Dominacja Nadala, historyczny Murray, polski Wimbledon - ATP 2013 w pigułce

Miniony sezon należał bezsprzecznie do Rafaela Nadala, ale zostanie zapamiętany nie tylko ze względu na hegemonię Hiszpana. Przedstawiamy najważniejsze wydarzenia 2013 roku w rozgrywkach ATP.

Marcin Motyka
Marcin Motyka

Dominacja (prawie) absolutna Nadala

Sezon 2013 zaczął się dla Rafaela Nadala później niż dla pozostałych tenisistów. Hiszpan ponad pół roku leczył poważną kontuzję kolana, a nie brakowało opinii wieszczących, że już nigdy nie wróci do optymalnej dyspozycji. Sezon zainaugurował 6 lutego malutkim turniejem w chilijskim Vina del Mar, w którym doszedł do finału. Następnie triumfował w dwóch kolejnych imprezach: w Sao Paulo i Acapulco. Po podboju latynoskiej mączki przyszedł czas na poważniejsze wyzwania. Pierwszym było Indian Wells. Jeżeli ktoś miał wątpliwości co do formy Rafy, to po tym turnieju już ich się wyzbył. Hiszpan wygrał, w drodze po triumf pokonując natchnionego Gulbisa, miażdżąc Federera, a w finale po niesamowitym boju ogrywając Del Potro. Mączka od zawsze była królestwem Rafy i tak też było w tym roku. Wprawdzie abdykował w Monte Carlo, gdzie w finale pokonał go Djoković, ale wygrał Rzym, Madryt i po raz ósmy w karierze wielkoszlemowy Roland Garros. Porażka w I rundzie Wimbledonu była jedyną wpadką Nadala. Odbił to sobie z nawiązką w Ameryce Północnej, zwyciężając w Montrealu, Cincinnati i w wielkoszlemowym US Open, za co zainkasował największą pojedynczą premię w historii tenisa (3,6 mln dolarów). W końcówce sezonu nieco spuścił z tonu. Dochodząc do finału w Pekinie został liderem rankingu ATP (pierwszy raz od dwóch lat), ale nie triumfował już w żadnym turnieju i dwukrotnie uległ Djokoviciowi. Dla Majorkanina był to wyjątkowy rok. Przegrał ledwie siedem meczów, wygrał dziesięć turniejów, w tym dwa wielkoszlemowe i powrócił na fotel lidera rankingu. Czego chcieć więcej? - Przede wszystkim zdrowia - mówi Rafa.
Zmierzch Federera

"Maestro", "Tenisista wszech czasów", "Geniusz z Bazylei" przez całe lata dominacji Rogera Federera powstało wiele zwrotów określających klasę i kunszt Szwajcara. Jednak o sezonie 2013 Federer musi jak najszybciej zapomnieć. Po raz pierwszy od 2002 roku bazylejczyk nie zagrał w finale turnieju wielkoszlemowego, wygrał ledwie jeden turniej (w Halle, o randze ATP World Tour 250), a w rankingu ATP spadł nawet na siódme miejsce. Federer, niegdyś nieosiągalny geniusz dla pozostałych rywali, stał się łatwą zdobyczą dla mniej znanych tenisistów. W minionym sezonie do skóry Szwajcara dobrali się nie tylko Julien Benneteau (drugi raz na siedem konfrontacji) czy Tommy Robredo (wygrywając w US Open pierwszy raz w 11. meczu przeciw Szwajcarowi), ale także gracze dla wielu anonimowi, jak choćby: Federico Delbonis, Serhij Stachowski i Daniel Brands. 17-krotny mistrz wielkoszlemowy zmagał się nie tylko ze słabą formą, ale i z kontuzją pleców. Na nic zdały się również eksperymenty z nową rakietą z większą główką, która testował w lipcu. Wśród coraz częściej pojawiających się głosów o sportowej agonii Federera, przebija się jeden - jego samego, który wciąż twierdzi, że stać go na kolejny triumf w Wielkim Szlemie.

Trzy wielkie rywalizacje, każda na innym etapie

Tenis, jak każda inna dyscyplina sportu, potrzebuje wielkich rywalizacji, które napędzają koniunkturę. Przez poprzednie lata tym kołem ponaglającym tryby tej całej skomplikowanej machiny, jaką jest cykl ATP World Tour, była rywalizacja Rafaela Nadala z Rogerem Federerem. Niestety w tym roku starcia pomiędzy dla wielu najlepszymi tenisistami w historii przypominały tani spektakl, wyjęty spod z ręki niezbyt utalentowanego reżysera, w którym geriatryczny staruszek (w tej "roli" Federer) jest bezradny wobec niszczycielskiej siły despoty. Hiszpan ze Szwajcarem zmierzyli się w tym roku czterokrotnie. W Indian Wells Federer zdobył sześć gemów. W Rzymie Szwajcar został zniszczony, ugrywając ledwie cztery gemy. W Cincinnati Nadal przetrwał trudne chwile, odwracając losy meczu i wygrywając w trzech setach. Na koniec Majorkanin podbił ostatni bastion swojego wielkiego rywala, wygrywając z nim w londyńskim Masters, zarazem po raz pierwszy pokonując Federera w Finałach ATP World Tour i na korcie w hali.

W zupełnie innym punkcie są boje Nadala z Djokoviciem. Hiszpan i Serb zapisali już 38 aktów swej rywalizacji, co jest rekordem Ery Otwartej. W tym roku grali przeciw sobie sześciokrotnie. Trzy razy wygrał Hiszpan (Roland Garros, Montreal i US Open), a Serb triumfował w Monte Carlo, Pekinie i Finałach ATP World Tour. Djoković pierwszy raz pokonał Nadala w Monte Carlo, ale wciąż marzy, by dobrać się mu do skóry w paryskiej lewie Wielkiego Szlema.

Fantastyczne tegoroczne pojedynki Djokovicia z Juanem Martínem del Potro  sprawiły, że zaczęto mówić o zalążku kolejnej wielkiej rywalizacji we współczesnym ATP - właśnie pomiędzy tą dwójką. Serb z Argentyńczykiem zmierzyli się w tym sezonie czterokrotnie, a trzy starcia były wielkimi widowiskami. Półfinały Indian Wells i Wimbledonu oraz finał Szanghaju mogły zadowolić każdego, nawet najbardziej wymagającego fana białego sportu. Czas pokaże czy boje mistrza defensywy, jakim jest Djoković, z Del Potro, stawiającym na atak i dysponującym nadludzką siłą w forhendzie, staną się rywalizacją godną zapisania w annałach historii.

Wspominając boje największych, warto zauważyć nieobecność w tym gronie Andy'ego Murraya. Szkot w 2013 roku tylko jeden raz mierzył się z Federerem i Del Potro, dwukrotnie z Djokoviciem, zaś ani razu nie stanął naprzeciw Nadala.

Biało-czerwony kolor wimbledońskiej trawy

Na przełomie czerwca i lipca w Wimbledonie, miejscu nazywanym mekką tenisa, dzięki trzem muszkieterom polski tenis przeżywał swoje wielkie chwile. Michał Przysiężny, Łukasz Kubot, a przede wszystkim Jerzy Janowicz zapisali się złotą czcionką w annałach polskiego białego sportu. Przysiężny odpadł już w II rundzie, lecz Kubot i Janowicz nie zwalniając tempa, odsyłali z kwitkiem kolejnych rywali, aż w końcu stanęli naprzeciw siebie w ćwierćfinale. Historyczny dla naszego tenisa bój na korcie nr 1 Wimbledonu wygrał łodzianin i stał się pierwszym polskim tenisistą, który dostąpił zaszczytu gry o finał wielkoszlemowy. W półfinale 23-latek z Łodzi wprawdzie przegrał z późniejszym mistrzem całej imprezy, Andym Murrayem, ale pozostawił po sobie znakomite wrażenie, wzbudzając ogromny podziw i uznanie światowych ekspertów oraz kibiców.
Historyczny Murray

- Będę kibicował wszystkim, tylko nie Anglikom - wypalił w trakcie piłkarskich mistrzostw świata w 2006 roku. Anglicy, hołdujący swojej wyższości nad pozostałymi nacjami tworzącymi wraz z nimi Zjednoczone Królestwo, długo nie mogli się przekonać do charakteru tego czupurnego Szkota i jego mamy, Judy. Jednocześnie, gdy tylko Andy Murray pojawił się w zawodowych rozgrywkach, od razu został okrzykniętym tym, który przerwie klątwę. Tym, który wygra Wimbledon. W 2013 roku w końcu tego dokonał. Został pierwszym od 77 lat i sukcesu Freda Perry'ego brytyjskim triumfatorem The Championships. Droga po tytuł nie była łatwa. W ćwierćfinale Murray wygrzebał się ze stanu 0-2 w setach z Fernando Verdasco. W półfinale do najwyższego wysiłku zmusił go Janowicz. Ale Szkot przezwyciężył wszystkie trudności i pokonując w finale Djokovicia, dokładnie 7 lipca 2013 roku o godz. 18:24, ziścił marzenie swoje i milionów rodaków.

Lipcowe podboje szalonego Fabio

Człowiek-zagadka. Tenisista sprawiający wrażenie, jakby kompletnie nie zależało mu na tym co dzieje się na korcie, wykonujący poszczególne uderzenia niemal nie uginając kolan. Dodatkowo frustrat, któremu nigdy nie wiadomo, co w danym momencie przyjdzie do głowy. Jednak Fabio Fognini miał w tym roku swoje wielkie momenty. Włoch w lipcu zanotował serię znakomitych turniejów na ceglanej mączce. Wygrał w Stuttgarcie i w Hamburgu, a zwycięską passę przerwał dopiero Tommy Robredo w finale w Umagu. Fognini w ciągu trzech tygodni triumfował w dwóch turniejach, w trzecim dotarł do finału. Zwyciężył w kolejnych 13 pojedynkach i dumnie wkroczył do grona 20 najlepszych tenisistów globu.

Życiowy sezon hiszpańskiego Pitbulla

W wieku 31 lat David Ferrer osiągnął życiową formę. Hiszpan od wielu sezonów należał do szerokiej światowej czołówki, ale 2013 rok był bez wątpienia najlepszy w jego karierze. Ferrer wspiął się w rankingu na trzecią pozycję, wygrał dwa turnieje (Auckland i Buenos Aires), nie notował poważniejszych wpadek, w niemal każdej imprezie dochodząc do rozstrzygających faz. Z początkiem czerwca spełnił swoje największe marzenie - na kortach im. Rolanda Garrosa doszedł do pierwszego w karierze finału wielkoszlemowego. Nader skromny, na każdym kroku podkreślający, że wszystko zawdzięcza najbliższym i ciężkiej pracy, którą wykonuje, po porażce w paryskim finale z Rafaelem Nadalem przyznał, że... musi jeszcze mocniej pracować nad sobą. Ot, cały Ferrer. Tenisista nieobdarzony wielkim talentem, ale poświęcający się tytanicznej pracy.

Tenis na SportoweFakty.pl - polub i komentuj nasz profil na Facebooku. Jesteś fanem białego sportu? Kliknij i obserwuj nas także na Twitterze!

Najważniejsze wydarzenie 2013 roku w rozgrywkach ATP to:

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×