Numerek, czyli rozstawienie, traci jakiekolwiek znaczenie, gdy tenisistka jest bez formy. Nierzadko wydaje się, że jest w dobrej dyspozycji, a duża impreza pokazuje, że to była tylko mrzonka. Cechą charakterystyczną czołowej "40" rankingu WTA jest to, że jest ona bardzo niestabilna. Praktycznie w każdym wielkoszlemowym turnieju, stanowiącym weryfikację aktualnej kondycji fizycznej i psychicznej dla najlepszych zawodniczek, następują przetasowania i wiele rozstawionych odpada już po I i II rundzie, bo z kolei druga "50" rankingu jest coraz mocniejsza. Czy ta nieobliczalność kobiecych rozgrywek to wada czy zaleta, niech każdy sam sobie oceni. Stabilna czołówka czy powtarzające się te same nazwiska w zaawansowanej fazie dużych imprez? Brak niespodzianek czy wielkie emocje, wyrównana walka i niepewny los faworytek, w teorii, już od pierwszych rund? W tegorocznym Australian Open mamy pod tym względem prawdziwy pogrom. W turnieju pozostało już tylko dziewięć z 32 rozstawionych zawodniczek, a przecież nie zaczęła się jeszcze IV runda.
Pierwszy przykład to Swietłana Kuzniecowa. Jej szybkie odpadnięcie pokazało dobitnie, że nie warto czynić analiz i przewidywań, bo za chwilę wszystko może szlag trafić. Sam dałem się ponieść emocjom i byłem gotowy uznać Rosjankę za jedną z faworytek Australian Open. Nawet żartowałem, że spóźniła się o dwa lata do walki o kolejny wielkoszlemowy tytuł. Mowa o triumfatorce US Open 2004 i Rolanda Garrosa 2009. 48 kończących uderzeń i osiem niewymuszonych błędów łącznie w finale w Sydney (z Moniką Puig) i w I rundzie Australian Open (z Danielą Hantuchovą). Te liczby robiły wrażenie. Wydawało się, że Rosjanka jest w takiej dyspozycji, by pokonać Belindę Bencić, a może nawet Marię Szarapową, a potem mogłoby się zdarzyć wszystko. Jednak teoria swoje, a praktyka pokazała co innego. Kuzniecowa była bezradna w starciu z Kateryną Bondarenko.
Mogę się założyć, że mało kto pamięta jakie numerki stały przy rywalkach Marion Bartoli w Wimbledonie 2013. Nie ważne kogo się pokonuje, liczy się końcowy efekt, a ten był dla Francuzki najlepszy z możliwych. Dlatego śmieszy mnie narzekanie niektórych ludzi na rywalki Agnieszki Radwańskiej w tegorocznym Australian Open. Czy to wina Polki, że tak szybko odpadły Samantha Stosur i Roberta Vinci? A może krakowianka rzuciła na swoje rywalki zły urok? Tak odpowiadam tym, którzy mnie pytają, dlaczego czwarta rakieta świata gra z takimi "śmiesznymi" tenisistkami. Wygrała cztery mecze bez straty seta, m.in. z rewelacją sezonu 2014, byłą piątą rakietą globu Eugenie Bouchard oraz z niedawną finalistką turnieju w Sydney Moniką Puig, i taki jest pierwszy fakt. Drugi jest taki, że w turnieju nie ma już wiceliderki rankingu Simony Halep i trzeciej rakiety świata Garbine Muguruzy.
Jak widać, w wielkoszlemowej imprezie ścisłej czołówce nie jest łatwo wygrać trzy mecze z rzędu. Niektóre panie z Top 10 są w słabej formie fizycznej, a inne nie wytrzymują mentalnie albo jest to też powiązanie tych dwóch czynników. Jest też druga strona medalu. Chodzi o zbytnią pewność siebie, takie tenisistki spotyka lodowaty prysznic. Najlepszy przykład to Eugenie Bouchard, która w ciągu sezonu z Top 10 spadła na 48. miejsce. Są zawodniczki, u których wychodzi kruchość mentalna w postaci pokazywania wszem i wobec bólu fizycznego, gdy mecz nie układa się po ich myśli. Przez lata takim przykładem była Wiktoria Azarenka, której wypadnięcie z czołówki chyba nauczyło pokory, a teraz takie zagrywki stosuje Simona Halep. Jeśli mowa o Białorusince, to podobno nie ma z kim przegrać aż do finału. Czyżby? Podobno też w IV rundzie miał być mecz Azarenka - Muguruza. Podobno Venus Williams miała się liczyć nawet w walce o tytuł, a poległa już na pierwszej przeszkodzie. Mecz Sereny Williams z Marią Szarapową w ćwierćfinale podobno też jest zaklepany, a ja nie dam sobie za to ręki uciąć. Wracając do ubiegłego sezonu, podobno w Nowym Jorku Serena Williams nie miała z kim przegrać w drodze po Klasycznego Wielkiego Szlema. I takich podobno jest dużo więcej.
Czy Agnieszka Radwańska ma autostradę do półfinału Australian Open? Oczywiście życzę jej jak najlepiej, ale radzę wstrzymać się z takimi opiniami, bo jeszcze nam krakowianka wypadnie z trasy na ostatniej prostej i wtedy będzie szok i niedowierzanie. Siedem meczów trzeba wygrać, by zdobyć wielkoszlemowy tytuł, a jakie to będą rywalki, to nieistotne. Jak ktoś dochodzi do IV rundy to znaczy, że coś sobą musi reprezentować. Proponuję nie lekceważyć mistrzyni Niemiec Anny-Leny Friedsam ani tym bardziej Carli Suarez bądź Darii Gawriłowej. Jak ktoś pokonuje Robertę Vinci wracając z 0:6, i wcale nie jest to efekt słabej gry włoskiej finalistki US Open 2015, to nie może być słabą tenisistką, nawet jeśli w danym momencie znajduje się na nizinach rankingowych.
Załóżmy, że rok temu podczas australijskiego lata Radwańska zmierzyłaby się z Gawriłową i poniosłaby porażkę. Mówiono by o kompromitacji, prawda? Przecież chodzi o tenisistkę, która w styczniu 2015 roku była na 231. miejscu. Kolejny dowód na to, że numerki nie grają i w każdej chwili może się pojawić świeża krew, która szybko wejdzie do czołowej "50". Tak jest właśnie z Gawriłową, która w ubiegłym sezonie, będąc 97. rakietą globu, pokonała Szarapową. Skreślając tenisistkę, która stanowi zupełne przeciwieństwo Samanthy Stosur, każdy dziennikarz i kibic popełnia grzech ciężkiego zaniechania. Darii, w przeciwieństwie do mistrzyni US Open 2011, doping własnych kibiców dodaje skrzydeł, a na pewno nie jest czynnikiem paraliżującym ruchy. A Suarez, która zmierzy się z Gawriłową, jednoręcznym bekhendem potrafiła czynić wielkie rzeczy już w 2008 i 2009 roku, gdy doszła do ćwierćfinałów Rolanda Garrosa i Australian Open. Siedem lat temu pokonała w Melbourne Venus Williams, dużo lepszą od tej obecnej.
Popatrzmy, co się dzieje. W Shenzhen Radwańska pokonała Shuai Zhang, która w Melbourne sprawiła, że z wielkim hukiem odpadła Simona Halep, i wcale na tym nie poprzestała (już jest w IV rundzie). W chińskiej imprezie Polka wygrała też z Anną-Leną Friedsam, z którą w niedzielę zmierzy się ponownie, o ćwierćfinał pierwszej lewy Wielkiego Szlema w sezonie. Sloane Stephens i Swietłana Kuzniecowa zdobyły w tym roku tytuły, odpowiednio w Auckland i Sydney, a nie ma ich już w Australian Open. Odpadła też Alize Cornet, która święciła triumf w Hobart po rozbiciu Eugenie Bouchard. Z tegorocznych mistrzyń na placu boju w Melbourne Park pozostały już tylko Agnieszka Radwańska (Shenzhen) i Wiktoria Azarenka (Brisbane). Po pierwszych rundach wiemy, że ulgowe traktowanie turniejów poprzedzających sezon, nie we wszystkich przypadkach było zasłoną dymną.
- Nigdy nie patrzę dokładnie w drabinkę. Oczywiście, sprawdzam rywalkę w I rundzie i kto jest gdzie, ale to turniej wielkoszlemowy, tutaj niczego nie można być pewnym. Będę grać swoje, mecz po meczu i zobaczymy, co stanie się w przyszłym tygodniu. A może zdarzyć się wszystko - przyznała Radwańska po spotkaniu z Moniką Puig. Tak jak Adam Małysz myślał tylko o tym, by oddać dwa dobre skoki, tak każda tenisistka marząca o wielkoszlemowym triumfie powinna koncentrować się na każdym kolejnym meczu, krok po kroku, bez wybiegania w przyszłość. Wniosek jest bardzo prosty. Coś takiego, jak autostrada do ćwierćfinału czy półfinału we współczesnym kobiecym tenisie nie istnieje i ich tworzenie tuż po wylosowaniu drabinek nie ma najmniejszego sensu. Prędzej możemy mówić o ślepych uliczkach, w które wpadają tenisistki, gdy ogarnie je grzech pychy albo nie trafią z formą.
Łukasz Iwanek