pograć" w ping-ponga w klubie Sparta mieszącym się blisko mojego domu. Drzwi otworzył pan Caliński, a kiedy usłyszał, że jeszcze nigdy z nikim nie przegrałem, zgodził się zobaczyć mnie w akcji.
Trochę odbijałem z kolegami, ale musiałem go przekonać, aby dał mi szansę, stąd takie zdanie o "niepokonanym Baranowskim". I cóż się wydarzyło, ograłem najlepszego miejscowego młodego zawodnika. Zbyszek Caliński przecierał oczy ze zdumienia. Miałem naturalny talent do uderzeń forhendem, dobrze poruszałem się na nogach, a dzięki piłce nożnej byłem świetnie przygotowany motorycznie. Jeszcze przez 2 lata trenowałem i piłkę, i tenis stołowy, aż w końcu pozostałem w sekcji pingpongowej Sparty/Spójni.
To był klub, który od 1954 do 1971 roku zdobył 18 tytułów z rzędu mistrza Polski. Miałem swój udział w 4 ostatnich. Janusz Kusiński był partnerem do gry i sparingów. Co jest bardzo ważne, to on chciał ze mną grać w debla, docenił mój potencjał i zdobyliśmy pierwszy razem złoty medal MP w 1969 roku w Siemianowicach.
Jak wyglądała codzienna praca treningowa na przełomie lat 60. i 70.?
Wspomniałem już, że nie było specjalnej metodyki treningowej, więc po prostu graliśmy wiele godzin i uczyliśmy się od lepszych. A że w grupie byli świetni defensorzy, to potrafiłem z nimi rywalizować. Muszę przyznać, że jestem obecnie na etapie pisania autobiografii i przypominam sobie dawne czasy. Latem trenowaliśmy po 10 godzin dziennie. Kto chciałby teraz tak pracować? Szkoda tylko, że tak późno - mając 14 lat - zacząłem treningi. Aby nam się nie nudziło, zakładaliśmy np. zagranie bez błędu 100 topspinów forhendowych z rzędu na blok. Już wówczas zdradzałem smykałkę do organizacji treningów. Zawsze też ćwiczyliśmy w tenisa ziemnego, to była taka 2-godzinna odskocznia od stołowego.
Jak wyglądały treningi z Danutą Calińską, gwiazdą tamtych czasów?
Pani Danuta wybrała mnie do treningów, które polegały po prostu na grze na sety. Dla mnie to była ciągła walka o życie, gdyż Calińska zdecydowała, że rywalizujemy o pieniądze. Każdy set wyceniła na 20 złotych, co było dla mnie majątkiem. Nie chciałem sobie narobić długów, dlatego piekielnie się starałem. Początkowo dawała mi fory i zaczynaliśmy od 10:0 dla mnie. Potem szło mi coraz lepiej i wreszcie to Danuta Calińska rozpoczynała grę od 14:0 dla siebie. Widać różnicę, co? Kasy nie straciłem, wszystko zdołałem odrobić. Graliśmy w ten sposób ponad rok. Ale najważniejsze było, że poczyniłem ogromne postępy, zwłaszcza w grze z obrońcami.
Dlaczego trenował pan z kolegami jednocześnie w kilku stołecznych klubach?
W piłkarskiej Legii byłem przyzwyczajony do codziennych zajęć, wyjazdów na zgrupowania w ośrodkach wojskowych itd. Kiedy zaczęła się moja pingpongowa przygoda, usłyszałem, że trenować będą 2 razy w tygodniu. Odparłem, że w takim razie nie nauczę się porządnie grać i za 20 lat. Dlatego z dwoma kolegami zapisaliśmy się do 4 klubów. W ten sposób mogłem trenować więcej niż raz dziennie.
Wszystko wydało się przy okazji mistrzostw Warszawy, bo każdy z trenerów liczył na mnie, mówiąc, że ma zdolnego chłopaka w grupie. Stanęło na tym, że nikt mnie nie zawiesił, mogłem dalej reprezentować Spójnię, a trenować w kilku klubach. Jeden z nich mieścił się tu obok jednej z piekarń na Żoliborzu. Chodziliśmy tam grać wieczorami, a kończyliśmy... nad ranem. Babci tłumaczyłem, że byłem na turnieju poza miastem i dopiero wróciłem. I zawsze przynosiłem jej gorące pieczywo, które dostawaliśmy za darmo. Muszę dodać, że stół był jeden, a nas 5-6 kolegów. Więc dodatkowo graliśmy w brydża.
Ówczesny dream team stworzyliście w Tarnobrzegu pan, Ryszard Czochański, Witold Woźnica i trener Andrzej Domicz.
Moja sytuacja życiowa wyglądała w ten sposób, że rodzice się rozwiedli, dlatego wychowywała mnie wspomniana babcia ze swoim drugim mężem. Po maturze musiałem szukać nowego klubu, aby po prostu mieć za co żyć i gdzie mieszkać. Takie to było wejście w dorosłość. Na brak ofert nie narzekałem, a wybrałem Tarnobrzeg. W zamiarze miał powstać zespół złożony z najlepszych zawodników, którzy będą trenować profesjonalnie, dwukrotnie w ciągu dnia, a ich pensję - przy aprobacie załogi - opłacą zakłady Siarka.
Na mecze przychodziło mnóstwo kibiców, miasto żyło tenisem stołowym, jednak warunki treningowe pozostawiały do życzenia, mała salka, kilka stołów. O tytuły w lidze biliśmy się z Włókniarzem Łódź w składzie z braćmi Frączykami, a potem z AZS Gliwice. Brakowało jednak osiągnięć międzynarodowych w MŚ i ME. Zdaliśmy sobie sprawę, że korzystamy ze słabych stołów, na których piłeczka ślizgała się, a nie odbijała. Nie miała odpowiedniej przyczepności. Działacze mówili, że szukamy wymówek, a my wiedzieliśmy, o co chodzi.
Tak więc o co chodziło?
Odpowiedni materiał był, bo w Polsce nie brakowało drzewa. Kłopotem okazała się farba. Nie było takiej, aby po malowaniu stół był szorstki, a nie gładki. Fachowcy z Bielska-Białek kilka razy przyjeżdżali do Tarnobrzega i nie mogę zaprzeczyć, starali się zrobić dobre stoły.
Jak udało się rozwiązać sprawę braku najwyższej jakości stołów?
Zakłady Siarka eksportowały siarkę do Szwecji, a oni płacili za nią budując dla Polski statki. Tarnobrzeg poprosił, żeby na jednym z tych statków, jako wyposażenie, były cztery stoły Stigi i tak się stało. Okazało się jednak, że nie możemy na nich grać w lidze, bo niby przeciwnicy byliby bez szans.
Dlaczego opuścił pan Tarnobrzeg i przeniósł się do Jastrzębia-Zdroju?
Ożeniłem się, mieliśmy dziecko, które chorowało, gdyż miało alergię na siarkę. To był powód wyjazdu. W lidze zaczął dominować AZS AWF Gdańsk z Andrzejem Grubbą i Leszkiem Kucharskim. Sądzę, że indywidualnie byłem numerem 3 w Polsce, jednakże przepychanki z władzami Związku nie pomagały w mojej karierze. Łącznie zdobyłem w Polsce 13 tytułów mistrza kraju w seniorach - 6 drużynowo, 4 w deblu, 2 w mikście, 1 w singlu. W turnieju seniorskim MP zadebiutowałem w 1969 roku, po zaledwie 3,5 roku treningu tenisa stołowego. Byłem jeszcze juniorem, a z Januszem Kusińskim zajęliśmy 1. miejsce. W grze pojedynczej byłem w finale też w 1972, ale przegrałem z Witoldem Woźnicą. Za to wtedy sięgnąłem po złoto z Ryszardem Czochańskim i Ewą Olek. Wspomniany 14. tytuł wywalczyłem z Kuchl. Spędziłem w tym zespole 6 lat.
Jak pan sobie radził jako młody trener?
Wprowadzałem nowe metody, np. trening siłowy. Początkowo zawodnicy obawiali się tego, twierdząc, że pogorszy się czucie piłki itd. Tymczasem grali coraz lepiej. Do milimetra układem przygotowania swoje i chłopaków z drużyny. Ze szczegółami pamiętam finał z Grubbą, w czterech setach było 20:20 i walczyliśmy na przewagę, a ostatniego wygrałem wysoko 21:7.
Co do Austrii, jednym z zawodników, który pomagałem w latach 80. był Ding Yi, były nr 3 w Chinach. Na igrzyskach w Seulu zajął 5. miejsce, a ja czułem dumę. Przy nim i ja się rozwijałem, tempo i intensywność treningów były nieprawdopodobne. W 1986 roku osiągnęliśmy półfinał Pucharu Europy, dzisiejszej Ligi Mistrzów. Na półfinale z rywalami z Francji było 2000 kibiców.
W latach 1986-87 prowadził pan żeńską kadrę kobiet w Polsce.
W Austrii kontrakt był tak skonstruowany, że dużo zarabiałem, jednak byłem grającym trenerem i dodatkowo szkoleniowcem dzieci. To było zbyt wiele. Przyjąłem propozycję prezesa PZTS Jerzego Dachowskiego i wróciłem do Polski. Jakbym przyjechał po przemianach w 1989 roku to najprawdopodobniej bym już nigdzie się nie ruszał.
W 1986 i 1987 roku w W Polsce był spory chaos i nawet jak się miało pieniądze ciężko było normalnie żyć, szczególnie po sześciu latach pobytu w Austrii. Tam zarabiałem około 2500 dolarów, a jako trener kadry w Polsce - z najwyższymi kwalifikacjami - dostałem najwyższą możliwą stawkę około 20 dolarów miesięcznie. Tyle co godzinę prywatnego treningu w Austrii.
Pańskim szefem został Janusz Kusiński.
Tak, bo pełnił rolę kierownika wyszkolenia. Byłem niezależnym finansowo pasjonatem, który chciał najtrudniejsze zadanie, dlatego dostałem kobiecą reprezentację. Mogłem pracować z Grubbą, Kucharskim, Dryszelem, Jakubowiczem, lecz nie wybrałem ich, bo byli moimi kolegami. A z paniami w krótkim czasie poczyniliśmy wielki progres, o ponad 20 miejsc w rankingu światowym, z 35. na 14. Przegraliśmy tylko z Chinkami i Japonkami.
Lekko nie było, np. na MŚ w 1987 roku do Indii mogłem zabrać tylko 2 zawodniczki, postawiłem na Jolantę Szatko i Jadwigę Szymanelis, zostawiając w kraju Katarzynę Calińską, żonę Jana Tomaszewskiego. Dwie pierwsze tworzyły dobrą parę deblową i uznałem, że bardziej przydadzą mi się w turnieju w Delhi. Kilka miesięcy po powrocie z tych mistrzostw oznajmiłem podopiecznym z kadry, że wracam do Austrii. To była ucieczka z Polski, ja samochodem, a żona i córka pociągiem.
Ponad ćwierć wieku pracował pan z różnymi reprezentacjami Austrii.
Oficjalnie w strukturach austriackiego związku znalazłem się od 1988 roku. Pracowałem z wieloma wspaniałymi pingpongistami, że wspomnę m.in. Wernera Schlagera, mistrza świata z 2003 roku. Przyłożyłem swoją rękę do jego sukcesów. Miał 16-17 lat kiedy jego ojciec poprosił, abym się nim zajął.
W Austrii przygotowałem specjalny materiał na DVD, który do dziś jest abecadłem dla trenerów, jeśli chodzi o metodykę szkolenia, taktykę, technikę itd. To efekt lat pracy na kursach i studiach trenerskich, gdzie wyszkoliłem mnóstwo trenerów.
Pańską siłą jako zawodnika był forhend i serwis.
Mój forhend był instynktowny, a przy tym nowoczesny nawet jak na obecne czasy. Miałem zdrowie do grania, świetnie biegałem. Trenerzy próbowali coś kombinować z moim stylem, z rakietką, ale to nie przynosiło powodzenia. Wolałem sam o sobie decydować. Co do bekhendu, problemem były złej jakości stoły, ale też metody treningowe, np. za dużo wytrzymałości, biegania jak maratończycy. Wygrywałem zdecydowanie wszystkie testy motoryczne i dla mnie forsowanie wytrzymałości było zupełnie bez sensu. Prawie nie było treningu szybkości, siły i koordynacji. Przy stole były tylko ćwiczenia regularne. Nie znane były metody treningu z wieloma piłkami, co np. w Chinach już wtedy było standardem.
Trener Domicz, z którym później się zaprzyjaźniłem, ustawiał mnie za blisko stołu, a ja się męczyłem. Wyróżniałem się też bardzo dobrym serwisem. Już w Polsce miałem jeden z najlepszych. Z pomocą Ding Yi poprawiłem go w Austrii bardzo istotnie, bo mi zdradził kilka bardzo istotnych chińskich tajników.
Do tej pory, mimo że już skończyłem 70. rok życia, mój serw jest na poziomie dobrych graczy międzynarodowych. Nawet teraz mógłbym, bez treningu, z jego pomocą skutecznie konkurować w niższych klasach rozgrywkowych, łącznie z trzecią ligą. Serwów uczyłem się też od Szweda Jana-Ove Waldnera, który jako młodzieniec został wysłany do Chin. Dzięki nim doskonale serwował i co więcej, przebił ich kreatywnością w tym elemencie. Później jego chińscy nauczyciele nie potrafili odebrać od niego podania. Podsumowując, miałem rezerwy w swojej grze, jednakże często to była walka z wiatrakami.
Dalej prowadzi pan treningi?
28 lat pracowałem z austriackimi reprezentacjami, z wieloma świetnymi zawodnikami, teraz jestem takim konsultantem-doradcą, ale dalej jestem czynnym trenerem. Mam na przykład zdolnego 12-latka, którego matka jest Polką, a ojciec Austriakiem. Cieszę się, że trzyma się pod względem zdrowia i pozostałem przy ping-pongu. Staram się systematycznie ćwiczyć, jeżdżę rowerem, wędruję po górach. Stosuję ćwiczenia uzupełniające, siłowe itp. W dobrej kondycji jeżdżę do Polski. Rodzina w Warszawie wykruszyła się, ale bliscy mojej drugiej żony mieszkają blisko Tarnowa i tam podróżujemy.
Na koniec jeszcze jedno wspomnienie, w 1994 roku prowadzona przez pana kadra Austrii kobiet grała z Polską o awans do Superligi. Po porażce u siebie 1:4, do rewanżu doszło w Tarnobrzegu, gdzie z kolei przegraliście 3:4.
Wspaniale zostałem przyjęty po latach nieobecności w tym miejscu. Spotkałem wielu dawnych znajomych. Moje zawodniczki były pod wrażeniem gościnności oraz zadowolone z pobytu w hotelu-zamku w Baranowie Sandomierskim. W składzie, oczywiście po przeciwnych stronach siatki, były m.in. Anna Januszyk i Petra Fichtinger, które w 1991 roku zostały mistrzyniami Europy juniorek w deblu bez straty seta. Przyjemnie było usłyszeć dwa hymny. Petra wywalczyła wtedy też srebro w singlu.
Czytaj także:
- Polak, który był trenerem mistrza świata
- Jan Tomaszewski z bukietem kwiatów przyniósł pecha