Anna Niemiec: Żegnaj Andy, witaj Andy!

Właśnie zakończył się US Open, ostatnia lewa Wielkiego Szlema. Jak to zwykle w Ameryce, wszystko musi być największe - jak stadiony, najwyższe - jak premie pieniężne, najgłośniejsze - jak publiczność.

W Nowym Jorku zawsze dużo się dzieje. Zarówno na korcie, jak i poza nim. W tym roku podczas trwania turnieju np. Maria Szarapowa wypuściła swoją własną linię łakoci oraz ogłosiła publicznie, że rozstała się ze swoim narzeczonym. Na żadnym innym turnieju tenisowym na trybunach nie pojawia się tyle znanych osobistości. W tym roku gwiazdy wyjątkowo chętnie zasiadały na trybunach Flushing Meadows, również w lożach zawodników. "Redfoo" (zabawny człowiek z mopem na głowie, jeśli ktoś śledził turniej, na pewno go widział), ekscentryczny członek popularnego zespołu LMFAO, cały czas kręcił się po obiekcie, brał udział w konferencjach prasowych zawodniczek, robił sobie z nimi zdjęcia, dopingował w czasie meczów, a nawet uczył je kroków tanecznych (z Wiktorią Azarenką chyba się nawet zaprzyjaźnił). W zamian gwiazdy WTA, w tym Agnieszka Radwańska, nagrały mu filmik z życzeniami urodzinowymi. Oprócz niego na kortach zauważeni zostali Bond (Sean Connery), sir Alex Ferguson (trener Manchesteru United), Anna Wintour (redaktor naczelna amerykańskiej edycji Vogue'a), aktor Kevin Spacey czy Pippa Middleton (siostra księżnej Kate). Oprócz tego panowie jak zwykle toczyli dyskusje na temat bezzasadności równych zarobków tenisistek i tenisistów. A podobno dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają?

Niektórym kibicom klimat US Open bardzo odpowiada, a innym wprost przeciwnie. Trzeba przyznać, że ci ostatni mają ku temu dobre powody. Po pierwsze, chyba nie ma drugiej tak hałaśliwej publiczności, jak ta w Nowym Jorku. Dalej: sposób układania planu gier w najlepszym wypadku można nazwać dziwnym, w najgorszym - idiotycznym. W każdym razie w wyniku takich, a nie innych decyzji finał mężczyzn po raz piąty z rzędu został rozegrany w poniedziałek. Dach nad kortem centralnym mają już nawet na konserwatywnym Wimbledonie. USTA, amerykański związek tenisowy, organizator US Open, z niezrozumiałych powodów nie chciał, żeby najlepsza obecnie amerykańska juniorka, Taylor Townsend wzięła udział w turnieju. Zachowanie USTA wzbudziło dużo kontrowersji w środowisku. Jest jednak coś, co wynagradza wszystkie niedociągnięcia podczas tej imprezy. Dla mnie czymś zupełnie wyjątkowym podczas US Open jest sesja nocna. Atmosfera podczas tych meczów jest naprawdę niesamowita. Fani świetnie się bawią, tańczą i wyjątkowo mocno dopingują tenisistów. Jest to wielkie amerykańskie show w najlepszym tego słowa znaczeniu. Novak Djoković przyznał, że z niecierpliwością wyczekuje momentu, gdy będzie mógł grać w czasie sesji nocnej i niejednokrotnie miał ochotę przyłączyć się do bawiących się kibiców.

Pojedynki pierwszego tygodnia pozostały w cieniu pożegnań dwóch wielkich gwiazd dyscypliny. Kim Clijsters już na początku sezonu zapowiedziała, że to będzie jej ostatni turniej, więc fani mieli trochę czasu by się z tą myślą oswoić. Andy Roddick poinformował o tym po swoim pierwszym meczu w turnieju i dla wielu sympatyków tenisa była to bardzo przykra niespodzianka. Dla obojga był to ważny turniej. Roddick zdobył w Nowym Jorku swój jedyny wielkoszlemowy skalp. Kim wygrywała na tych kortach trzykrotnie, po raz pierwszy jeszcze przed urodzeniem córeczki. Nic dziwnego, że akurat tutaj postanowili pożegnać się z zawodowym tenisem. Nie jest to jedyne podobieństwo między nimi. Zarówno Amerykanin, jak i Belgijka są bardzo lubiani nie tylko przez fanów, ale również przez swoich kolegów i koleżanki po fachu. Kim jest zawsze otwarta do ludzi i uśmiechnięta, a Andy słynie z poczucia humoru. Wiele konferencji prasowych z jego udziałem przeszło do klasyki gatunku. Oboje w czasie swoich tenisowych karier stracili kogoś bardzo ważnego: Kim tatę, Andy menedżera i przyjaciela Kena Meyersona. Pomimo tego, że pożegnania zawsze są smutne, jednomyślnie podkreślali, że bardzo się cieszą z możliwości rozpoczęcia nowego etapu w życiu, z tego że będą mogli więcej czasu spędzać ze swoimi najbliższymi. Żona Andy'ego, jak i mąż Kim bardzo przeżywali ostatnie mecze swoich ukochanych. Najlepszym podsumowaniem będzie chyba odpowiedź Roddicka na pytanie, co chciałby, żeby ludzie zapamiętali z jego kariery: - Chciałbym, żeby ludzie pamiętali, jaki byłem niesamowity. Oboje byli.

Wika da się lubić

W turnieju kobiet była murowana faworytka, Serena Williams. Azarenka i Szarapowa to nazwiska, które rzadko pozostają w cieniu, a tym razem tak było. Dolna połówka tabelki została wręcz zdemolowana przez Amerykankę. Zdecydowanie więcej działo się w górnej połówce: do półfinału dotarły Rosjanka i Białorusinka. Wika w ćwierćfinale uporała się z obrończynią tytułu, Samathą Stosour. Według mnie był to najlepszy, poza finałem, mecz kobiecego turnieju. Masza stoczyła dwa zacięte pojedynki, przeciwko Nadii Pietrowej i Marion Bartoli. Zresztą obie rywalki mogą mieć trochę "pretensji" do deszczu, który dwukrotnie umożliwił Szarapowej "przegrupowanie sił". Półfinał z udziałem tych dwóch zawodniczek wzbudzał wiele emocji. Wiadomo, że obie panie, delikatnie mówiąc, nie przepadają za sobą i mają niewyrównane rachunki. To, że ten mecz odbił się głośnym echem, nie tylko w mediach, chyba nikogo nie zaskoczyło. Półfinałową walkę lepiej rozpoczęła Szarapowa, która szybko wyszła na wysokie prowadzenie i utrzymała je do końca pierwszego seta. W drugiej partii gra Rosjanki stała się nagle bardzo nerwowa. Białorusinka szybko to zauważyła, wzniosła swoją grę na wyższy poziom i spokojnie wygrała drugą partię. W trzecim secie gra była równa do po cztery. Końcówkę seta dużo lepiej wytrzymała Azarenka i to ona mogła cieszyć się z awansu do finału. Masza nie próbowała ukrywać, jak ta porażka ją zabolała. To jak bardzo jej zależało, było widać na korcie. Wydaje mi się, że chyba po raz pierwszy zależało jej aż za bardzo, i ta presja ją zjadła. Azarenka po wygranej odtańczyła dla zgromadzonej publiczności kilka kroków, których nauczył ją wspomniany Redfoo. Trzeba zresztą przyznać, że Wiktoria zaczęła prężnie działać nad ociepleniem swojego wizerunku. Pod czas konferencji na pytania dziennikarzy odpowiadała z uśmiechem zamiast grymasem zniecierpliwienia i irytacji. Parę razy zdarzyło jej się też zażartować. Po meczu ze Stosour kokietowała publiczność, że mecz był chyba całkiem niezły i ma nadzieję, że podobał się również mężczyznom.

Finał rozpoczął się zgodnie z przewidywaniami, Serena zdominowała grę i pewnie wygrała seta (6:2). Azarenka nie wyglądała na kogoś, kto wierzy w końcowy sukces. Na początku drugiej partii Serena ni stąd, ni zowąd przegrała dwa pierwsze gemy, pozwoliła rywalce wejść w mecz i od tego momentu zaczęły się poważne problemy mistrzyni olimpijskiej z Londynu. Białorusinka postanowiła pokazać, dlaczego to ona obecnie jest numerem jeden na świecie i zaczęła grać tak, że chyba nikt ze zgromadzonych nie miał wątpliwości, że na to miejsce zasługuje. Wika nie tylko bezdyskusyjnie wygrała drugą partię, ale i wyszła na 5:3 w decydującym secie. Gdy wydawało się już, że powróciły demony dręczące ostatnio na US Open młodszą z sióstr Willimas, Serena udowodniła, dlaczego wielu uważa ją za najlepsza tenisistkę wszechczasów. Wygrała cztery gemy z rzędu i po raz piąty mogła wznieść trofeum za zwycięstwo. To na pewno nie był najlepszy mecz w jej wykonaniu, myślę nawet, że był to jeden z jej gorszych w tym turnieju. Ale jak powiedziała kiedyś Martina Navrátilová, prawdziwego mistrza poznajesz nie po tym jak gra, gdy jest w najlepszej formie, ale po tym jak gra, gdy jest daleko od swojej najlepszej dyspozycji. Wybuch radości Amerykanki po ostatniej piłce starczy za cały komentarz. Ona sama dobrze wiedziała jak blisko była porażki. Zresztą przyznała, że zaczęła już powoli układać przemówienie finalistki. To przemówienie wygłosić musiała jednak mocno wzruszona Azarenka. Było ono krótkie, ale naprawdę bardzo sympatyczne. W czasie US Open, szczególnie występem w finale, Białorusinka na pewno zdobyła nowych sympatyków. Czekamy na jeszcze. Szkoda tylko, że na życzenie telewizji CBS, transmitującej finał w USA, ceremonia wręczenia nagród została ograniczona do minimum i zawodniczki nie miały tak naprawdę szansy powiedzenia kilku zdań po meczu. Zbyt duży wpływ telewizji na to, co się dzieje podczas turnieju można chyba dodać do minusów ostatniej lewy wielkiego szlema.

Wietrznie jak w Szkocji

Wielkim nieobecnym turnieju mężczyzn był Rafael Nadal. Dzięki temu pojawiła się szansa na to, że w półfinałach zobaczymy kogoś spoza "wielkiej czwórki". Zresztą u panów nie było takiego faworyta, jakim u kobiet była Serena. Federer wygrał Wimbledon, Murray igrzyska olimpijskie, a Djoković zawsze najlepiej gra na kortach twardych. Nie można było lekceważyć Del Potro, który w Londynie ograł Djokovicia, a na Flushing Meadows już raz wygrał. Roger spisywał się dobrze aż do ćwierćfinału z Berdychem. W tym meczu zagrał słabo i Czech wygrał zasłużenie. Novak, poza niezłym ćwierćfinałem przeciwko Delpo, rywali odprawiał z pojedynczymi gemami. Andy Murray grał w kratkę, raz lepiej raz gorzej. W ćwierćfinale "uciekł spod noża" Marinowi Čiliciowi. Najlepsze widowisko w tej fazie stworzyli ci, po których najmniej się tego spodziewano: Janko Tipsarević i David Ferrer stoczyli pięciosetową batalię, pełną niesamowitych zagrań. Serb nie wykorzystał prowadzenia 4:1 w decydującym secie i przegrał w tie breaku. Pierwszy półfinał panów, pomiędzy Berdychem a Murrayem, został zdominowany przez wiatr: żal było patrzeć jak zawodnicy na korcie walczą głównie ze sobą i siłą natury. Każdy, kto grał w tenisa wie, że wiatr jest największym jego wrogiem. Szkot okazał się silniejszy mentalnie i lepiej poradził sobie z niesprzyjającą aurą. Po meczu przyznał, że w tak ciężkich warunkach jeszcze nie grał, a pochodzi ze Szkocji, więc wie, co mówi.

Potem do gry przystąpili Djoković i Ferrer. Novak od początku wydawał się poirytowany, że musi grać w takich warunkach. Hiszpan z kolei wiatrem się w ogóle się nie przejął i postanowił wykorzystać zdenerwowanie rywala: wyszedł na 5:2. Novak wyglądał na zagubionego i zniechęconego. W tym momencie na korcie pojawili się oficjele i poinformowali zawodników, że muszą przerwać mecz, bo nadchodzi tornado i trzeba ewakuować stadion. W Nowym Jorku wszystko musi być wyjątkowe, nawet powód do przerwania pojedynku. Mecz wznowiono następnego dnia. Ferrer wygrał jeszcze gema i pierwszego seta, ale w pozostałych trzech nie odegrał już większej roli.

Podczas poniedziałkowego finału znowu dał znać o sobie wiatr. Nie była to wichura, jak dzień wcześniej, ale wiało dosyć mocno. Finał nie był widowiskiem na najwyższym poziomie, ale przy takiej pogodzie ciężko wymagać od zawodników, żeby wznosili się na wyżyny swoich umiejętności technicznych. Prędzej można się spodziewać wojny mentalnej, walki na wyniszczenie przeciwnika. I tak właśnie było. Panowie od początku grali dosyć zachowawczo, używali dużo slajsów, przypominało to trochę szachy na korcie. W tej grze lepszy okazał się Andy Murray, który zapisał na swoje konto dwa pierwsze sety po zaciętych końcówkach. Wydawało się, że Serb już się z tego nie podniesie. Ten jednak nie bez powodu uważany jest za jednego z największych "fighterów" w tourze. Podkręcił tempo, w czym pomogło mu chyba to, że wiatr trochę zelżał, i wygrał dwie następne partie. Set czwarty był zresztą najlepszy w całym meczu i swoim poziomem zadowolił chyba najbardziej wybrednych kibiców. Po tym nastąpił kolejny zwrot akcji. Zgodnie z powiedzeniem, jeśli nie wygrywasz w trzech, przegrywasz w pięciu, to Nole powinien cieszyć się z wygranej. Jednak trzy pierwsze gemy wygrał Szkot i utrzymał tę przewagę do końca meczu. Serbowi zabrakło sił, żeby po raz kolejny odwrócić losy pojedynku. Pod koniec meczu zaczęły łapać go skurcze. Przy piłce meczowej próbował zagrać wygrywający return, taki sam, jak przeciwko Rogerowi Federerowi rok temu broniąc piłek meczowych w półfinale. Tym razem pomylił się o kilka centymetrów. Murray zareagował na pierwszą wygraną w Wielkim Szlemie dosyć spokojnie. Opanowania zaczął się chyba uczyć od swojego trenera Ivana Lendla, który po wygranej swojego podopiecznego tylko lekko się uśmiechnął. Jego boks za to oszalał z radości. Można lubić Szkota lub nie, ale dobrze się stało, że wygrał. Teraz już naprawdę mamy "wielką czwórkę”. Już nikt nie powie, że to tylko "wielka trójka” z dodatkiem.

Cztery polskie wielkoszlemowe finały w rok

Nieustannie krytykowana przez media Agnieszka Radwańska do Nowego Jorku przyjechała bez wielkiej formy, ale za to z kontuzją prawego barku. Dotarła do IV rundy, co było jej najlepszym wynikiem od 2008 roku. Po drodze wygrała dwa naprawdę ciężkie mecze, przeciwko Carli Suárez i Jelenie Janković. Na kolejny zabrakło paliwa w baku. Zdarza się. Chciałabym, żeby ludzie zrozumieli, że pozycja nr 2 w rankingu nie oznacza, że Isia będzie teraz ze wszystkimi wygrywać, a porażki mogą jej się przydarzyć tylko z numerem 1.

Występy singlistów i deblistów nie przyniosły nam zbyt wielu powodów do radości. Jednak po raz kolejny okazało się, że w grach mieszanych idzie nam całkiem nieźle. Marcin Matkowski w parze z Czeszką Květą Peschke powetował sobie niepowodzenie w deblu i dotarł do finału miksta. W decydującym meczu para polsko- czeska miała dwie piłki meczowe. Niestety żadnej z nich nie udało się wykorzystać. Jest to jednak czwarty w ciągu roku finał wielkoszlemowy z udziałem Polaków. Z takich rezultatów osiąganych przez polskich tenisistów trzeba się naprawdę bardzo cieszyć. Miejmy nadzieję, że na następny nie będziemy musieli czekać zbyt długo i być może tym razem uda się postawić przysłowiową kropkę nad "i". Dobrym znakiem jest zwycięstwo Andy’ego Murraya, który za piątym razem dopiął swego.

Źródło artykułu: