Kuzniecowa wywodzi się ze sportowej rodziny. Jej tata Alexander Kuzniecow jest trenerem kolarskim (obecnie prowadzi najlepszy rosyjski klub kolarski - Lokomotiv). Mama Galina pod opieką męża sześciokrotnie sięgnęła po mistrzostwo świata w tej dyscyplinie, w jej ślady poszedł brat Swietłany - Nikolai, który jest srebrnym medalistą Olimpiady w Atlancie. Córka nie zdecydowała się jak reszta rodziny na rower, jako siedmiolatka wzięła do ręki rakietę tenisową. Od tamtej pory minęło kilkanaście lat (Swietłana 27 czerwca będzie obchodzić dwudzieste trzecie urodziny) i sporo się w tym czasie wydarzyło...
Podopieczna Stefana Ortegi obecnie trenuje w Akademii Sánchez-Casal w Barcelonie. Po raz pierwszy w turnieju ITF zagrała w roku 2000, rok później wygrała jeden (zresztą jedyny) z takich turniejów (Cagliari we Włoszech), żeby nie długo później pojawić się już w rozgrywkach WTA. W 2002 wygrała swoje dwa pierwsze turnieje WTA (Helsinki i Bali) i sezon zakończyła już w pierwszej pięćdziesiątce, wówczas została uznana za największą debiutantkę w Tourze. Błyskawicznie pięła się w górę i taka kariera nie mogła nie odbić się echem w całej historii tenisa - najlepszy sposób na zostanie tutaj zapamiętaną to wygranie turnieju Wielkiego Szlema.
Przełomowy sezon 2004 przyniósł właśnie taką wygraną na kortach Flushing Meadows. Swietłana Kuzniecowa została najniżej sklasyfikowaną i rozstawioną (numer 9.) zwyciężczynią US Open w Open Erze. W finale pokonała swoją rodaczkę Elenę Dementiewą. Tamten rok to nie tak prestiżowych, ale ważnych zwycięstw Rosjanki w deblu. W parze z inną Rosjanką Eleną Lichowcewą wygrały dwa turnieje i pojawiły się w finałach siedmiu innych (z tego trzech wielkoszlemowych).
Po fenomenalnym sezonie przyszedł spadek w rankingu. W 2005 specjaliści zaczęli się zastanawiać, czy przypadkiem Kuzniecowa nie jest tylko jedną z fali Rosjanek, które wtargnęły na światowe korty rok wcześniej i siłą rzeczy dobra passa tych wszystkich dziewczyn nie mogła trwać wiecznie. W 2006 wszystko się wyjaśniło - porównania do Ansatazji Myskiny (zwyciężczyni Roland Garros 2004, która po tym sukcesie już nie zbliżyła się do podobnego osiągnięcia, rok temu zakończyła karierę) można było wyrzucić w kąt. Swietłana zameldowała się w drugim wielkoszlemowym finale - tym razem w Paryżu. Jednak wówczas tytuł powędrował do kogoś innego - przypadł Belgijce Justine Henin. Finał US Open 2007 to niemal powtórka tamtego meczu - ten sam skład, prawie ten sam wynik.
Obecny sezon rozpoczęła wspaniale, docierając do finału w Sydney. I tu przykład z kariery Kuzniecowej sztandarowy: finał. W finale - Justine Henin. Nie mogła tego wygrać. Kolejny finał: w Dubaju. Indian Wells - "powtórka z rozrywki". Tam Justine Henin nie było, ale sama okoliczność posiadania tytułu w zasięgu ręki chyba sprawiła, że zapomniała, jak się wygrywa. Od dłuższego czasu Swietłana powtarza coraz częściej ten sam schemat. Z ostatnich dziewięciu finałów, wygrała tylko jeden – w New Haven. Można być złośliwym i celowo podkreślić, że jej przeciwniczka Węgierka Agnes Szavay poddała mecz z powodu kontuzji...
Po ponad siedmiu latach w Tourze Rosjanka może pochwalić się fantastycznymi statystykami - ma na swoim koncie wygranych dziewięć turniejów. Chociaż jeśli weźmie się pod uwagę, ile razy tytuł miała w zasięgu ręki - dwadzieścia cztery występy w finałach - nie wygląda to już tak imponująco. Najwyżej sklasyfikowana w rankingu była na drugim miejscu. I jedno ciekawe podsumowanie: z Belgijką Justine Henin zagrała do tej pory aż osiemnaście razy, a wygrała tylko... dwa razy. Z szesnastu zwycięstw Henin, aż sześć to finały imprez. Kuzniecowej udało się tryumfować nad Belgijką w półfinałach - w Dausze (2004) i w Berlinie (2007), jednak miażdżąca przewaga obecnej jedynki światowego rankingu przyćmiewa te sukcesy...
To proste podsumowanie ukazuje dwa kompleksy Swietłany Kuzniecowej. Psychologia zapewne opisałaby to jako syndrom finału i syndrom Justine Henin. Jeśli Rosjanka gra w finale, albo gra z Belgijką, albo, co gorsza, te okoliczności nakładają się - z góry jest przegrana. Nawet po świetnie zagranych wcześniejszych rundach, gdy pozostaje tylko postawić kropkę nad i, a komentatorzy sportowi są przekonani, że teraz na pewno musi się jej udać - Swietłana zawodzi. W jej wypadku to jest po prostu nie do przejścia.
Teraz zobaczymy ją w Warszawie. W czasie, gdy rozgrywany był jeszcze J&S Cup, w latach 2004-2006 zameldowała się w finale. Dwa razy tytuł zgarnęła jej sprzed nosa ta straszna Henin, raz inna Belgijka - Kim Clijsters. Teraz na tych samych kortach, aczkolwiek w turnieju pokazowym, zmierzy się na pewno z Amerykanką Lindsay Davenport i rodaczką Marią Kirilenko - z tymi tenisistkami została przydzielona do grupy.
Na korcie jest bardzo skupioną zawodniczką, ale czasami daje się ponieść emocjom, widać, gdy jest na siebie zła. Fenomenalnym forhendem zarabia ogromne pieniądze - sezony 2004, 2006-07 przyniosły jej po ponad dwa miliony dolarów. Poza kortem - sympatyczna, szczera i uśmiechnięta dziewczyna. Za jej karaoke z ubiegłorocznego French Open nie da się jej nie lubić!
Mówi, że inspirują ją waleczni zawodnicy. Swietłana, jeśli tylko wywalczy pewne zwycięstwo nad Justine Henin, a serie wygranych meczów przedłuży o ten jeden - finałowy... Pierwsze miejsce w rankingu przecież jest w zasięgu ręki. Ciekawe tylko, czy ona sama się nad tym zastanawia, czy po prostu gra swoje i nie obchodzą jej statystyki? Mistrzostwa z US Open nikt już jej i tak nie odbierze, a o tym, żeby być na jej miejscu - nawet tym chronicznie drugim - marzą chyba wszystkie tenisistki. Oprócz Justine Henin.