Anna Niemiec: Tenisowy Paryż kobiecym okiem

Może na tegoroczną edycję Rolanda Garrosa spojrzeć wstecz z trochę innego punktu widzenia? Może to męski turniej był w tym roku nudny i przewidywalny, a "działo się" właśnie u kobiet?

Co drugi komentarz dotyczący Rolanda Garrosa był w tym samym tonie: "Tenis kobiecy cały czas w kryzysie, nie ma liderek, wszystkie zawodniczki są słabe psychicznie i dobrze, że przynajmniej u mężczyzn wszystko jest w porządku".

Może problem nie leży w tym, że kobiece gwiazdy pierwszego planu są słabe psychicznie. Może po prostu zawodniczki z drugiego planu są na tyle silne i odważne, że potrafią dostrzec słabszą formę faworytek, wykorzystać moment i wziąć to, co jest na wyciągnięcie ręki. Ich męscy odpowiednicy chyba nie zawsze mogą tak o sobie powiedzieć.

Co zapamiętamy z tegorocznych międzynarodowych mistrzostw Francji? Jeśli chodzi o panów, turniej znowu zdominowała "wielka czwórka" i, jak to na ziemi bywa, wygrał Nadal. Zrobił to po raz siódmy, pobił rekord Borga, ale nie jest to wielką niespodzianką. Chyba jako jedyny z czołówki przyjechał w formie i w sumie był to jeden z łatwiejszych jego triumfów odniesionych we Francji.

Andy Murray wyłamał się i jako jedyny z Top 4 nie doszedł do półfinału: poległ z Davidem Ferrerem, ale biorąc pod uwagę jego problemy z plecami, dziwne że przegrał dopiero w "ćwiartce". Zresztą nawet z kontuzją prawdopodobnie stawiłby większy opór Nadalowi, niż zrobił to Ferrer.

Novak Djoković i Roger Federer na korcie męczyli się sami ze sobą niemiłosiernie. Od optymalnej dyspozycji dużo ich dzieliło, ale żaden z rywali nie potrafił tego wykorzystać. Spotkali się więc w półfinale, mniej błędów popełnił Serb i to on zagrał o tytuł, który jak się skończył - wszyscy wiemy.

U kobiet, jak u Hitchcocka, zaczęło się od trzęsienia ziemi. Już w I rundzie przegrała największa faworytka turnieju, Serena Williams. Przyjechała do Paryża z zerowym w tym roku kontem porażek na kortach ziemnych. Nigdy również nie przegrała w I rundzie wielkoszlemowego turnieju. Statystki nie miały żadnego znaczenia - przynajmniej dla Virginie Razzano, która miała być pierwszą ofiarą Sereny. Francuzka wykorzystała to, że bardziej utytułowana rywalka czuła się tego dnia na korcie nieswojo, popełniała mnóstwo niewymuszonych błędów i bardziej walczyła ze sobą, niż z przeciwniczką. Razzano nie straciła wiary w zwycięstwo nawet, gdy Williams wygrała pierwszego seta, a w drugim prowadziła 5-1 w tie breaku. Odrobiła straty, zamknęła drugą partię i cały mecz. W międzyczasie doprowadziła amerykańską mistrzynię do łez, co było wstrząsającym widokiem nie tylko dla sympatyków młodszej z sióstr Williams. Virginie, której życie do tej pory nie rozpieszczało, została, co prawda tylko na dzień, bohaterką narodową. A co do Sereny, znając jej charakter, po porażce szybko się podniesie i na trawie ponownie będzie śmiertelnym zagrożeniem dla wszystkich.

Tegoroczny Roland Garros potwierdził tezę, że w małych ciałach najczęściej bije ogromne serce. Udowodniły to Dominika Cibulková i przede wszystkim Sara Errani. Ta pierwsza po niesamowitym meczu wyrzuciła za burtę turniejową jedynką, Wiktorię Azarenkę. Dominice nie jedna zawodniczka może zazdrościć dynamiki i hartu ducha. Pamiętna porażka z Azarenką podczas turnieju w Miami nie podłamała jej skrzydeł, wręcz przeciwne - zmotywowała do gry. Słowaczka nie miała zamiaru czekać na to "co będzie", tylko sama wściekle zaatakowała. Ta taktyka przyniosła efekty w postaci gładko wygranego pierwszego seta i prowadzenia w drugim. W tym momencie Cibulková trochę się przestraszyła i dopuściła liderkę rankingu do głosu. Błędów z Miami powtarzać jednak zamiaru nie miała, podkręciła tempo i wzięła, co jej się należało.

Errani jest minimalnie wyższa od Słowaczki, ale nie tyle, żeby być pod wrażeniem jej warunków fizycznych. Jednak serce do walki ma równie duże. Drogi do finału łatwej nie miała. Pokonała dwie triumfatorki Rolanda Garrosa Ivanović i Kuzniecową, oraz finalistkę sprzed dwóch lat Stosur. Największe wrażenie zrobiło półfinałowe zwycięstwo nad Australijką. Na korzyść Samanthy przemawiała większa siła ognia i doświadczenie. Errani nie przestraszyła się ani rywalki, ani stawki pojedynku, okazała się dużo mocniejsza psychicznie i po trzysetowej walce znalazła się w swoim pierwszym wielkoszlemowym finale. A tam po drugiej stronie siatki stanęła sama Maria Szarapowa.

Dla mnie Rosjanka będzie najbardziej zapadającą w pamięć postacią turnieju w Paryżu. A to co najmniej z kilku powodów. Przede wszystkim, dlatego że skompletowała swojego "życiowego" Wielkiego Szlema, co jest według mnie większym sukcesem niż siódme zwycięstwo Nadala. Jest wielce prawdopodobne, że na koniec kariery Hiszpan będzie miał dwucyfrowe konto zwycięstw na paryskich kortach i wtedy akurat siódmy tytuł może nie być aż taki wyjątkowy. Co innego zwycięstwo Maszy. Jeszcze kilka lat temu sama tenisistka mówiła, że na kortach ziemnych porusza się "jak krowa na lodzie". Szwajcarska czarodziejka Patty Schnyder tak kiedyś zakręciła Rosjanką w Rzymie, że zazwyczaj niezwykle opanowana Szarapowa schodziła do szatni ze łzami w oczach - i nie chodziło tu tylko o przegraną.

Kilka lat później Maria zwycięża w największym turnieju na tej nawierzchni. Dzięki tej wygranej wraca również na pierwsze miejsce w rankingu WTA. A przecież jeszcze nie tak dawno, w wyniku poważnej kontuzji barku, nie grała przez prawie rok i wypadła poza pierwszą setkę rankingu. Zaprzecza tym samym teoriom niektórych tenisowych ekspertów, którzy twierdzą, że obecnym zawodniczkom nie zależy na tym, żeby się rozwijać i poprawiać swoją grę. Jest drugą z kolei tenisistką, która obejmuje fotel liderki rankingu po zwycięstwie w turnieju wielkoszlemowym.

Styl gry Maszy może komuś pasować lub nie, ale jeśli chodzi o rozpoznawalność na świecie, to mało która sportsmenka może się z nią równać, więc kibice chyba nie będą narzekać, że na czele rankingu znowu jest mało charyzmatyczna i bezbarwna postać. Najważniejsze jest jednak to, że Rosjanka kocha grać w tenisa. Jest tak bogata, że mogłaby już tylko "leżeć i pachnieć" oraz od czasu do czasu pojawiać się na imprezach. Jednak codziennie wychodzi na kort, ciężko trenuje, żeby dalej wygrywać i być najlepszą.

Nie chodzi mi w tym miejscu absolutnie o zdyskredytowanie męskiego Touru. Tak jak większość kibiców uważam, że Rafael Nadal na mączce jest jak jakiś superbohater o nadnaturalnych zdolnościach, a niektóre uderzenia Rogera Federera są z pogranicza magii. Jak wszyscy, nie mogę się doczekać kolejnych pojedynków gigantów, tym razem na trawie. Wydaje mi się tylko, że rozgrywki kobiece nie zasługują na ciągłą krytykę. Przecież tutaj też jest na czym oko zawiesić i nie chodzi mi tylko o urodę niektórych tenisistek.

Źródło artykułu: