Magia i kaprysy trawy Wimbledonu

Wimbledon jak żaden inny wielkoszlemowy turniej niespodziankami stoi, choćby z tego powodu, że odbywa się dwa tygodnie po zakończeniu Rolanda Garrosa na zupełnie innej nawierzchni.

Cofnijmy się do roku 2002. Wtedy to Serena Williams jako jedyna zawodniczka w XXI wieku wygrała Roland Garros i Wimbledon w tym samym sezonie. Potrzeba było osobowości tak wybitnej i będącej w nadzwyczajnej formie, by misja wygrania dwóch wielkoszlemowych turniejów na przestrzeni miesiąca mogła się powieść. Ale ta sama Serena fantastycznie dysponowana była także w ubiegłym sezonie, a jednak po triumfie na paryskiej mączce, na londyńskiej trawie została zatrzymana przez Sabinę Lisicką w IV rundzie. Takie to są niewytłumaczalne kaprysy i magia Wimbledonu, które doprowadziły do tego, że również Serena się im poddała i uległa mającej alergię na trawę Niemce, choć świetnie czującej się w świątyni tenisa. Wydawało się, że Amerykanka po triumfie w Paryżu pokaże swoją moc również w Londynie, a jednak All England Club lubi tworzyć swoje własne scenariusze, ten ubiegłoroczny okazał się być czymś w rodzaju science fiction albo dreszczowcem, którego nie powstydziłby się sam Alfred Hitchcock.
[ad=rectangle]
Justine Henin to jedyna od 2003 roku zawodniczka, która po triumfie w Rolandzie Garrosie, w Wimbledonie nie odpadła wcześniej niż w ćwierćfinale (2003, 2006, 2007). Niewiarygodne, ale prawdziwe! Aby pokazać, jak ciężko jest przestawić się z kortów ziemnych na trawę warto przywołać rok 2005, gdy ta sama Justine Henin, po zdobyciu swojego drugiego Pucharu Suzanne Lenglen, z Wimbledonu odpadła w I rundzie! Belgijka to ostatnia mistrzyni Rolanda Garrosa, która na londyńskiej trawie dotrwała do ćwierćfinału, a było to w 2007 roku. W kolejnych sześciu sezonach żadna z triumfatorek paryskiej lewy Wielkiego Szlema, w All England Club nie była w stanie wygrać czterech meczów z rzędu! Czy Maria Szarapowa znów powinna się bać? W 2012 roku po triumfie w Paryżu, w Londynie Rosjanka odpadła w IV rundzie, a jej katem okazała się być Sabina Lisicka.

Mamy czterech gladiatorów oraz siedem wspaniałych kobiet, czyli tych, którzy w jednym sezonie wygrali Roland Garros i Wimbledon w Erze Otwartej. Wśród panów są to Rod Laver (1969), Bjoern Borg (1978, 1979 i 1980), Rafael Nadal (2008 i 2010) oraz Roger Federer (2009). Kobiety mogące się pochwalić takim wyczynem to Margaret Smith Court (1970), Evonne Goolagong (1971), Billie Jean King (1972), Chris Evert (1974), Martina Navratilova (1982 i 1984), Steffi Graf (1988, 1993, 1995 i 1996) oraz Serena Williams (2002). Po wykańczającym sezonie na kortach ziemnych, przygotowanie kolejnego szczytu formy na trawę okazuje się zadaniem ponad siły wielu znakomitych tenisistów i tenisistek. W XXI wieku trzech panów po triumfie w Rolandzie Garrosie, do Wimbledonu w ogóle nie przystąpiło: Gustavo Kuerten (2001), Albert Costa (2002) i Gaston Gaudio (2004). Wtedy specjalizacja była olbrzymia i często jeśli ktoś grał świetnie na mączce to dużo gorzej spisywał się na trawie i odwrotnie. Weźmy takiego Pete'a Samprasa, siedmiokrotnego mistrza Wimbledonu, któremu w Rolandzie Garrosie tylko raz udało się dojść do półfinału. A Kuerten, trzykrotny triumfator paryskiej lewy Wielkiego Szlema, w All England Club tylko raz dotarł do ćwierćfinału.

Zauważmy, że już nie tylko u pań, ale po erze Rogera Federera i Rafaela Nadala, którzy mierzyli się ze sobą w finale zarówno Rolanda Garrosa, jak i Wimbledonu, również w turnieju panów coraz częściej jesteśmy świadkami klęsk gigantów. Nadal w dwóch poprzednich sezonach wygrał w Wimbledonie łącznie jeden mecz (o ironio, w tym roku w II rundzie może się spotkać ze swoim pogromcą sprzed dwóch lat Lukasem Rosolem)! Federer, który w Londynie triumfował siedem razy, przed rokiem w II rundzie został pokonany przez Serhija Stachowskiego i była to jego największa wpadka w All England Club od 2002 roku, gdy w I rundzie przegrał z Mario Anciciem. Rok temu w Londynie doszło do takiej sytuacji, że zamiast ćwierćfinału Nadala z Federerem mieliśmy polski mecz Jerzego Janowicza z Łukaszem Kubotem. A w turnieju pań sensacja goniła sensację. Do ćwierćfinału przetrwały tylko trzy tenisistki spośród 10 najwyżej rozstawionych (Agnieszka Radwańska, Na Li, Petra Kvitova), a po tytuł sięgnęła Marion Bartoli, nie musząc grać z ani jedną zawodniczką z Top 10.

Czy taką nieprzewidywalność można zrzucić tylko na kaprysy i magię świętej trawy All England Club? To byłoby zbyt proste, choć jacyś bogowie zawsze czuwają nad tym, by Wimbledon był świętem nie tylko tenisa, ale w ogóle sportu, dbając o jego dramaturgię i bardzo wysoką jakość gry. Ale wynika to przede wszystkim z faktu, że sezon na trawie trwa zaledwie miesiąc i dlatego łatwiej o zaskoczenia niż w jakimkolwiek innym turnieju. Obfitujący w niespodzianki tegoroczny Roland Garros u pań był akurat pod tym względem wyjątkowy, w Wimbledonie takie rzeczy stały się już normą. Poza tym wiele zawodniczek i zawodników do Wimbledonu przystępuje bez rozegrania choćby jednego meczu na trawie albo grają w jednym turnieju i szybko odpadają, bo po intensywnym sezonie na kortach ziemnych, w czasach coraz bardziej fizycznego tenisa, potrzebuję chwili wytchnienia. Stąd też nierzadko faworyci i faworytki męczą się w pierwszych rundach na trawnikach All England Club.

Ta lewa Wielkiego Szlema jest wyjątkowa pod każdym względem. Jako człowiek obdarzony romantyczną duszą po prostu muszę kochać Wimbledon najbardziej spośród wszystkich wielkoszlemowych imprez. Trzeba jasno powiedzieć, że nie stoi on w miejscu i idzie z duchem czasu, o czym świadczy choćby dach nad kortem centralnym, ale w All England Club tradycja to rzecz święta. Białe stroje, w których zawodniczki i zawodnicy występują, wolna od gier niedziela pierwszego tygodnia (były tylko nieliczne odstępstwa od tej reguły, co wiązało się z katastrofalną pogodą). To tylko dodaje splendoru Wimbledonowi. Do tego szalony drugi poniedziałek imprezy, gdy w całości rozgrywana jest IV runda singla kobiet i mężczyzn. To chyba jedyny powód, dla którego fani białego sportu (w Londynie ta symbolika jest wiecznie żywa) mogą Wimbledon nienawidzić.

Trawa, choć już nie tak szybka jak kiedyś, ciągle wymaga od tenisistów przynajmniej przyzwoitej gry przy siatce, jeśli marzą o odnoszeniu na niej sukcesów. Grający w Wimbledonie zawodnicy i zawodniczki każdego roku są bohaterami wspólnie tworzącymi niezniszczalne dzieło pełne uniesienia, podniosłej atmosfery, niepowtarzalne i nietuzinkowe. "Halo, tu Wimbledon!", te magiczne trzy słowa, które co roku wypowiada nestor dziennikarstwa sportowego Bohdan Tomaszewski, idealnie pasują wyłącznie do tradycji i uroku Wimbledonu. Ta lewa Wielkiego Szlema ma swojego strażnika czasu, który nie dopuścił do całkowitej komercjalizacji Wimbledonu, tak jak to się stało w Australii czy Nowym Jorku. W Londynie mamy połączenie tego co przeobrażeniom nie podlega, a raczej podlegać nie powinno, z nowoczesnością. Warto tutaj dodać, że spośród wszystkich wielkoszlemowych imprez tylko w Wimbledonie debel mężczyzn odbywa się na tych samych zasadach, co singiel, czyli gra się do trzech wygranych setów.

Delektujmy się tą dwutygodniową ucztą w świątyni tenisa, z udziałem aż siedmiorga Polaków (rekord!) w grze pojedynczej. A już za rok otrzymamy więcej trawy, wprawdzie tylko jeden dodatkowy tydzień, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. A może tyle wystarczy? W końcu miłośnicy gry na tej nawierzchni co roku otrzymują miesięczne święto, z wieńczącym je Wimbledonem, tak jak kibice piłki nożnej co cztery lata dostają mundial. To co najpiękniejsze zawsze krótko trwa.

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas! Na Twitterze też nas znajdziesz!

Źródło artykułu: