Polak, który był trenerem mistrza świata

Pierwszy raz w historii MP w tenisie stołowym odbędą się w Płocku. 20 lat temu miejscowy Alumn grał w Ekstraklasie pod wodzą Jarosława Kołodziejczyka, późniejszego trenera reprezentacji Austrii, w której grał mistrz świata Werner Schlager.

MK
Jarosław Kołodziejczyk Materiały prasowe / PZTS / Na zdjęciu: Jarosław Kołodziejczyk
Redakcja PZTS: Jako grający szkoleniowiec występował pan kilka lat w Alumnie Płock, w składzie m.in. z Dariuszem Kiełbem, Jackiem Wandachowiczem, Jaromirem Pyrkiem i Australijczykiem Simonem Geradą, olimpijczykiem z Sydney.

Jarosław Kołodziejczyk: Wspominam z sentymentem przełom wieków, kiedy pracowałem na północy Mazowsza w małym klubie, prowadzonym przez zmarłego w 2022 roku księdza Józefa Szczecińskiego. Już sama nazwa wskazuje, że byliśmy blisko kościoła, zresztą zdarzało się, że nocowaliśmy na terenie klasztoru, a na mecze przychodziła dość specyficzna publiczność, powiedzmy o określonych wartościach. Trzeba było kontrolować emocje i pamiętać, że używanie przekleństw, aby sobie ulżyć w stresie, nie byłyby miło odbierane.

Sportowo robiliśmy, co mogliśmy, ale niestety w pewnym momencie klub nie miał środków finansowych i wycofaliśmy się z najwyższej ligi. Szkoda, bowiem od tamtego czasu w Płocku nie ma tenisa stołowego na takim poziomie. Więc dobrze się stało, że mistrzostwa kraju zawitają do tego miasta.

ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Anita Włodarczyk i piłka nożna? No, no - zdziwicie się!

W Płocku kończył pan zawodniczą przygodę z Ekstraklasą, a jednocześnie był już trenerem. Prowadziliście z Leszkiem Kucharskim odnoszącą sukcesy kadrę Polski juniorów i kadetów.

Byłem zawodnikiem, którego można scharakteryzować w ten sposób: wystarczająco dobry, by móc rywalizować z gigantami ze swojej pingpongowej epoki i jednocześnie za słaby, by wygrywać z nimi. Dlatego w singlu medalu mistrzostw kraju nie zdobyłem, ale w deblu i mikście byłem na podium wspólnie ze swoim bratem Wojtkiem, Leszkiem Kucharskim, Piotrem Molendą oraz 3-krotnie z Jarkiem Łowickim, a także Pauliną Narkiewicz i Agnieszką Gieragą. Mogę o sobie powiedzieć, że byłem multimedalistą MP, choć największe sukcesy odnosiłem w lidze z klubami AZS Gliwice, którego jestem wychowankiem, Baildon Katowice czy Morliny Ostróda. Byłem takim talizmanem, który dokładał ważne punkty, choć niekoniecznie w największym stopniu wpływał na wyniki meczów.

Jak doświadczenie w pracy z legendarnym "Kucharzem" wpłynęło na pańską karierę trenerską?

To wpływ fundamentalny. Leszek był moim mentorem, doradcą, nauczycielem. Namówił mnie, abym w bardzo młodym wieku - mając 24 lata - podjął się pracy w roli szkoleniowca. Wspólnie prowadziliśmy jako trenerzy Ośrodek PZTS w Gdańsku, nasi podopieczni z kadry narodowej zdobywali medale mistrzostw Europy kadetów i juniorów. Czasy były inne, trudniejsze, wspomniana końcówka 90. i początek dwutysięcznych. Nie mogliśmy się utrzymać tylko z tej pracy, dlatego za zgodą związku mogliśmy dodatkowo grać w klubach.

Leszek Kucharski z podopiecznymi (fot. PZTS) Leszek Kucharski z podopiecznymi (fot. PZTS)
W 2003 roku na pierwsze w historii MŚ juniorów poleciał pan sam z 4-osobową reprezentacją.

Leszek odszedł do Ośrodka w Krakowie, a w Gdańsku dołączył do mnie Michał Dziubański. W turnieju w Chile prowadziłem zespół w składzie: Magdalena Cichocka, Renata Krawczyk, Paweł Chmiel i Jakub Perek. Byłem też w 2004 roku na tych zawodach w japońskim Kobe.

Szczególnie utkwił mi sukces Pawła Chmiela, który jako jedyny z Europejczyków był w ćwierćfinale singla w Kobe, a o medal przegrał po niesamowitym boju 2:4 z późniejszym triumfatorem Ma Longiem. Przy okazji, miałem okazję oglądać młodziutkich wówczas Chińczyków Ma Longa i Zhang Jike, gwiazdy współczesnego tenisa stołowego. Przez wiele lat byłem też trenerem Europy w nieoficjalnych MŚ kadetów, czyli World Cadet Challenge. To także niesamowite doświadczenie, prowadzić najlepszych z naszego kontynentu, szczególnie przeciwko Azjatom. Sporo widziałem, przeżyłem, przejechałem świat wzdłuż i wszerz nie tylko będąc na zawodach, ale również na zgrupowaniach, seminariach, wykładach itd. Zdaję sobie sprawę, że niewiele osób miało taki przywilej, dlatego czuję, że mam moralny obowiązek dzielić się swoją wiedzą z zawodnikami i trenerami.

Wyjazd do Austrii w 2005 roku był pokłosiem sukcesów w pracy pod egidą Europejskiej Unii Tenisa Stołowego (ETTU).

Nie, praca dla federacji nie miała bezpośredniego związku. Byłem trzydziestokilkuletnim trenerem o ugruntowanej już pozycji. Miałem określoną wizję dalszego funkcjonowania Ośrodka, uważając, że osiągnięte sukcesy dają mi prawo o niej współdecydować w większym stopniu. Nie spotkała się ona jednak ze zrozumieniem i to legło u podstaw mojej decyzji o zmianach.

Na nikogo się nie obraziłem, ale postanowiłem skorzystać z jednej z ofert, którą wypracowałem sobie osiągniętymi rezultatami. W Austrii moją pierwszą kotwicą był Andrzej Baranowski, dawny szkoleniowiec kobiet kadry Polski. Oczywiście jestem w kontakcie ze Stanisławem Frączykiem. Zresztą niedawno opisywaliście karierę Stasia. To jest człowiek-historia, a hala w Stockerau jest nazwana Stani Fraczyk Arena. Czasem żartuję, że osobiście zrobię tam pod osłoną nocy "ą", aby było Frączyk, a nie Fraczyk.

W Austrii jest także mój brat Wojtek, medalista MP i reprezentant kraju. Nie wiem, skąd czerpie energię, ale ciągle ma wielki zapał. Prowadzi kadrą województwa Dolna Austria (Niederoesterreich), jest także trenerem i zawodnikiem w Wiener Neudorf.

Jakie są dziś pańskie obowiązki w austriackim ping-pongu?

Moja rola się zmieniła, mam dużo pracy biurowej jako koordynator-dyrektor wszystkich kategorii wiekowych w reprezentacji, od U13 do U19. Coraz mniej jestem na sali treningowej, a wiele czasu poświęcam sprawom papierkowym. Do poszczególnych akcji szkoleniowych zapraszani są różni trenerzy, więc redukuje to w pewnym stopniu problem zawiści w środowisku, bo mnóstwo osób jest zaangażowanych w proces treningowy. Są i minusy, gdyż reprezentacje nie mają szkoleniowca głównego odpowiedzialnego, a gdy coś się "pali", to do mnie.

Był pan wcześniej głównym trenerem Austriaków. Osiągnęliście historyczny wynik, jakim było drugie miejsce w Drużynowym Pucharze Świata w Dubaju.

Za mojej kadencji, po latach przerwy Austria była pierwszą europejską reprezentacją w finale DPŚ. Poza tym w mistrzostwach świata 2014 w Tokio, mimo że nie grał były złoty medalista IMŚ Wener Schlager, dotarliśmy do ćwierćfinału. Mieliśmy pecha, bowiem i w grupie, i o medal graliśmy z Chinami. To było niesprawiedliwe i zaraz po zawodach zmieniono regulamin. Nam pozostał niesmak, bo mieliśmy świetny zespół, a nie dane nam było sprawdzić, czy rzeczywiście stać nas było wtedy na historyczny medal. Uważam, że formuła rywalizacji była wtedy krzywdząca. Robert Gardos był bliski pokonania Zhanga Jike.

Dekadę temu Austriacy "podgryzali" więc Chińczyków mając polskiego trenera. To mogło komuś przeszkadzać? Miał pan w składzie takie indywidualności jak Schlager, Chen Weinxing, Gardos, Fegerl itd.

Mieliśmy sukcesy drużynowo, ale tenis stołowy jest sportem indywidualnym. Faktycznie miałem zawodników z "ego", wyczulonych na swoim punkcie. Przy wyrównanej grupie wysokiej klasy zawodników prędzej czy później dochodzić do napięć. Oczywiście, zadowoleni są ci, którzy w danej chwili są na pozycji 1-2, a pozostali już mniej.

A co do "podgryzania" Chińczyków, oni mieli z nami problem! Próbowałem rozmawiać z ich trenerem Liu Guoliangiem, próbując dograć wspólne zgrupowania i treningi, ale nie chciał o tym słyszeć. "Jarek, nie będziemy ryzykować, nie mogę się zgodzić" - tyle od niego usłyszałem. Zdawał sobie sprawę, że za bardzo drapaliśmy pazurkami jego gwiazdy.

Dziś pana następcą jest Chen Weixing, świetny obrońca chińskiego pochodzenia.

Kadrę seniorów prowadziłem od 2012 do 2015 roku. Od niedawna mamy nowego prezydenta w federacji i doszło do pewnej rewolucji. Moim bezpośrednim przełożonym jest Stefan Fegerl, który w młodym wieku skończył karierę. Jest nadzieja, że Austria będzie znów mocna, że będą środki finansowe na szkolenie. Natomiast z Weixingiem współpraca też układa się dobrze.

W kadrze austriackiej są Maciej i Franciszek Kołodziejczykowie, odpowiednio seniorów i juniorów.

To synowie Wojtka. Z kolei mój 14-letni syn Marek gra w piłkę nożną. 19-letnia Malwina jest florecistką i z powodzeniem reprezentuje Polskę. To świeżo upieczona brązowa medalistka drużynowych ME U23 w Tallinnie. Chociaż studiuje w Nowym Jorku. Mam też 11-letnią Natalię, która jeszcze nie wybrała swojej sportowej drogi, a wydaje się, że najbliżej jej do siatkówki.

Co pan sądzi o polskiej Lotto Superlidze?

Śledzę z zainteresowaniem i jestem zbudowany tym, jak silne są to rozgrywki. W polskim tenisie stołowym są i mocni zawodnicy, i pieniądze. Z perspektywy czasu mogę ocenić, że niesamowicie rozwinęła się superliga. Widać to po nazwiskach, które grają i grały w klubach. Chen Weixing też chwalił Polskę, występował kiedyś w Toruniu.

Można porównać obecną zdolną polską młodzież, m.in. braci Kulczyckich, Redzimskiego, Kubika do waszych podopiecznych z przełomu wieków?

Tenis stołowy bardzo się zmienił, inne przepisy, większa piłka, technicznie też inaczej wygląda. Dlatego nieuprawnione byłoby porównywanie utalentowanych pingpongistów z różnych epok. Podoba mi się m.in. Miłosz Redzimski. Za stołem taki kocur, puma. Chłopak w wieku 16 lat ogrywa Timo Bolla, więc to o czymś świadczy. Ale cała generacja polskiej młodzieży wygląda bardzo obiecująco. Czekam na sukcesy seniorskie moich młodych rodaków. I jak zawsze mocno trzymam za nich kciuki. Niech idą do przodu, i Polacy, i Austriacy.

Czytaj także:
Biało-Czerwoni z medalami na trzech kontynentach
Debiut Natalii Bajor w Europe TOP 16

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×