Reprezentuje Kanadę, ale Polskę ma w sercu. Jej tata cudem przeżył słynną katastrofę polskiego jachtu

Instagram / Na zdjęciu Gabriela Dabrowski
Instagram / Na zdjęciu Gabriela Dabrowski

Czołowa tenisistka świata ma polskie korzenie. Jej ojciec uratował się z tonącego jachtu "Zew Morza". - Jak powiedzieliśmy córce, że nie stać nas na jej treningi, zaczął się lament. Musieliśmy wziąć 100 tys. dol. kredytu - opowiada Yurek Dabrowski.

W tym artykule dowiesz się o:

Wśród czołowych tenisistek, poza Igą Świątek, jest jeszcze jedna zawodniczka związana z naszym krajem. Polskich korzeni i języka nie wstydzi się ósma najlepsza deblistka świata Gabriela Dabrowski. Choć tenisistka startuje pod flagą Kanady, to sama przyznaje, że jest równie mocno związana z Polską, skąd pochodzi jej tata. Yurek Dabrowski dla swojej córki był nie tylko opiekunem, ale także pierwszym trenerem i do dziś odgrywa w jej życiu ważną rolę.

- Z Polską kojarzy mi się przede wszystkim zrywanie jagód wprost z krzaków. W dzieciństwie praktycznie każde wakacje spędzałam w Szczytnie, gdzie do dziś mieszka moja babcia. Bardzo lubię też Sopot. Zresztą to właśnie na Monciaku piłam najlepszą gorącą czekoladę w moim życiu. Marzę, by wrócić tam i sprawdzić, czy wciąż jest aż tak dobra - opowiada nam trzykrotna triumfatorka turniejów Wielkiego Szlema w grze podwójnej i mieszanej. 

Kilkanaście zimowych godzin na tratwie 

Jej historia nigdy nie miałaby szans się wydarzyć, gdyby nie tragiczny wypadek słynnego polskiego jachtu "Zew Morza". W grudniu 1981 roku na jego pokładzie podróżował ojciec słynnej tenisistki. Jerzy Dąbrowski był członkiem osiemnastoosobowej załogi.

Flagowy polski jacht zatonął 60 mil od wybrzeży Korsyki. Rozbitkowie kilkanaście godzin dryfowali na Morzu Śródziemnym na tratwach ratunkowych.

Dąbrowski: - Do dziś zastanawiam się, jak to możliwe, że sztorm i zatonięcie jachtu, a także podróż tratwą w zimowych warunkach przeżyła cała załoga. Warunki były tak ekstremalne, że niedługo później jeden uczestnik wyprawy zmarł w wyniku zawału, a dwóch innych miało problemy natury psychicznej.

ZOBACZ WIDEO: Nowy przewodniczący GKSŻ. Krzysztof Cegielski wielokrotnie ścierał się z Ireneuszem Igielskim

Ojciec Gabrieli po tym zdarzeniu nie wrócił już do Polski, w której zresztą wtedy wprowadzono stan wojenny. Wylądował w Kanadzie i stał się Yurkiem Dabrowskim. Mieszka w Ottawie już 40 lat. Mimo to nie ma akcentu, jego polski wciąż brzmi naturalnie.

- Nigdy nie mieliśmy ambicji, by nasza córka była czołową zawodniczką świata - zaczyna. - Co więcej, gdy miała 10 lat, oświadczyliśmy jej, że nie mamy pieniędzy na kontynuowanie jej treningów w tak dużym zakresie. Gdy to usłyszała, zaczął się lament, histeria. Wykrzyczała, że nie zabierzemy jej tenisa. Nie mieliśmy wyboru i zamiast końca treningów, wzięliśmy z żoną 100 tysięcy dolarów kredytu, by finansować jej karierę. To był tylko początek wydatków, bo w sumie na jej karierę wydaliśmy pół miliona dolarów. Sporo mnie to kosztowało, ale nie żałuję - przyznaje Dabrowski.

50 tysięcy za rejs zepsutym jachtem

On sam 42 lata temu dostał nowe życie po tym, gdy w trakcie trzymiesięcznego rejsu dwukrotnie był o krok od śmierci. Gdy wyruszał w podróż morską z Trzebieży do Pireusu, zupełnie nie spodziewał się, że do Polski wróci dopiero po kilku latach, już jako obywatel Kanady, a marzenia o regularnych podróżach w morze zamieni na codzienne treningi tenisowe ze swoją córką w ich domowej piwnicy.

Gabriela Dabrowski i jej ojciec Yurek Dabrowski regularnie odwiedzają Polskę i czują się tu bardzo dobrze. Gabriela nie wyklucza, że po zakończeniu kariery przeprowadzi się do kraju nad Wisłą
Gabriela Dabrowski i jej ojciec Yurek Dabrowski regularnie odwiedzają Polskę i czują się tu bardzo dobrze. Gabriela nie wyklucza, że po zakończeniu kariery przeprowadzi się do kraju nad Wisłą

- To miała być przygoda życia, która otworzy mi drogę do kariery kapitana jachtowego. Za udział w wyprawie moja mama zapłaciła 50 tysięcy złotych. Nie mieliśmy pojęcia, że ten rejs okaże się jednym wielkim oszustwem, a ja cudem uniknę śmierci. Dopiero potem okazało się, że nie naprawiono mocowań głównego balastu, a luźny balast został prawdopodobnie skradziony do prywatnych jachtów - wspomina Dabrowski, który nie szczędzi słów krytyki pod adresem kapitana tamtego rejsu.

O zatonięciu legendarnego polskiego statku było głośno w polskich mediach i to mimo iż dramat rozegrał się 12 grudnia 1981 roku, czyli na dzień przed tym, jak generał Wojciech Jaruzelski ogłosił w Polsce wprowadzenie stanu wojennego.

Ostateczny raport z wypadku obnażył ignorancję kapitana, który nie zapoznał się z niezbędną dokumentacją, a już w trakcie rejsu lekceważył procedury i niepokojące defekty jachtu. Ostatecznie Izba Morska odebrała mu prawo wykonywania funkcji kapitana na okres trzech lat. Statek do dziś spoczywa na dnie Morza Śródziemnego, a życie większości uczestników zmieniło się nie do poznania.

Walczyli z dziesięciometrowymi falami

- W każdym porcie kapitan zajmował się dziwnymi interesami, a z naszego pokładu znikały kolejne tajemnicze paczki. Nie przećwiczyliśmy żadnych procedur na wypadek problemów, a już na Morzu Północnym byliśmy bliscy zatonięcia podczas sztormu. Statek zaczął przeciekać, a my całe dnie spędzaliśmy na wypompowywaniu wody. Gdy uszkodzonym jachtem wpływaliśmy do portu w Amsterdamie, z brzegu witał nas tłum Holendrów. Potem dowiedzieliśmy się, że podczas tego sztormu zatonęły dwa inne statki, a życie straciło kilkadziesiąt osób - wspomina Dabrowski.

Wydarzenie sprawiło, że z 21 członków załogi trzech trafiło do szpitala i nie wróciło już na pokład. Ucierpiał także jacht, który od tego momentu płynął... przechylony na prawą burtę.

- Miałem już dość tego rejsu i już w porcie w Barcelonie planowałem opuścić statek. Doradzono mi jednak, bym wysiadł dopiero w Marsylii, bo stamtąd będę miał lepsze połączenie do Polski. Kapitan w ostatniej chwili zmienił plany i obraliśmy kierunek na Rzym - dodaje.

W okolicach Korsyki trafili na kolejny sztorm i tym razem nie mieli tyle szczęścia, co poprzednio. Wiatr wynoszący nawet siedem stopni w skali Beauforta sprawił, że fale dochodziły nawet do dziesięciu metrów wysokości.

- Po nocnej wachcie zostałem, by wesprzeć kolegę, który bał się sztormu. Zostawiłem go jedynie na chwilę, by zmienić przemoczone ubranie. Zdążyłem założyć nowy strój i jeden but, gdy nagle statek się przewrócił, a w kajucie pojawiła się ściana wody. Dobrze, że udało mi się opuścić kajutę, która chwilę potem była już całkowicie zatopiona - wspomina.

Pomógł nawet Jacek Gmoch

Yurek zdążył jeszcze odpiąć w bardzo zimnej wodzie (ok. 8 st. Celsjusza) dwa pontony ratunkowe.

- Wsiadłem na tratwę jako ostatni, bo długo próbowałem odpiąć trzecią tratwę, która była przytwierdzona do zatopionej już części statku. Nie udało mi się odciąć linki, bo ta okazała się stalowa. Byłem przekonany, że umrzemy. Dodatkowo mieliśmy pecha, bo wiatr wiał w kierunku Afryki, co sprawiało, że do najbliższego lądu dotarlibyśmy najszybciej w dwa tygodnie - dodaje.

Zaledwie kilka minut później 18 osób załogi z bliska obserwowało jak "Zew Morza" znika w morzu. Co symboliczne, ostatnim zatopionym elementem była przymocowana do rufy biało-czerwona flaga.

Zdjęcie załogi jachtu "Zew Morza" chwilę po uratowaniu przez francuski statek Ville de Dunkerque
Zdjęcie załogi jachtu "Zew Morza" chwilę po uratowaniu przez francuski statek Ville de Dunkerque

Po kilkunastu godzinach dryfujących rozbitków zauważyli marynarze francuskiego frachtowca Ville de Dunkerque. Dabrowski w momencie ratunku był w tak złym stanie, że nie zdołał samodzielnie wejść po drabinie, na pokład statku został wciągnięty. Po kilku dniach i udzieleniu pomocy medycznej rozbitkowie ostatecznie trafili do Pireusu. To właśnie tam Yurek podjął decyzję, która zmieniła jego życie.

- Chciałem wrócić do kraju, ale od pracownika polskiej ambasady usłyszałem, żebym poszedł żebrać gdzieś indziej. W Polsce był stan wojenny, a powrót do kraju wydawał się bezsensowny. W Grecji przyjęto nas jak bohaterów, a pomoc zaoferował nawet pracujący w Atenach trener Jacek Gmoch. Dzięki niemu znaleźliśmy zatrudnienie w jednej z restauracji. Największą pomoc otrzymaliśmy od państwa Gawrońskich, którzy zajęli się nami tak, że niczego nam nie brakowało - opowiada.

Dabrowski myślał jednak, co dalej, a jedną z ciekawszych opcji wydawała mu się właśnie Kanada. W tamtejszej ambasadzie pomagał w rozdzielaniu darów dla Polski, dlatego po złożeniu wniosku o azyl został potraktowany priorytetowo i kilkanaście dni później był już w samolocie do Ottawy.

Został niańką swojej córki

Nigdy później na poważnie nie rozważał już powrotu na stałe do Polski, a do kraju jeździł tylko na wakacje.

- Wciąż marzyłem, by pływać na jachtach i ścigać się w rajdach samochodowych, a w Kanadzie każda z tych rzeczy była realna. Po trzech latach od wypadku wróciłem na jacht i nająłem się do pomocy na rejs przez Atlantyk. Przez wiele lat z sukcesami ścigałem się w rajdach samochodowych, ale gdy urodziła się Gaby, dostałem od żony ultimatum: albo córka, albo rajdy. Wybrałem córkę, a przez pierwsze siedem lat jej życia odgrywałem rolę niańki. Żona zarabiała lepiej, więc to ja rzuciłem pracę i zajmowałem się córką - relacjonuje.

Ich wspólną pasją szybko stał się tenis stołowy i nie było dnia, by wspólnie nie spędzili przy stole choćby kilkunastu minut. Gdy dziewczynka miała osiem lat, radziła sobie tak dobrze, że tata nie miał z nią żadnych szans. Niedługo później - w tajemnicy przed rodziną - Gaby zaczęła grać w tenisa.

Gabriela Dabrowski szykuje się na swoje trzecie igrzyska olimpijskie. Ostatnio wspólnie z koleżankami wygrała Billie Jean King Cup
Gabriela Dabrowski szykuje się na swoje trzecie igrzyska olimpijskie. Ostatnio wspólnie z koleżankami wygrała Billie Jean King Cup

Tu pojawiły się pierwsze problemy, bo lekcje z trenerem kosztowały 75 dolarów, a Yurek zarabiał 25 dolarów na godzinę.

I na to znalazł się jednak sposób. - Kupiłem mnóstwo kaset z lekcjami techniki tenisowej, miałem też specjalistyczne książki, a do tego postarałem się o załatwienie maszyny do wyrzucania piłek. Można powiedzieć, że tak zostałem jej trenerem. Ćwiczyliśmy w piwnicy, a Gaby dawała z siebie tak dużo, że przetarła gruby dywan. Do dziś trzymam go na pamiątkę - mówi.

Polacy szybko zauważyli jej talent

- Gdy miałam 11 albo 12 lat dostałam propozycję z Polskiego Związku Tenisowego. To była poważna oferta, bo zaproponowano mi udział w programie sponsorowanym przez firmę Prokom. Oni obserwowali mnie od dłuższego czasu i już wtedy wiedzieli, że mam polskie korzenie - wspomina Gabriela. - Ostatecznie nie zdecydowałam się na to, bo to wiązałoby się z koniecznością przeprowadzki do Polski - dodaje Dabrowski.

Jej mama jest Kanadyjką, ojciec dobrze czuje się w Ottawie. Rodzina uznała więc, że lepiej będzie zostać w Kanadzie, bo cała trójka wierzyła, że w końcu także tu dostaną pomoc w karierze córki.

- Przeliczyliśmy się, bo pomocy od Kanadyjczyków praktycznie nie było. Czasem więc zastanawiam się, w którym miejscu kariery byłabym teraz, gdybym wtedy zdecydowała się grać dla Polski. Obecnie nie jest dla mnie istotne, który kraj akurat reprezentuję, bo w sercu mam i Polskę, i Kanadę - dodaje 31-latka.

- Kanadyjska federacja w ogóle nie chciała stawiać na Gabrielę. Kiedyś powiedziała dwa słowa za dużo i narobiła sobie problemów. Zresztą w Kanadzie nie podobało się także to, że na wakacje wyjeżdżaliśmy na treningi na Florydę do słynnej szkoły Saddlebrook - opowiada Yurek.

Pomogli dopiero Amerykanie

Amerykańskie metody treningowe przyniosły efekt, bo jako 14-latka wygrała najbardziej prestiżowy turniej dla młodych zawodników - Les Petits As. Już wtedy wiedziała, że wybór Saddlebrook Academy był właściwy.

To właśnie tam 13-letnia Gabriela po raz pierwszy miała okazja posmakować tenisa na najwyższym poziomie. Do wspólnego treningu zaprosiła ją bowiem legendarna Martina Hingis. Tam też poznała bogate amerykańskie małżeństwo, które pozwoliło zamieszkać jej… w swoim domu na terenie ośrodka. W sumie Dabrowski spędziła tam 12 lat, a jej rodzinie pozwoliło to zaoszczędzić gigantyczne pieniądze.

Szybko zdała sobie sprawę, że jeśli chce myśleć o wielkich sukcesach, to musi postawić na występy w deblu. Problemem wciąż były finanse.

- Moja rodzina nie miała kasy na najlepszych trenerów. Tata pomagał, jak tylko mógł, i robił to naprawdę świetnie. W trakcie kariery zdołałam osiągnąć zaledwie 164. miejsce w singlu i trudno było mi pójść wyżej. Potrzebowałam kogoś na światowym poziomie, a po prostu nie było mnie na to stać. Zdecydowałam, że postawię wszystko na grę deblową, gdzie częściej mogę korzystać z mojego największego atutu, czyli gry przy siatce. Wiedziałam, że w ten sposób zrealizuje marzenia o grze na igrzyskach i turniejach Wielkiego Szlema - komentuje Gabriela.

Marzenia związane z Polską

Z Gabrielą rozmawiamy w języku polskim i nie mamy żadnych problemów z komunikacją. Choć ona przyznaje, że tata nigdy nie naciskał na grę w reprezentacji Polski, to bardzo zależało mu na tym, by córka znała polski język i kulturę.

Stąd przez całe dzieciństwo chodziła w sobotę do polskiej szkółki, gdzie miała okazję spotykać się z dziećmi innych imigrantów z Polski. Z tym zwyczajem zerwała dopiero, gdy zaczęła regularnie grać w juniorskich turniejach. Do dziś jednak często dzwoni do swojej babci ze Szczytna, która obok rodziców pozostaje jej najwierniejszą fanką.

- Może po karierze zdecyduję się przeprowadzić do Polski. Chciałabym podszkolić ten język i jeszcze lepiej poznać kraj. Uwielbiam polską kulturę, jedzenie, cieszę się z mojego pochodzenia - dodaje.

Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj więcej:
Rywalka Świątek uciekła z kraju
Świątek wyjaśniła zniknięci wstążki w barwach Ukrainy

Źródło artykułu: WP SportoweFakty