25 września 2015 roku po 16 latach Francesco Ricci Bitti przestał piastować funkcję prezesa ITF. Czy rządy Włocha były udane? Ile głosów, tyle opinii. Na pewno w tym czasie tenis stał się sportem jeszcze bardziej globalnym oraz osiągnął kosmiczny wręcz pułap finansowy. Tylko że tak naprawdę nie jest to wymierna zasługa Ricciego Bittiego. Pozwolił za to na nakręcenie do absurdalnych wręcz rozmiarów spirali puli nagród w turniejach wielkoszlemowych, zapominając o turniejach najniższego szczebla, ITF Futures, gdzie szerzy się korupcja. Dlatego też wielu bliżej związanych z białym sportem waliło w Włocha jak w bęben i odliczało dni do końca jego prezesury.
W szranki o przejęcie schedy po Riccim Bittim stanęło czterech rywali. Amerykanin David Haggerty, Szwajcar Rene Stammbach, Hiszpan Jose Margets i Anila Khanna z Indii. Do wyłonienia zwycięzcy potrzebne były dwie tury. W pierwszej odpadli Margets i uważany za faworyta wyborów Stammbach, prezes Szwajcarskiego Związku Tenisa.
Walka o wpływy
Do decydującej rozgrywki stanęli Haggerty i Khanna. Obaj z silnym poparciem i z wieloma pomysłami zmian. Głównym punktem programu wyborczego Amerykanina były reformy Pucharu Davisa i Pucharu Federacji. Hindus natomiast, szef Azjatyckiego Związku Tenisowego, miał za sobą poparcie całego kontynentu. Obiecał bowiem jeszcze mocniejszą ekspansję białego sportu na Azję.
Rywalizacja była bardzo zacięta. Liczył się dosłownie każdy głos. Ostatecznie zwyciężył Haggerty, który uzyskał poparcie 200 delegatów. Khanna zdobył 192 głosy.
Reformator
58-letni Haggerty, na pierwszy rzut oka jowialny pan z wąsem o słusznej posturze, to człowiek związany ze sportem od wielu dekad. W strukturach ITF działa od 2009 roku, niegdyś był szefem Amerykańskiego Związku Tenisa, jest także członkiem Amerykańskiego Komitetu Olimpijskiego.
Haggerty postrzegany jest jako człowiek, który nie boi się zmian i odważnych decyzji. Jego główny cel to zreformowanie Pucharu Davisa i Pucharu Federacji. Amerykanin proponuje, aby w Grupie Światowej Pucharu Federacji znalazło się nie osiem, jak dotychczas, a 16 reprezentacji, jak w Pucharze Davisa. Chciałby również wprowadzić modyfikację w formacie obu rozgrywek - cztery najlepsze drużyny spotkałyby się w jednym mieście, gdzie rozgrywałyby półfinały i finał. To Final Four trwałoby tydzień i odbywałoby się po zakończeniu sezonów głównych cyklów ATP i WTA. Przebąkuje również o wspólnym terminie i miejscu rozgrywania finałów obu reprezentacyjnych turniejów, co z pewnością zaaprobowałyby stacje telewizyjne.
Jednak każda zmiana w formule rozgrywania imprez pod egidą ITF musi zostać poddana pod głosowanie zarządu. A chodzą słuchy, że członkowie głównego gremium Międzynarodowej Federacji Tenisa do pomysłów Haggerty'ego jak na razie pochodzą bardzo nieufnie.
Niemniej wydaje się, że tenis, przynajmniej w wydaniu reprezentacyjnym, przestanie być sportem wiernym tradycji i opierającym się zmianom. Haggerty, wielki fan amerykańskiej koszykówki spod znaku NCAA, ma pełną głowę pomysłów. - Rywalizujemy z wieloma innymi dyscyplinami sportu. Potrzeba nam dziś gwiazd, ale też musimy mieć argumenty dla dzieci oraz ich rodziców, by chcieli wejść w tę naszą rywalizację. Trzeba poprawić wizerunek naszego sportu w oczach kibiców i podnieść poziom świadomości tych, którzy są już w środku. Nowe formaty Pucharu Davisa i Pucharu Federacji na taki krok nam pozwolą - powiedział tuż po wyborze.
Ostatni bastion romantyzmu
Nie da się ukryć, że Pucharowi Davisa i Pucharowi Federacji potrzebne są zmiany. Największe gwiazdy współczesnego tenisa grę dla reprezentacji traktują jak zło konieczne i w narodowych barwach występują tylko po to, aby wypełnić normę olimpijską. Niewielu jest takich, którzy grę dla kraju traktują w kategoriach zaszczytu i wyróżnienia.
Haggerty musi jednak uważać, aby nie przeszarżować. Puchar Davisa i mający o wiele krótszą historię Puchar Federacji to bowiem rozgrywki, których wicher zmian nie porwał w takim stopniu, jakby niektórzy oczekiwali. To zmagania, które mają w sobie własną, od wielu dekad nieskażoną romantyczną duszę. I wielu życzyłoby sobie, aby tak zostało. Wszak to ostatni bastion romantyzmu w pogrążonym pogonią za mamoną świecie zawodowego tenisa.
Marcin Motyka