Włoski singlista wszech czasów wspomina swoje epickie pojedynki: w 1954 roku w hali de Coubertina w Paryżu walczył w I rundzie z Lemassonem przez 5 godzin i 20 minut. Dzień potem w deblu przebywał na korcie tylko 10 minut krócej. Oba spotkania przegrał. - Kto przegra teraz, będzie to dla niego dramat - mówi w kontekście spotkania Isner-Mahut w I rundzie Wimbledonu. Amerykanin i Francuz w czwartek mają kontynuować (dokończyć?) piątego seta: zatrzymali się na rekordowym wyniku 59:59.
Poprzedni rekord też został ustanowiony w Wimbledonie: w 1969 roku 112 gemów rozegrali Pancho Gonzales i Charlie Pasarell. W 1955 roku w ćwierćfinale niemal 5 godzin Pietrangeli walczył z Nielsenem. W 1962 roku Włoch wygrał z Jugosłowianinem Piliciem 24:22, 6:2, 6:4. Pierwszy set tego pojedynku II rundy ustanowił ówczesny rekord w ilości gemów.
Żyjący aż do środy (i wciąż śrubowany!) rekord Gonzalesa i Pasarella ożywił dyskusję na temat wprowadzenia krótszych form rozstrzygania meczów. Już rok potem, w 1970 roku, reguła tie breaka we wszystkich setach oprócz decydującego została wprowadzona w US Open. Ale tie break także przechodził reformy: na początku wygrywał ten, kto zdobył pięć punktów, a dopiero od 1979 roku zwycięzcą zostawał zawodnik, który zdobył siódmy punkt lub więcej, jeśli nie miał przewagi dwóch punktów.
Gonzales i Pasarell grali dwa dni. Isner i Mahut w czwartek rozpoczną trzeci dzień pojedynku. Czy się zakończy, skoro obaj serwują nieprawdopodobnie mocno i celnie? - Kluczowa w długich meczach jest nawierzchnia. Na trawie mecz nie jest nigdy wygrany, kort wpływa na rezultat - mówi Pietrangeli, który widzi jedną zasadniczą różnicę między maratonami wczoraj i dziś: pauza między nieparzystymi gemami. - Kiedyś nie było krzeseł na korcie: to byłaby profanacja świętości tenisa. 5 godzin biegania? To ponad dwa maratony.