Katarzyna Piter, 20 lat, wygrała sześć turniejów ITF (foto EPA)
Krzysztof Straszak: Kto jest obecnie pani trenerem?
Katarzyna Piter: - Gdy jestem w Amsterdamie, pracuję z Michielem Schapersem. Na turnieje natomiast jeździ ze mną jego młodszy współpracownik, Adam Gagnon.
Ale nie wstąpiła pani do akademii Schapersa, który ma pod swoimi skrzydłami najlepszych kadetów Holandii?
- Ja trenuję z nim indywidualnie. Oczywiście, podsyła mi ze swojej akademii różnych zawodników, też młodszych chłopaków. W Almere, na obiektach federacji holenderskiej, mam możliwość sparingów z dziewczynami z poziomu WTA i ITF (Bibi Schoofs, Hogenkamp).
Jak rozpoczyna się współpracę z Schapersem? Telefon i w drogę?
- Kuba [Piter, starszy brat] znał Michiela, z Wojtkiem Starakiewiczem jeździł kiedyś do niego na treningi i bardzo mu się podobało. Polecił mi go. W zeszłym roku byłam już w Amsterdanie dwa razy, na dwutygodniowe sesje. Tak wyszło, że zaczęłam przyjeżdżać częściej, a teraz jestem pod jego opieką. Akademia, o której istnieniu nawet nie wiedziałam, mieści się na stadionie Fransa Ottena.
Ale nie wstąpiła pani do akademii, to znaczy nie jest pani skoszarowana w Amsterdamie?
- W Polsce mam swój dom, ale na treningi zawsze przyjeżdżam do Amsterdamu, więcej w sumie czasu spędzam teraz tam. Zatrzymuję się u rodziny: jest bardzo sympatyczna, mogę u nich mieszkać między turniejami, a ich dzieci traktują mnie jak siostrę. Z tego powodu, bo nie muszę mieszkać w żadnych hotelu, czuję się jak w domu, choć oczywiście nic nie zastąpi domu prawdziwego.
Ale to wciąż świeża sprawa? Kiedy podjęła pani wyzwanie wyjazdu z kraju?
- Zaczęło się niedawno, przed turniejem w Sant Cugat. We wrześniu były zawody w Alphen i tam w sumie podjęłam tę decyzję. Pierwszym wyjazdem z Adamem był Rotterdam. Potem tydzień treningu w Amsterdamie i w drogę do Sant Cugat.
Nie znała pani dotąd innego trenera od własnego ojca. To zmiana przełomowa.
- Jest to dla mnie coś zupełnie nowego. Tata doprowadził mnie do tego, gdzie teraz jestem. Wiele mu zawdzięczam, bo gdyby nie on, to mnie by tutaj nie było. Jestem przyzwyczajona do rodzaju treningu, jaki on prowadził i do rozmowy po polsku, więc musiałam się trochę przestawić. Na tę chwilę uważam, że to była dobra decyzja. Czuję, że jest mi to potrzebne.
Nie "uciekła" pani z domu? To była decyzja całej rodziny?
- Podjęliśmy ją wspólnie z tatą i bratem. Dojrzałam, potrzebowaliśmy zmiany. To nie było coś, co nie byłoby kontrolowane. Prowadził mnie od piątego roku życia i ciągle liczy się dla mnie jego zdanie. To była ciężka zmiana, niełatwa nie tylko dla mnie, ale i dla niego. Tak jak mówię: w tym momencie tego potrzebowaliśmy. Będę chciała zapoznać tatę z trenerami, bo oni też tego chcą.
Najważniejszy argument za zmianą to chęć zerwania z rutyną?
- Czasami człowiek potrzebuje generalnie jakiejś zmiany. Ja rutynę miałam od zawsze: trenowałam z tatą, z bratem, w domu, w Poznaniu. Teraz zmiana totalna. Mój tata ma swoje podejście do tenisa i do innych rzeczy, czego mi bardzo momentami brakuje: jego treningów, jego przyzwyczajeń. Zdarza się, że sama niekiedy narzucam innym to, czego nauczył mnie tata. Doszłam do wniosku, że dam sobie radę bez niego. Uznałam, że potrzebuję zmiany, innego trenera, oddalić się od domu, skoncentrować tylko na tenisie... Inaczej: zawsze byłam na tenisie skoncentrowana, ale jednak w warunkach domowych.
Co jest w Amsterdamie, czego nie ma w Poznaniu?
- Warunki są na pewno lepsze niż w Polsce. Jest wszystko, czego potrzebuję: korty twarde i hala. Jeżeli chodzi o podejście, to wiadomo, że co trener, to inny sposób pracy: i Adam, i Michiel mają zupełne inne podejście. Jest trochę mniej negatywnego myślenia i mówienia: to na pewno zauważyłam.
Amerykańskie podejście Gagnona nie jest hurraoptymistyczne?
- Jak coś nie idzie super, to chcę to usłyszeć, bo nie lubię wciskania kitu. Adam ma pozytywne nastawienie, ale jest też obiektywny: zawsze powie jak jest, nigdy nie dołuje, nie czuję z jego strony żadnej presji, zawsze jest ze mną i czuję od niego super wsparcie. To jest bardzo ważne.
No i w Holandii daleko od naszego "piekiełka".
- W Polsce ludzie mówią dużo różnych rzeczy: że nie idzie, że tamto, a że czemu... Teraz mam spokój. Jestem nowa, atmosfera w klubie jest bardzo rodzinna, miejscowi traktują mnie jak swoją. Przyznam, że w Amsterdamie i w ogóle w Holandii są bardzo sympatyczni ludzie, jest mi tam bardzo dobrze. W Polsce jest trochę więcej negatywnego myślenia, ale na to trzeba być uodpornionym. Bo też wcale nie uważam, że należy wyjeżdżać jak najszybciej trenować za granicę, choć nie ukrywam, że to może pomóc, przede wszystkim jeśli szuka się większego spokoju.
Już widzi pani jakieś plusy?
- Tak. Nie uznaję tego roku za jakiś super w mojej karerze, bo byłam około 200. miejsca i sporo spadłam, zaliczyłam dużo przegranych, które w wielu wypadkach być może nie powinny mi się przytrafić, ale grało mi się słabo. Gdy się jednak mną zajęli, gdy zaczęłam częściej jeździć do Amsterdamu, to zagrałam parę bardzo dobrych meczów. Przypomniałam sobie, jak się wygrywa. To było takie fajne uczucie, które dało mi nadzieję, że będze teraz już coraz lepiej: przyszedł moment, gdy podjęłam decyzję o wyjeździe.
A zatem jeśli Rotterdam był pani pierwszym wyjazdem z nowym trenerem, to zanotowała pani od razu pierwszy ćwierćfinał po pół roku.
- Czułam się się tam dobrze: w niektórych meczach nie grałam swojego najlepszego tenisa, ale jednak znajdowałam sposób, żeby wygrać. W tenisie to bardzo ważne: zwyciężać, nie grając codziennie świetnie. W Rotterdamie pokonałam pierwszą rozstawioną, w ćwierćfinale przegrywając z późniejszą mistrzynią, która tego dnia była lepsza, ale ja nawet po porażce byłam z siebie zadowolona. Właśnie o to chodzi: ma się poczucie, że jest ok, że się jest na dobrej drodze. Bo czasami się po prostu przegrywa i czuje, że coś jest nie tak.
Co dały doświadczenia zebrane w eliminacjach WTA Tour?
- Przekonałam się, że każdy mecz jest ciężki, ale też każdy jest do wygrania. Jak obserwowałam dziewczyny notowane między Top 100 a Top 300, to tak naprawdę z każdą można wygrać, jeżeli zaprezentowałabym się tak, jak na przykład z Paulą [Kanią] w Sant Cugat, albo jak w przegranym finale w Alphen. Wszystko jest do zrobienia: gdybym nie wierzyła, że wypracowanie rankingu sto-ileś nie jest poza moim zasięgiem, to bym nad tym nie pracowała.
Już prawie była pani w Top 200. Chciała pani wykorzystać ten okres głównie na grę w eliminacjach WTA Tour?
- Chciałam spróbować, ale też mieszałam to z występami w cyklu ITF. Bo jednak, gdy przegrywa się w eliminacjach WTA Tour, to punktów z tego nie ma. Przeszłam trzy razy I rundę, w Estoril notując bardzo dobry mecz z Vögele, która była w Top 100, a teraz się wokół tego progu kręci.
Ale punkty ciągle odpadały...
- Miałam złe podejście. Bo jak przychodziły turnieje, to myślałam o tym, żeby odrabiać, odrabiać... A wtedy się nie da grać: człowiek sam sobie wytwarza presję. W tych turniejach, na które pojechałam z myślą o tym, żeby odrabiać, od razu odpadałam w I rundzie, grając słabo. Teraz mój ranking jest tak niski, że staram się praktycznie o nim nie myśleć: nie jestem z tego powodu szczęśliwa. Uważam, że stać mnie na dużo więcej. Po prostu gram: z meczu na mecz, staram się przykładać przede wszystkim mentalnie, dawać z siebie wszystko, pracować nad swoimi słabościami i nad tym, że grając danego dnia gorzej, też wygrać. Nauczyłam się, że nie należy się załamywać czy odpuszczać, ale trzeba ciągle znajdywać możliwości, żeby wygrać mecz.
Niespodziewanie przyszedł sukces z innej beczki: finał debla w Kopenhadze, w duecie z Mladenović.
- Muszę przyznać, że ona jest najlepszą partnerką, z jaką kiedykolwiek grałam. Nie dość, że super mi się z nią gra, to jeszcze jesteśmy bardzo dobrymi koleżankami. Cały czas utrzymujemy ze sobą kontakt i życzymy sobie dobrze, co w damskim tenisie nie bywa częste, bo dziewczyny zazwyczaj życzą żeby porażek. W Kopenhadze spędziłyśmy ze sobą cały, bardzo fajny tydzień. Jak się gra tylko debla, to jest dużo czasu, na dodatek miałyśmy mecze codziennie o 8 wieczorem. Super wspomnienia. Nigdy nie myślałam, że będę deblistką, ale nie ukrywam, że debla gram świetnie i debla grać potrafię.
Dodaje pewności siebie do występów w grze pojedynczej?
- Tak, bo gdy wspominam sobie finał w Kopenhadze, to dodaje mi to pewności siebie. Doszłam do ok. 130. miejsca w rankingu deblowym. Od tego czasu nie mogę się opędzić od przedturniejowych propozycji "czy chcesz zagrać ze mną debla". Śmieszne to trochę, ale tak jest.
Nastawienie w deblu ma pani takie same?
- Singiel i debel to dwie różne gry. Ja zawsze chciałam i będę chciała być singlistką, nie deblistką. Debel zawsze będzie przy okazji. Ale debla lubię grać, bo można potrenować sobie serwis i return, najważniejsze uderzenia w tenisie. Kiedy już wychodzę na kort w deblu, to chcę wygrać tak samo jak w singlu. Przykładam się też do debla, ale bardziej nastawiam się na singla. Nie nastawiam się za to na to, że kiedyś chcę być deblistką.
Teraz smutne rzeczy: pustki w polskim kalendarzu turniejowym...
- Niestety tak jest i trzeba jeździć po świecie. Trochę więcej pieniędzy się wtedy wydaje, bo tenis nie jest tanim sportem. Fajnie jakby było więcej turniejów.
To nie jedyny problem...
- Ostatnio widać i ja się tym nie przejmuję, bo to nie jest moja rola, że w polskim tenisie nie ma zbyt wielu wschodzących talentów. Na roczniku [1992] Pauli [Kani] i Magdy [Linette] się jakby skończyło: nie zastanawiam się, skąd to się bierze, ale ewidentnie sprawa talentów trochę ucichła.
A Maciejewska?
- Trenuje w Poznaniu, super utalentowana dziewczyna. I leworęczna.
Pani tata i brat są leworęczni, na panią nie trafiło.
- Mama, choć nie grała w tenisa, jest praworęczna, więc równowaga w domu zachowana.
Co słychać u brata, który wrócił w tym roku do rankingu ATP?
- Naprawdę zaczął świetnie grać. Przyczyna? Też mówi, że trochę dojrzał. Z innej strony patrzył na tenis, zawsze się tak bardzo stresował i spinał, za bardzo chciał, a teraz podchodzi do tego na luzie w takim sensie, że nikt już nie oczekuje, że będzie świetnie grał. I zaczął grać tylko dla siebie, swój najlepszy tenis, czego nigdy jakoś na turniejach nie pokazywał. Niestety, nie ma pieniędzy, by jeździć za granicę, więc pograł polskie Futuresy, ale w tym momencie zajął się szkołą. Też jest taki wybuchowy na korcie jak ja? Ja jestem głośniejsza. U mnie emocje widać bardziej jak u niego.
Dlaczego nie wystartował w eliminacjach challengera w Sopocie?
- Kuba był wtedy ze mną w Palermo... Poświęcił się dla mnie, ale strasznie to przeżywał, bo te eliminacje to było jakby rozdawanie punktów za darmo. A zazwyczaj u facetów trzeba walczyć o pół punkta przez cztery mecze.