Jerzy Janowicz, przemiana wewnętrzna bohatera osią kompozycyjną... kariery

Jerzy Janowicz jest drugą rakietą Polski, ale ma aspiracje na bycie najlepszym. W sierpniu 2011 roku zanotował w rankingu ATP najwyższe w karierze, 140. miejsce, lecz pod koniec sezonu nie obronił punktów i wypadł do trzeciej setki. Teraz wrócił - bo wyciągnął wnioski z popełnionych błędów.

W tym artykule dowiesz się o:

Mówi się, że Janowicz ze swoimi warunkami fizycznymi mógł zostać siatkarzem. Jak sam podkreśla, jest indywidualistą i to mu się podoba, więc całkowicie zrozumiałe jest, że wybrał tenis. Jego wielka przygoda rozpoczęła się na kortach MKT w Łodzi, gdy miał 5 lat. Po raz pierwszy w juniorskim turnieju zaliczanym do cyklu ITF wystartował w sierpniu 2005 roku w Zabrzu, a rywalem był Igor Sobolta. Meczu nie udało się wygrać, ale spotkanie rozstrzygnął dopiero tie break w trzecim secie. Sukcesy nadeszły w 2006 i 2007 roku, kiedy Polak triumfował w Rijadzie, Nowym Delhi i Sankt Pölten, a także doszedł do finału juniorskiego US Open. Przegrał wtedy z Ričardasem Berankisem, ale po drodze wyeliminował Bernarda Tomicia (dziś 37. zawodnik świata). Rok później dołożył finał Rolanda Garrosa (porażka z Tsung-Hua Yangiem). Te osiągnięcia dały mu piąte miejsce na świecie wśród juniorów.

Pierwsze starty w seniorskich imprezach Janowicz zaliczył w Polsce. Na początku 2008 roku w już nieistniejącym halowym challengerze we Wrocławiu pokonał Nicolasa Mahuta w trzysetowym boju. Pierwsze turniejowe zwycięstwo odniósł dwa miesiące po tym w niższym rangą Futuresie w Vaduz. W sierpniu zanotował podwójne zwycięstwo w Olsztynie (w deblu z Mateuszem Kowalczykiem), potem dorzucił do puli jeszcze triumf we Wrocławiu. Jednak najważniejszym i przez dłuższy czas największym sukcesem łodzianina był półfinał challengera w Szczecinie. Punktów za ten występ nie obronił i więcej w (aktualnie) największym polskim turnieju nie stanął na starcie, bo jego termin koliduje z Pucharem Davisem, w którym ma zaufanie ze strony kapitana kadry Radosława Szymanika.

Od szczecińskiego półfinału kariera zdolnego tenisisty nabrała rozpędu. Powoli ograniczał występy w Futuresach, a raczej próbował swoich sił w Challengerach i eliminacjach do turniejów ATP Tour. Kolejny dobry wynik osiągnął podczas Porsche Open w Poznaniu w 2009 roku, gdzie dopiero w półfinale uległ Peterowi Luczakowi. Rok później w tej samej imprezie Australijczyk o polskim pochodzeniu już w I rundzie wyeliminował łodzianina. Kilka tygodni później zdobył jednak swój premierowy tytuł w turnieju rangi ATP Challenger Tour, w Saint Rémy de Provence, i pod koniec sezonu miał jeszcze szansę na powtórzenie tego w Salzburgu - Conor Niland grał wtedy jednak zawody życia.

Dotychczasowy bilans: dwa tytuły deblowe w polskich Futuresach (z Mateuszem Kowalczykiem), siedem tytułów singlowych w turniejach rangi Futures oraz jeden wygrany Challenger, dodatkowo trzy przegrane finały tej samej rangi.

W 2011 roku zaczęły pojawiać się oczekiwania wobec Janowicza: jeżeli był w stanie wygrać w Saint Rémy, to pewnie uda mu się także zawojować turnieje ATP World Tour. Ponieważ zawodów tej rangi w Polsce nie ma, to polscy kibice mogli mieć szansę zobaczenia tenisisty tylko podczas Challengerów. W powracającym po przerwie turnieju w Sopocie łodzianin długo nie zabawił: trafił w I rundzie na Marcina Gawrona i ten zmusił go do "odfrunięcia". Tydzień później w Poznaniu Jerzyk zrobił prawdziwe show. Bez straty seta (i więcej niż siedmiu gemów w każdym meczu) dotarł do finału, a prawie każdy jego mecz oglądał komplet publiczności. Prawie, bo w turnieju były problemy związane z warunkami atmosferycznymi. Po kilkudziesięciu godzinach opadów deszczu mecze II rundy przeniesiono do Centrum Tenisowego Kortowo. Janowicz mimo to poradził sobie bez kibiców, bo na tym obiekcie zdarzało mu się trenować pod okiem Kima Tiilikainena. Nie chodziło tylko o znajomość kortów, ale także o nawierzchnię: łodzianin przecież przede wszystkim preferuje korty twarde. Deszcz przestał padać i kolejne rundy rozegrano już na obiekcie poznańskiej Olimpii. Niestety, Janowicz po fantastycznych czterech meczach rozegrał bardzo słabe spotkanie w finale i Rui Machado został triumfatorem poznańskiego Challengera. Dlaczego Polak przegrał? Po finale tłumaczył, że w II rundzie nabawił się "lekkiej kontuzji ramienia, która mocno ograniczała jego możliwości serwisowe". Powodem mogło być także zmęczenie, Janowicz rozegrał cztery mecze w trzy dni, Machado miał to szczęście, że II rundę zagrał w środę. Łodzianina mogła też "zjeść" presja, po I rundzie zostało dwóch Polaków - on i Łukasz Kubot, który wycofał się jeszcze w środę z powodu kontuzji, która jak później się okazało, wykluczyła go z gry na dłużej. Janowicz został sam na polu bitwy: tłumy kibiców, Wojciech Fibak, po każdym meczu wywiady i pytania o kolejne spotkania... Zawodnik cały czas twierdził, że jest mu obojętne, z kim będzie grać i podkreślał, jak znakomicie czuje się w Poznaniu. Na tytuł to nie wystarczyło i choć nie wypada tak mówić o zwycięzcy, Machado był w zasięgu Janowicza.

Publiczność polubiła Jerzyka, nawet zanim miała okazję go zobaczyć na żywo. Głośniej o nim się zrobiło, gdy sukcesy zaczął odnosić John Isner. Kto nie chciałby mieć zawodnika, który niszczy serwisem i jest ciężki do przełamania? Amerykanin pokazał światu, że tą bronią da się zdziałać wiele: pokonał już między innymi Marata Safina, Tomáša Berdycha, Jo-Wilfrieda Tsongę, Andy Roddicka, a w tym sezonie nawet Rogera Federera (ulubionego tenisistę Janowicza). Jeśli Isner, mierzący 206 centymetrów, może notować takie wyniki, to dlaczego to samo nie miałoby stać się udziałem o pięć lat młodszego i o trzy centymetry niższego Polaka? Janowicz szybko zyskał miano "polskiego Johna Isnera", a jeszcze bardziej go przypominał, nosząc czapeczkę w identyczny sposób jak Amerykanin.

Łodzianin dał się lubić, kiedy wygrywał. Po meczach dzielnie rozdawał autografy, rozmawiał z kibicami i mocno się uśmiechał. Na korcie towarzyszyła mu pewność siebie i zagrzewające do boju okrzyki. Jednak jeśli na korcie coś nie szło, szybko się denerwował. Niecenzuralne wypowiedzi, nieprzyjemne zachowanie w stosunku do ball boyów, a z czasem coraz gorsza gra, bo kort nie taki, piłki złe... Pogłębiająca się frustracja i w końcowym rozrachunku - porażka. Tak było między innymi podczas finałowego starcia z Ruim Machado w Poznaniu. Choć w poruszaniu się po korcie widać było zmęczenie Janowicza, grymas na twarzy z powodu bólu ramienia (w tym meczu zaserwował sześć asów), frustracja wzięła górę. Niektórych śmieszą również skarpetki z inicjałami JJ, które nosi tenisista. Sam tłumaczył, że przyniosły mu szczęście podczas juniorskiego US Open i z tego powodu, właśnie w takich gra podczas turniejów. Sympatii na świecie nie zaskarbił sobie także po występie w turnieju ATP World Tour w Houston. Dzięki uprzejmości organizatorów (i pomocy Wojciecha Fibaka), otrzymał dziką kartę i trafił na Wayne'a Odesnika, z którym przegrał. Po meczu Polak drwił z rywala, który został przyłapany na przemycie fiolek z hormonami wzrostu i twierdził, że w ogóle nie powinien występować na światowych kortach. Choć podobnego zdania byli Andy Roddick czy Mardy Fish, słowa przegranego łodzianina nie wpłynęły pozytywnie na jego wizerunek.

Po mimo wszystko dobrym występie w Poznaniu Janowicz zakwalifikował się do turnieju ATP World Tour w Kitzbühel, gdzie w I rundzie uległ Brazylijczykowi João Souzie, po trzysetówce zakończonej tie breakiem. W sierpniu 2011 roku osiągnął najwyższy ranking w karierze, awansując na 140. miejsce. Janowicza czekała także obrona punktów za triumf w Saint Rémy i finał w Salzburgu. Z zupełnie niezrozumiałych przyczyn zrezygnował z obrony tytułu na kortach twardych we Francji i poleciał do Sewilli na korty ziemne, na których jego tenis jest mniej skuteczny niż na nawierzchniach szybkich. Przegrał w II rundzie z Czechem Michalem Schmidem 6:7(2), 0:6. Nie obronił także punktów w Austrii. Z turniejem pożegnał się w drugim meczu z Benoîtem Pairem, w pozostałych imprezach również nie osiągnął spektakularnych wyników, odpadając w drugich rundach. Jerzy Janowicz zakończył ten sezon na 221. miejscu.

Nowy rok rozpoczął od treningów na kortach MKT z Grzegorzem Panfilem, ale pod okiem swojego fińskiego trenera. Zagrał w dwóch Futuresach w Wielkiej Brytanii, osiągając ćwierćfinał i finał, a następnie został powołany do kadry na mecz Pucharu Davisa z Madagaskarem. Na konferencji prasowej przed tym spotkaniem Janowicz zakomunikował, że ma nową rakietę, nowego trenera od przygotowania fizycznego i nowe nastawienie. Na ile te słowa były prawdziwe, mogliśmy się przekonać już podczas spotkań z Malgaszami. Choć rywale nie byli wymagający, potrafili grać w tenisa. Najważniejsze było to, że Janowicz (tak jak i pozostali reprezentanci Polski) podeszli do sprawy bardzo profesjonalnie i od początku do końca grali swój najlepszy tenis. Choć czasami coś nie wychodziło, a rywal dobrze odbił piłkę, Janowicz nie frustrował się. Po drugiej grze przyznał, że nie traktował tych występów treningowo, nie lekceważył przeciwnika. Przyznał się także do złych decyzji w końcówce poprzedniego sezonu i wyraził nadzieję na wejście do pierwszej setki rankingu. Szybko można było się przekonać, że Janowicz mówi poważnie.

Łodzianin zdołał zakwalifikować się do turnieju głównego w Wolfsburgu (ATP Challenger Tour) i po losowaniu drabinki można było oczekiwać dobrego wyniku. W trzech pierwszych meczach uporał się w dwóch setach z wyżej notowanymi zawodnikami, kolejno z: Kamilem Čapkovičem, Dominikiem Meffertem i Frankiem Danceviciem. W półfinale trafił na kwalifikanta Jewgienija Korolowa (zwycięzcę Pekao Szczecin Open 2009) i z nim stracił seta. W finale po długim, emocjonującym i bardzo zaciętym spotkaniu uległ rozstawionemu z numerem drugim Igorowi Sijslingowi, choć miał piłki meczowe. Do zwycięstwa zabrakło niewiele, tylko jednego punktu. Problemy pojawiły się w spotkaniu z Kanadyjczykiem, kiedy obaj tenisiści prowokowali się głośnymi okrzykami. Być może "stary" Janowicz ze złości zacząłby uderzać mocniej i pewnie mniej celnie, ale tak się nie stało. Polak miał trochę problemów z returnem, więc nie ryzykował, kiedy nie trzeba było. Wyśmienicie serwował, a jakakolwiek złość nie miała odzwierciedlenia w grze. Dancević zupełnie niehonorowo poddał mecz przy stanie 7:6(3), 5:3 i 40-0. W półfinale z Jewgienijem Korolowem walka była równorzędna. Kazach po operacji łokcia grał w kratkę, a w Wolfsburgu przeszedł przez eliminacje i docierając do półfinału, zrobił pozytywne wrażenie i dał nadzieję na powrót do dawnej dyspozycji. Łodzianin w tym meczu zmarnował okazję na wygraną już w drugiej partii, ale była to także zasługa bardzo dobrze grającego przeciwnika. Po wykorzystaniu szóstego meczbola Janowicz z radości padł na kort. W finale zarówno Polak, jak i Holender grali na zbliżonym poziomie. W rozstrzygającym tie breaku różnica między nimi była taka, że Sijsling postanowił ryzykować, co mu się opłaciło. Po przegranej ostatniej piłce Janowicz wyrzucił rakietę na sąsiedni kort. Podczas ceremonii wręczenia nagród podziękował organizatorom, pogratulował zwycięzcy. Już bez złości, bo tenisowy cykl toczy się dalej, a Jerzyk sam sobie udowodnił, że stać go na bardzo dużo.

Nowa rakieta i trener od przygotowania fizycznego spełniają na pewno oczekiwania, ale najważniejsza jest zmiana nastawienia. Janowicz nie utrzymuje serwisu? "Stary" zacząłby rozpamiętywać swoje błędy i jeszcze bardziej by się pogrążał, odmieniony tenisista walczy jeszcze bardziej zacięcie i nie ogląda się za siebie. Nie ryzykuje przez cały mecz, a jeśli widzi, że jakiś element mu nie wychodzi, to nie próbuje go do skutku. Janowicz nie obraża się na siebie, na kort, na rywala, na publiczność. Jeżeli utrzyma się to, co Polak pokazał w Wolfsburgu, to możemy liczyć na progres i kolejne awansy w rankingu ATP.

Źródło artykułu: