(Około)Tenisowy przegląd sezonu: Dramat nad Sekwaną

W blasku paryskiej nocy dokonała się największa tenisowa katastrofa Sereny Williams. Amerykanka w I rundzie Rolanda Garrosa przegrała z Virginie Razzano.

Przed meczem chyba tylko nieliczni wierzyli, że Virginie Razzano będzie w stanie oprzeć się charyzmie Sereny Williams, która do Paryża przyjechała będąc w tym roku niepokonana na korcie ziemnym (17-0). Amerykanka w całej karierze legitymowała się bilansem spotkań 46-0 w I rundzie Wielkiego Szlema. A Razzano, niegdyś 16. rakieta świata, dwa poprzednie sezony kończyła, odpowiednio na 116. i 85. miejscu w rankingu. Kto mógł się spodziewać, że to dla Francuzki późnym wieczorem 29 maja paryskie niebo rozbłyśnie milionem gwiazd wyrażających jej marzenie przynajmniej o małej chwili wielkości. Reprezentantka gospodarzy wygrała 4:6, 7:6(5), 6:3 po ponad trzech godzinach walki.

Już początek I seta zwiastował, że Williams zgaśnie w największym czerwonym oknie kortów Rolanda Garrosa, z którego w 2002 roku dumnie spoglądało jej triumfujące oblicze. Spływający po jej szukającej ognia twarzy strumyk przekonania o własnej sile, nawet w chwili słabości pomógł Amerykance wygrać cztery gemy z rzędu od 2:4. Jednak fakt, że w ósmym gemie pozwoliła reprezentantce gospodarzy z 0-40 doprowadzić do równowagi był wstępem do tego, co miało się wydarzyć - dramatu nad Sekwaną.

W kolebce mody, pieniędzy i żądz dokonał się największy dramat w tenisowym życiorysie Sereny, choć wydawało się, że płynący z wszystkich stron trybun obłędnie chaotyczny gwar okaże się zbyt mały, by doprowadzić ją do utraty kontroli nad swoimi uderzeniami. Początek tie breaka wskazywał, że ściganie się Razzano ze snem, w którym tenisowa Wieża Eiffla, nawet jeśli skrzywiona, chyli się do jej stóp, jest jak bluźniercze kłamstwo.

Trzy efektowne forhendy zdawały się potwierdzać, że bezimienna siła popchnie Williams do przodu, jednak od stanu 5-1 w mgnieniu oka zgasł jej sposób na kryzys i obok Amerykanki zaczęła ziać otchłań paraliżującego ją, tajemniczego lęku. Razzano odrabianie strat rozpoczęła krosem forhendowym i wolejem, po czym cztery błędy popełniła Serena i Francuzka uwierzyła, że może przejrzeć się w najpiękniejszym tenisowym lustrze nad Sekwaną.

W decydującym secie Williams w przypływie rozpaczy (w przerwie między partiami usiadła na krzesełku, przykryła twarz ręcznikiem i zalała się łzami) jeszcze próbowała swoją moc przywołać, lecz na nic to się zdało. Niebo nad Paryżem okazało się dla niej wyjątkowo nieprzyjazne i w zapadającym zmroku rozbłysła prawda o omylności nawet kolekcjonerki wielkoszlemowych tytułów. W pierwszych pięciu gemach zdobyła zaledwie pięć punktów i szybowała ku katastrofie. Stać ją jeszcze było na zdobycie trzech gemów, a na koniec tenisistki zafundowały kibicom 25-minutową batalię w gemie dziewiątym.

Obie znajdowały się u schyłku wielkiego konania. Razzano zdarzyło się popełnić dwa podwójne błędy - jeden spadł na nią, jak grom z coraz ciemniejszego nieba, gdy nie była w stanie ugiąć nogi z powodu nasilających się skurczów. Francuzka obroniła pięć break pointów, ale też nie potrafiła zamknąć pojedynku przy żadnym z pierwszych sześciu meczboli i kibice mogli się obawiać, że ich tenisistka nie zazna chwały w blasku paryskiej nocy. Jednak przy siódmym meczbolu bekhend Sereny znalazł się poza kortem i Razzano mogła wysłać uśmiech do nieba.

- W głowie nigdy nie przegrałam - mówiła po meczu Razzano, która wykończona fizycznie i psychicznie w II rundzie przegrała z Arantxą Rus. - Owszem było 5-1 dla Sereny w tie breaku, ale wiedziałam, że ciągle mogę wygrać tego seta. Czułam, że mogę wrócić i wiedziałam, że muszę to zrobić. Nie możesz myśleć o niczym innym, próbujesz tylko wrócić i grać najlepiej, jak potrafisz w każdym punkcie.

- Jeśli zagrałaby zbyt dobrze, mogłabym powiedzieć, że dałam z siebie maksimum możliwości, a ona wygrała. Ale wierzyłam, że mogę wygrać. Nawet kiedy było 5-1 w tie breaku wiedziałam, że jeszcze tego nie przegrałam. To było niczym niezmącone szczęście. Odniosłam najpiękniejsze zwycięstwo w karierze, na korcie Philippe'a Chatrier przed tłumem kibiców.

Właśnie kibice próbujący przeszkadzać Serenie w każdy możliwy sposób odegrali niebagatelną rolę w tej konfrontacji. W żadnym innym Wielkim Szlemie, nawet w gorącej Australii, nie miała miejsce tak bardzo jednostronna forma dopingu uprawiana nawet przez prezesa Francuskiej Federacji Tenisowej, który raz za razem miał ochotę wbiec na kort, aby wspomóc swoją i wszystkich zebranych kibiców pupilkę.

29-letnia Francuzka, której trener Stephane Vidal rok temu kilka dni przed Rolandem Garrosem przegrał walkę z rakiem mózgu, odrobiła pracę domową. - Sądzę, że dobrze się przygotowałam. Rozegrałam tylko kilka meczów, ale dużo trenowałam, spędzałam mnóstwo czasu na korcie i także przygotowałam się od strony fizycznej. Dwa dni temu oglądałam filmy na Google i YouTube - widziałam jej mecze w Rzymie. Zawsze potrzebujesz pełnego przygotowania, gdy grasz z taką tenisistką, jak Serena.

Serena specjalnie się nad sobą nie rozczulała. - Jest to oczywiście rozczarowanie, ale takie jest życie - stwierdziła. - Sprawy mogły się potoczyć dużo gorzej. Nie miałam najłatwiejszego ostatniego półrocza. To nie jest coś, nad czym mogłabym się rozwodzić.

Po tym, co Amerykanka przeszła rok wcześniej (wyrwała się ze szponów śmierci i nie jest to żadna przesada), zmieniło się jej podejście do tenisa i zapewne była to główna przyczyna jej bardzo szybkiego powstania z kolan. Tęcza nad Paryżem jedyny raz jej barwami lśniła 10 lat temu, ale ona swój łuk triumfalny w 2012 roku odnalazła w innych miastach - dwa razy w Londynie, a później w Nowym Jorku i Stambule.

Źródło artykułu: