Dlaczego polski turniej nie jest tak naprawdę nasz? Bo nie jesteśmy Hiszpanami, nie mamy akademii tenisowych, nie możemy liczyć na zapełnienie rodakami całej 32-osobowej drabinki małej nawet imprezy. Ale tak jak wszyscy możemy zacząć wykorzystywać szanse zamiast je marnować.
W minionym sezonie odbyło się w Polsce siedemnaście zawodowych turniejów - dziewięć męskich (cykle ATP Challenger i ITF Futures) oraz osiem kobiecych (cykle WTA Tour i ITF). W roku 2010 będzie jeszcze więcej, bo powracają zasłużone imprezy w Kędzierzynie-Koźlu i Gliwicach.
Źle, że nie zaczepił o Warszawę cykl World Tour, który ma w stolicy średnie szanse powodzenia także tym razem. Jeśli nie odbędzie się w przyszłym sezonie, to znaczy, że zniknie z kalendarza na bardzo długo. A to stracona szansa dla polskich kibiców, bo Łukasz Kubot niedawno zahaczył o czołową setkę rankingu, a za chwilę może w niej być Michał Przysiężny.
Konflikt Radwańskich z dyrektorem warszawskiego turnieju WTA to coś więcej niż marnowanie produktu - to strzał w stopę. Innym jest termin męskiego challengera w Szczecinie (jeden z dwóch na świecie największych, które ma polska federacja) - ten sam co Pucharu Davisa. Dobrze, że w ogóle ten turniej jest - mówi obrona, ale to kolejna stracona okazja na oglądanie w akcji najlepszych naszych zawodników.
W małych (pula nagród do 15 tys. dol.) imprezach pod egidą ITF mają według zamysłu światowego związku występować młodzi, obiecujący, utalentowani. Występują. Słowak Cervenak (rocznik 1987), Ukrainiec Molczanow ('87), Białorusin Ignatik ('90) czy Czech Lojda ('88). Wszyscy to zwycięzcy polskich turniejów, gdzie bili naszych. Wciąż nie mogący zrobić pewnego kroku na wyższy poziom Marcin Gawron ulegał Ignatikowi w finałach w Koszalinie i Olsztynie.
W 2004 roku turniej w Toruniu wygrała Karolina Kosińska. Miał i ma on pulę nagród 25 tys. dol., czyli taką, która pozwala na przyjazd zawodniczek z początku drugiej setki rankingu WTA. Od tamtego zwycięstwa warszawianki żadna Polka nie potrafiła zgarnąć tytułu w polskich imprezach o takiej puli nagród. A w tym roku odbyły się cztery: najlepszy wynik to półfinał Anny Korzeniak w Toruniu.
"Tradycyjnie" singlowe niepowodzenia Polacy (a szczególnie Polki) odbijają sobie w grze podwójnej. Ostatnio jednak, po raz pierwszy od 2004 roku, żadna nasza tenisistka nie zagrała nawet w deblowym finale turnieju w Zawadzie (25 tys. dol.). W tym roku tytuły singlowe na własnej ziemi zdobyły tylko Klaudia Gawlik i Sandra Zaniewska - obie w satelickich imprezach o puli nagród 10 tys. dol.
Polski tenisista (pań nie wyłączając, a wręcz je podkreślając) ma poważne problemy z opanowaniem na korcie nerwów. Na treningu wychodzi, a w meczu nie chce. Ale przecież o umiejętności też chodzi. Trudno więc liczyć na zwycięstwa naszych w starciach z wychowankami znanych szkół czy znajdującymi się pod opieką profesjonalnych i często opłacanych przez krajowe federacje trenerów.
Jeden właśnie z takich nauczycieli tenisa gościł niedawno w naszym kraju. Ricardo Sanchez, szkoleniowiec byłej liderki rankingu Jeleny Janković, poprowadził zajęcia dla adeptów sportu. Brawo. Na małych belgijskich imprezach można było spotkać jeszcze w tym roku Kim Clijsters, która ściągała widzów. U nas nie ma vipów? A czy Marta Domachowska miała co robić w listopadzie? W Zawadzie miałaby szansę na rozstawienie.
Rzadko u nas wieje profesjonalizmem (komplementy dla Poznania, gdzie udało się uratować challenger i dla Wrocławia, gdzie można zobaczyć mecze za darmo), którego niestety czasami brakuje. Pół godziny po fakcie ktoś przypomni sobie o wręczeniu kwiatów zwyciężczyni; ktoś nie sprawdzi balona, bo zapomni, że lubi u nas padać latem. Obrazek, nie zarzut: miła skądinąd pani jest na polskim turnieju w jednej osobie barmanką, lekarką i wokalistką zespołu.
Za kilkanaście tygodni najpierw kobieca, a potem męska reprezentacja będą walczyły (w Polsce!) o awans do ekstraklasy Pucharu Federacji i Pucharu Davisa. Czas spoważnieć.