W czasie gdy w Stambule trwał Turniej Mistrzyń, tenis męski zszedł troszeczkę na drugi plan. Nie znaczy to, że panowie w ogóle nie grali i że nie działy się rzeczy ważne. Podczas zawodów w Walencji swój ostatni mecz rozegrał Juan Carlos Ferrero. Kolejny zwycięzca turnieju wielkoszlemowego oraz były lider rankingu, po Kim Clijsters i Andym Roddicku, który postanowił w tym roku zakończyć karierę. Dariusz Lipka (wielokrotny medalista mistrzostw Polski w tenisie w kategoriach młodzieżowych) przez kilka trenował w Akademii J.C. Ferrero Equelite. Obecnie jest agentem akademii w Polsce oraz prowadzi polskojęzyczną wersję jej strony internetowej. Darek jest odpowiednią osobą, żeby powspominać tego niezwykłego hiszpańskiego tenisistę.
Anna Niemiec: Jak to się stało, że trafiłeś do Akademii J.C. Ferrero Equelite?
Dariusz Lipka: Do akademii wyjechałem razem z dwa lata starszym bratem Pawłem w 2001 roku. W Polsce rozstaliśmy się z dotychczasowym trenerem i nie bardzo mieliśmy z kim trenować u siebie w Sopocie. Nasz tata stwierdził, że być może nadszedł czas, by spróbować czegoś innego i pojechał do Hiszpanii zobaczyć jak wygląda trenowanie w tamtejszych akademiach tenisowych. Po powrocie spotkał Mariusza Fyrstenberga, który polecił mu Equelite, bo sam już kilka raz tam był i bardzo z tego miejsca był zadowolony. Po tej rozmowie podjęliśmy decyzję.
Dużo czasu tam spędziłeś?
- Byłem tam około trzech lat. Przyjeżdżałem na dwa, trzy miesiące trenować i potem wracałem na dwa, trzy tygodnie do domu na święta, nadrobić zaległości w szkole. Sopocka Akademia Tenisowa ułatwiała co prawda naukę na odległość, ale od czasu do czasu trzeba było coś pozaliczać. Do Polski wróciłem na stałe tuż przed maturą.
To jest duża akademia? Ilu zawodników mieszkało tam na stałe?
- Akademia jest dosyć kameralna, ale stale się rozrasta. Na początku był jeden kort i domek klubowy, a teraz jest prawie 20 kortów otwartych, hala tenisowa, boisko do piłki nożnej oraz pole golfowe. Na stałe mieszkało tam i trenowało nie więcej niż 40 zawodników.
Ktoś z Polski oprócz ciebie i twojego brata trenował jeszcze w szkole Ferrero?
- Razem z nami dość długo trenował tam również Artur Romanowski. Oprócz tego sporo zawodników z Polski przyjeżdżało tam od czasu do czasu potrenować, m.in. wspomniany już Mariusz Fyrstenberg, Marcin Matkowski czy Marta Domachowska.
A sam Juan Carlos dużo czasu spędzał w swojej szkole tenisa czy tylko "użyczał" jej nazwiska?
- Był tam na tyle często, na ile pozwalały mu wyjazdy. Zawsze trenował tam między turniejami.
Udało ci się go przez ten czas trochę lepiej poznać?
- Ciężko powiedzieć. Czułem do niego bardzo duży respekt i szczerze mówiąc trochę mnie onieśmielał. Nie wiem czy w takiej sytuacji da się kogoś dobrze poznać. Poza tym on jest o kilka lat starszy, a wtedy ta różnica wieku była bardziej odczuwalna. Parę razy byłem u niego w domku i razem z Guillermo Garcią-Lopezem oraz innymi kolegami z akademii graliśmy na PlayStation. Często graliśmy razem w piłkę czy siatkówkę. Czasami można było poczuć, że jest "jednym z nas". Mówiliśmy do niego "Juanqui". Był dosyć skromny i małomówny. Nigdy się nie wywyższał, ale jedna rzecz na pewno go wyróżniała na tle innych - pracowitość.
Podpatrywałeś jego treningi?
- Oczywiście, w końcu nie zawsze ma się okazję, żeby pooglądać z bliska treningi zawodnika ze ścisłej światowej czołówki. Teraz sam prowadzę kilkoro młodych tenisistów i cały czas wykorzystuję doświadczenie zdobyte w Equelite. Bardzo dużo nauczyłem się od trenerów, którzy prowadzili wtedy Juana Carlosa i teraz z tego korzystam.
Zawsze trenował indywidualnie czy zdarzało się, że ćwiczył z innymi zawodnikami?
- Treningów indywidualnych miał oczywiście sporo, ale z innymi chłopakami z akademii też czasem grywał. Bardzo często chodził z nami na siłownię czy biegać. Wtedy robił te same ćwiczenia, co na pewno podnosiło naszą motywację.
A ty miałeś okazję z nim potrenować?
- Miałem okazję zagrać z nim około 10 treningów. Oprócz tego rozgrzewałam go przed meczem Hiszpania - Francja w Pucharze Davisa w 2004 roku. Arena do corridy w Alicante została wtedy przerobiona na kort tenisowy. W 2003 roku po wygraniu Rolanda Garrosa Juan Carlos przyjechał na turniej do Sopotu. Byłem wtedy jego sparingpartnerem w trakcie jego pięciodniowego pobytu w Polsce.
Podobało mu się w Polsce?
- Myślę, że mu się w Polsce podobało, ale był u nas tylko 5 dni. Był największą gwiazdą sopockiego turnieju, w związku z tym miał dużo obowiązków i nie za bardzo miał czas, żeby coś zwiedzić. Mieszkał w Hotelu Haffner w Sopocie i któregoś wieczoru zaprosił całą naszą rodzinę na kolację. Oprócz tego był jeszcze jego trener Andres Bruno i ówczesna narzeczona z Brazylii.
Byłeś w akademii, kiedy Ferrero wygrywał w finale Rolanda Garrosa?
- Tak, finał oglądaliśmy wtedy wszyscy razem. Ci, którzy nie mogli wtedy pojechać do Paryża, przyjechali do akademii, żeby wspólnie przeżyć tak ważna chwilę w karierze Juana Carlosa. Specjalnie na tę okazję zamontowali rzutnik i oglądaliśmy mecz na ścianie. Było kilkadziesiąt osób. Głównie zawodnicy, trenerzy i wszyscy, którzy pracowali w Equelite. Byliśmy bardzo dumni z "Juanqui" i z tego, że wszyscy jesteśmy tego tak blisko, że uczestniczymy w czymś tak ważnym i wyjątkowym w jego karierze.
Było świętowanie?
- Jak Juan Carlos wrócił był tort, szampan i uroczysta kolacja. Potem dorośli kontynuowali świętowanie już bez nas.
Rok 2003 był najlepszym w karierze tego tenisisty. Oprócz wygranej w Roland Garros, był również w finale US Open i został liderem rankingu ATP. Później niestety nigdy nie było już tak dobrze.
- Później było już tylko gorzej. Co jakiś czas pojawiał się w okolicach 15-20 miejsca, ale za każdym razem, gdy nadarzała się szansa na powrót do Top 10, to trafiała się jakaś kontuzja. Miał kolejne operacje i ciężko mu było wrócić do poziomu z 2003 roku. Miał taki styl gry, że musiał być w 100 proc. przygotowany fizycznie, żeby móc nawiązywać walkę z czołówką. Jego gra w bardzo dużym stopniu opierała się na sprawności i wytrzymałości fizycznej. W momencie, gdy wygrywał Rolanda Garrosa, był niesamowicie szybki. Podobnie jest teraz z Rafaelem Nadalem. Jego styl również opiera się na szybkim poruszaniu się, organizm jest bardzo eksploatowany i z czasem nie wytrzymuje.
Czy wygrana w turnieju wielkoszlemowym zmieniła go w jakiś sposób?
- Jako człowieka raczej go nie zmieniła, ale jako tenisistę już na pewno tak. Dodała mu mnóstwo pewności siebie na korcie. Poza tym stał się jednym z najlepszych hiszpańskich tenisistów w historii. Dla Hiszpanów Roland Garros jest najważniejszym z czterech turniejów Wielkiego Szlema, bo jest rozgrywany na kortach ziemnych, a to jest ich żywioł.
Czy Ferrero miał jakieś pasje poza tenisem?
- Miał słabość do sportowych samochodów i trzeba powiedzieć, że dosyć często je zmieniał. Lubił również grać w golfa. Przyjaźnił się nawet z Sergio Garcią, czołowym hiszpańskim golfistą. Miał również bardzo dobry kontakt z Sete Gibernau, motocyklowym wicemistrzem świata, chociaż nie widziałem, żeby sam jeździł na motorze.
A jak wyglądały jego relację z innymi czołowymi hiszpańskimi tenisistami? Większość z nich pojawiła się w Walencji, żeby uczestniczyć w jego pożegnaniu z zawodowym tenisem?
- Był bardzo lubiany przez kolegów, ale jak wiadomo, nie zawsze łatwo o przyjaźń między czołowymi zawodnikami. Myślę, że Juan zjednywał sobie ludzi swoją skromnością. Z Almagro, Robredo, Ferrerem czy Moyą miał bardzo dobre stosunki. Trochę gorsze relacje miał z Nadalem. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie jak mieszkałem w akademii.
Czym mogło być to spowodowane?
- Ciężko mi się wypowiadać na temat ich wzajemnych relacji. Pamiętam jak w 2004 roku pojechaliśmy całą akademią do Sewilli na finału Pucharu Davisa Hiszpania - USA. Ferrero miał zagrać singla, ale w ostatnim momencie do składu wszedł Nadal. Rafa zagrał dobry mecz, wygrał z Roddickiem, ale pamiętam, że w Equelite zawód był duży. Tym bardziej że Juan Carlos był wtedy w światowej czołówce, a Nadal dopiero się do niej przebijał.
Jak myślisz, co sprawiło, że udało mu się wygrać Wielkiego Szlema, zostać numerem 1?
- Myślę, że to, co charakteryzuje wszystkich wielkich mistrzów: niezwykły talent do pracy i pokora do tego, co się robi, pomimo wielu zwycięstw i sukcesów.