Robert Pałuba: Przez cały tydzień mówił pan, że ciężko panu uwierzyć w tak wielki sukces. Jak odbiera pan ten występ? Jako swego rodzaju nagrodę za lata wyrzeczeń?
Jerzy Janowicz: Na pewno jest to dla mnie pewna nagroda za ciężką pracę. Za ciężką pracę trenerów, rodziców. Można to potraktować właśnie w ten sposób. Muszę jednak podejść do tego startu z dystansem, powoli o nim zapominać i koncentrować się na następnym sezonie. Całe szczęście, że to ostatni turniej w roku, bo łatwiej będzie mi przygotować się do kolejnych imprez. Gdybym miał w następnym tygodniu zagrać kolejny turniej, to byłoby mi strasznie ciężko. Teraz będę miał parę dni na ochłonięcie, na zrozumienie sytuacji, że znalazłem się w najlepszej trzydziestce świata, spokojny odpoczynek i trening przed nadchodzącym sezonem.
Tak gigantyczny awans w rankingu otwiera całkiem nowe możliwości, także pod względem startowym.
- Na razie przede wszystkim potrzebuję odpoczynku, ciężko mi zaakceptować taką
sytuację. Trzeba zrozumieć, że to wszystko rzeczywiście fajnie wyglądało, wygrywałem z zawodnikami z pierwszej dziesiątki świata, ale te zwycięstwa nie przyszły łatwo. Tyle emocji, tyle przeżyć, tyle wrażeń, że ciężko mi tu cokolwiek wytłumaczyć. Potrzebuję czasu, by dojść do siebie i przyzwyczaić się do takich sytuacji. To nie jest dla mnie normalne, że nagle znajduję się w światowej czołówce i od następnego sezonu zaczynam grać największe turnieje.
Jak mówił pan na jednej z konferencji, przed pańskim domem już stoją wozy transmisyjne największych telewizji. Jak radzi sobie pan z tak szybko zyskaną sławą?
- Nie wiem, co czeka mnie w Polsce. Mam nadzieję, że szału nie będzie, nie jestem do tego przyzwyczajony [śmiech]. Nie wiem, jak moja głowa na coś takiego zareaguje. Jest to z pewnością bardzo miłe i przyjemne, takie wsparcie rodaków i telewizji bardzo się przydaje, ale liczę, że obejdzie się bez szaleństw i będę mógł normalnie żyć.
Zapowiedział pan, że był to pański ostatni występ w sezonie. Ile będzie trwał zatem odpoczynek od rakiety?
- Minimum dwa tygodnie. Jeżeli będę miał jeszcze dosyć tenisa, to może nawet trzy, potem wznawiam treningi. Nad nowym sezonem jeszcze nie myślałem. Na pewno zagram jeden turniej przed Melbourne, ale tylko jeden. Jeszcze nie wiem, czy będzie to w Sydney, czy może gdzieś indziej. Po Australian Open w rachubę wchodzi Puchar Davisa, więc prawdopodobnie wystąpię też tam.
Ćwierćfinał turnieju w Moskwie z Thomazem Belluccim był pierwszym od kilku miesięcy pojedynkiem z tenisistą ze światowej czołówki. Czy właśnie ogrania w takich pojedynkach najbardziej w tej chwili panu brakuje?
- Takie mecze to cenne doświadczenie. Jeżeli chodzi o konfrontacje z zawodnikami z
pierwszej pięćdziesiątki, to do tej pory nie zagrałem ich dużo. Pierwszy mecz z rywalem tej klasy wygrałem w 2008 roku, z Nicolasem Mahutem, potem przegrałem z Andym Murrayem w Pucharze Davisa. Bardzo się cieszę, że w ciągu ostatniego miesiąca miałem okazję powalczyć ze znacznie wyżej klasyfikowanymi przeciwnikami. A szczęśliwy jestem podwójnie, bo do tego udaje mi się takie mecze wygrywać. Mam nadzieję, że takie wyniki będę regularnie powtarzać, a nie będą to jednorazowe wyskoki.
Wiązał pan z tym sezonem jakieś konkretne nadzieje? Miał pan plan złamania którejś bariery rankingowej?
- Nigdy nie stawiam sobie celów przed rozpoczęciem roku. Mówiłem sobie tylko, że zrobię absolutnie wszystko, by zajść najwyżej jak się da. Szczerze mówiąc, w kwietniu, gdy grałem Challengera w Tunezji, będąc 210. na liście rankingowej, nie powiedziałbym, że dziś będę w gronie najlepszych. Planowałem, żeby zanotować jak największy progres w jak najkrótszym czasie. Nie byłem w stanie przewidzieć, że pokonam w Paryżu tylu zawodników z czołówki.
Dość długo czekał pan na pierwszy wygrany mecz w turnieju głównego cyklu. Z pewnością nie wynikało to z braku umiejętności czy przygotowania. Skąd takie opóźnienie?
- Po pierwsze, żeby wygrać mecz w turnieju ATP, to w ogóle musiałem się do niego dostać. Wcześniej nie miałem zbyt wielu możliwości, by wystąpić w imprezie tej rangi, zazwyczaj musiałem przedzierać się przez eliminacje, co nie było łatwe. De tej pory rozegrałem tylko kilka spotkań w turniejach głównych ATP, więc to na pewno miało wpływ. Gdyby częściej pojawiały się takie okazje, to być może pierwszy mecz wygrałbym znacznie wcześniej.
Wydaje mi się, że wszystko ułożyło się tak, jak powinno było się ułożyć. Najpierw dobrze radziłem sobie w turniejach challengerowych, a jak ranking pozwolił, zacząłem walczyć w turniejach ATP. Jak na razie wszystko idzie w dobrym kierunku. Mam dopiero 21 lat, więc jeszcze jestem całkiem młody, zwłaszcza jak na polskie warunki.
Polskie warunki?
- Jeśli chodzi o sport wyczynowy, w szczególności tenis, to nie jest łatwo. Mam
wrażenie, że radzę sobie na razie zupełnie dobrze i liczę, że na tym nie poprzestanę, chcę piąć się jeszcze wyżej. Jestem specyficznym zawodnikiem. Mam bardzo ciężki charakter i dobrze o tym wiem. Gdy na początku roku, podczas meczu Pucharu Davisa z Madagaskarem, zapytano mnie, ile brakuje mi do czołowej setki, odpowiedziałem, że 140 miejsc. Zawsze byłem zawodnikiem pewnym siebie. Oczywiście, jestem tylko człowiekiem. W 2011 roku byłem już 140. zawodnikiem świata, potem miałem kryzys.
I jak udało się go przezwyciężyć?
- Powiedziałem sobie, że tak to nie będzie wyglądało. Zmieniłem rakietę, zatrudniłem trenera od przygotowania fizycznego. To dwie wielkie zmiany, a zarazem dodatkowa mobilizacja. Jestem bardzo ambitny i wiedziałem, że tak tego nie zostawię. Opłaciło się walczyć ze sobą i z przeciwnikami na korcie. Szczególnie cieszę się, że wszedłem do pierwszej setki rankingu. Pozwoliło mi to spojrzeć na wszystko z innej strony, udowodniłem, że w polskim marazmie można coś osiągnąć.
Najzabawniejsze jest to, że wciąż borykam się ze sponsorami. Jeżeli uda mi się wybić na tyle wysoko, że nie będę ich więcej potrzebował, to będę się ze wszystkich śmiał. Będę wiedział, że mogę polegać tylko i wyłącznie na sobie.
W krytycznych momentach tak to właśnie wyglądało? Nikt nie wyciągnął pomocnej dłoni?
- W najcięższych chwilach, po upadku Prokomu, pomagała mi firma PBG. To był mój jedyny poważny sponsor, który naprawdę mnie wspierał. Bez niego nigdy nie zaszedłbym tak daleko. Mam nadzieję, że coś się w tej materii zmieni, że w związku z tym sukcesem pojawią się jakieś nowe turnieje w Polsce, bo jest ich strasznie mało. Może jakieś nowe obiekty tenisowe, może telewizja zacznie transmitować mecze Polaków. Jest ciężko, a każdy się tylko dziwi, czemu nie możemy w sporcie nic osiągnąć. Nie ma z zewnątrz żadnego zainteresowania, żadnej pomocy. Zawodnik samymi chęciami nic nie osiągnie.
W zamożniejszych krajach nie ma takich problemów?
- Murrayowi pomagali w Wielkiej Brytanii, gdy był młody, tak samo Federerowi. Inne kraje wspierają swoich zawodników, potencjalne gwiazdy. Ja musiałem się wspomagać moimi rodzicami i jak na razie wszystko się udaje. Cieszę się też, że jestem zawodnikiem zadziornym, twardym psychicznie. Jeżeli ktoś mnie będzie równał z błotem, to ja taką osobę po prostu wyśmieję. Idę dalej za ciosem i próbuję walczyć.
Robert Pałuba
z Paryża
robert.paluba@sportowefakty.pl
Na drugą część rozmowy z Jerzym Janowiczem zapraszamy we wtorek. W niej m.in. o drodze od Futuresów do turnieju w Paryżu i związanych z nią problemach, zmianach w grze łodzianina i nadziejach w Pucharze Davisa.
Janowicz-gwiazda TVN24- Fakty Kropka nad i Szkło kontaktowe
zrównoważony chłopak, który wie czego chce. Inni co tego nie chcą są banitami we własnym kraju.