Oto #HIT2023. Przypominamy najlepsze materiały minionego roku.
Raszynianka w wielkim stylu wygrała turniej WTA Finals w Cancun, wracając na pierwsze miejsce światowego rankingu. - Po ostatniej piłce finału emocje puściły - mówi 22-latka.
Polka i inne czołowe zawodniczki starają się doprowadzić do zmian w intensywnym kalendarzu WTA. - Rozmawiając z organizacją o niektórych kwestiach, walimy głową w mur. [...] A to my poświęcamy swoje zdrowie.
Na łamach WP SportoweFakty Świątek odpowiada również na krytykę, jaka spadła na nią po opuszczeniu Billie Jean King Cup. - Zawsze chcę grać dla Polski. Tym razem było to niemożliwe - zaznacza i komentuje głośne słowa Agnieszki Radwańskiej na swój temat.
Trzykrotna zwyciężczyni Rolanda Garrosa mocno angażuje się w promowanie zdrowia psychicznego. - Kiedyś wstydziłam się swoich uczuć na korcie. [...] Dziś uważam, że nie powinniśmy być jak skały. Gdybym udawała niezniszczalną, zakłamywałabym rzeczywistość - opowiada
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: 59. minuta meczu z Jessicą Pegulą, na tablicy 6:1, 5:0. Co się czuje, kiedy zagrywa się piłkę na wygranie turnieju WTA Finals?
Iga Świątek, triumfatorka WTA Finals i Roland Garros, liderka światowego rankingu: Pełną koncentrację. W myślach powtarzałam sobie, że muszę dokończyć robotę. Kiedy mam kontrolę nad meczem, staram się jej nie wypuszczać. Emocje puściły dopiero po ostatniej piłce. Wówczas poczułam dumę i szczęście. Reakcje na zwycięstwa są różne - nieraz zamiast radości jest ulga, że sprostałam oczekiwaniom kibiców. W Cancun byłam jedną z zawodniczek, które najlepiej przystosowały się do trudnych warunków. Mentalnie wszystkie musiałyśmy się wspiąć na wyżyny.
Problemy z kortem, puste trybuny, silny wiatr, opady deszczu - to był jeden z najgorzej zorganizowanych turniejów, w jakich brała pani udział jako profesjonalna tenisistka?
Nie chcę używać takich słów. Sytuacja była bardzo skomplikowana, kolejny rok finały organizowano na ostatnią chwilę. Nie do końca przemyślano kwestie związane z pogodą - w tamtym rejonie jest końcówka sezonu huraganów. Bez dwóch zdań turniej nie powinien zostać rozegrany na zewnątrz. Przecież powinnyśmy dostać szansę, by zaprezentować swój najlepszy tenis. Pokazać, nad czym pracowałyśmy na treningach, zamiast walczyć z wiatrakami. Myśleć o taktyce czy technice, a nie o tym, byle tylko trafić w kort.
Rywalizacja w takich warunkach pokazała, na co stać daną zawodniczkę, dlatego zwycięstwo tak smakuje. Nie powinnyśmy jednak być postawione w takiej sytuacji, że pół internetu się z nas podśmiewa. Mam nadzieję, że WTA wyciągnie wnioski, bo jej decyzje nie były dla nas korzystne. Moje odczucia i opinia co do warunków i organizacji turnieju są zbieżne ze stanowiskiem innych zawodniczek.
Aryna Sabalenka stwierdziła w Cancun, że WTA nie okazało jej szacunku. Czuje pani podobnie?
Rozmawiając z WTA o niektórych kwestiach, walimy głową w mur, napotykamy opór. Jesteśmy zdeterminowane, by doprowadzić do modyfikacji kalendarza i złagodzenia zasad. Chodzi o wszelkie obostrzenia i konsekwencje, jakie ponosi zawodniczka opuszczająca zawody. Niezależnie od tego, czy ma kontuzję, czy chce zrobić sobie przerwę. Wierzę, że na wielu polach możemy wypracować z WTA kompromis, bo to my poświęcamy swoje zdrowie.
Wielu pomyśli teraz, że przecież sport wiąże się z wysiłkiem, a my zarabiamy ogromne pieniądze. Możemy jednak rywalizować, nie ryzykując zdrowiem w takim stopniu. Świat coraz bardziej pędzi. Jako zawodniczki musimy złapać większy balans. A ludzie nas obserwują, często inspirują się sportowcami. Możemy dać pozytywny przykład. Pokazać, że można wolniej, mądrzej, mniej, a ciągle efektywnie i z korzyścią dla sportu.
Póki nie będziemy walczyć, by zwolnić tempo, nikt tego za nas nie zrobi. Tyle że wiele decyzji już zapadło i - jak powiedziałam - walimy głową w mur. Liczę, że w przyszłości będziemy coraz bardziej włączane w proces decyzyjny.
Rozegrała pani w tym sezonie 79 spotkań singlowych, najwięcej w całej stawce. Po ostatnim meczu ciało wołało o ratunek?
Tak, zdecydowanie. Jestem bardzo dobrze przygotowana fizycznie. Jeśli ktoś ma znosić takie obciążenia, to ja. Niemniej odczuwam je, podobnie jak pozostałe tenisistki.
Mówię o zmęczeniu fizycznym i psychicznym, bo to naczynia połączone. Rzadko bywałam w domu, w połowie sezonu mocno odczuwałam taką potrzebę. Chciałam spędzić trochę czasu w miejscu, w którym się wychowałam - wśród bliskich, w swojej bezpiecznej przystani. Po US Open wróciłam do Polski i pomogło mi to wygrać w Pekinie czy Cancun. Niestety, ze względu na obciążenia musiałam podjąć decyzję o opuszczeniu Billie Jean King Cup.
Spodziewała się pani, że pani nieobecność wywoła burzę w środowisku?
Początkowo zamierzałam wystąpić, bo zawsze chcę grać dla Polski. W tym sezonie było to jednak nie do zrealizowania. Miałam świadomość, że moja decyzja wielu się nie spodoba. Ludzie znający się na tenisie wiedzą jednak, co oznacza daleka podróż po turnieju, konieczność adaptacji, niedospanie, krótki czas treningu na nowym korcie.
Finał WTA Finals został przesunięty na poniedziałek. Rozgrywanie meczu na innym kontynencie w tym samym tygodniu mogłoby się skończyć kontuzją. Ufam sobie i swojemu zespołowi. Na absencji w Sewilli straciłam ja i cała reprezentacja. Ważniejsze jest jednak spojrzenie długofalowe - bym miała balans i mogła występować na korcie długie lata, także dla Polski. Chciałabym reprezentować ją na każdym turnieju. Wierzę zresztą, że w pewnym sensie każdego tygodnia, grając na tourze, także reprezentuję nasz kraj.
Głośnym echem odbiła się wypowiedź Agnieszki Radwańskiej. W studiu Wirtualnej Polski podkreśliła, że decyzja należała do pani. Dodała jednocześnie, że w Billie Jean King Cup nie musiałaby pani grać we wszystkich meczach, a pani obecność i tak pomogłaby reprezentacji. Jak się pani odniesie?
Potraktowałam tę wypowiedź ze spokojem. Niektóre słowa wyrywa się z kontekstu, sama kilka razy tego doświadczyłam. Agnieszka wie, jak się funkcjonuje na tourze, jakie są obciążenia, zna tę perspektywę. Wie, że czasem trzeba podjąć bardziej egoistyczną decyzję, która pozwoli później uniknąć problemów odbijających się na wszystkich.
Agnieszka wygłosiła swoje zdanie w takim kontekście, że sama wiele razy poświęcała się dla reprezentacji. Podobną postawę na pewno trzeba docenić. Odnoszę jednak wrażenie, że kiedyś nie analizowano tego wszystkiego tak dokładnie i pewne rzeczy łatwiej było zaplanować. Nie dyskutowano, że np. następny turniej jest rozgrywany na innym kontynencie.
Jest pani znana jako osoba dążąca do pełnej kontroli nad wydarzeniami. Proszę podać przykład sytuacji, gdy na korcie dała się pani jednak ponieść emocjom.
W tym sezonie najbardziej wymagającymi momentami były turniej w Rzymie i czas przed rywalizacją w Tokio oraz Pekinie. Jestem emocjonalną osobą. Czasami odczuwam lęk.
Czego się pani obawiała?
W połowie roku dźwigałam brzemię związane z - nie lubię tego określenia i staram się go unikać - utrzymaniem rankingu. Aryna Sabalenka miała wiele szans, by mnie przeskoczyć, w końcu to nastąpiło. Wtedy poczułam się wolna. Było mi nieco łatwiej znowu skoncentrować się wyłącznie na swojej grze.
W Warszawie miałam super blok treningowy. Wróciłam do podstaw, zaczęłam grać tak, jak lubię najbardziej. Po dwóch tygodniach przerwy pomyślałam: "OK, potrenowałam, zrobiłam super robotę, więc teraz muszę wszystkim pokazać, że się zresetowałam. Że powinno być łatwiej". Wyszłam na kort w Tokio w wymagających dla mnie warunkach i - no właśnie - pojawił się lęk. Czułam, że wszyscy mnie obserwują. Przytłoczyło mnie to. Zebrałam cały team. Powiedziałam, że potrzebuję stuprocentowego wsparcia, także emocjonalnego. Poprosiłam, by mnie nie oceniali, bo pewnie nie będę grała za dobrze i może będę musiała w każdym meczu gryźć kort, zamiast grać swobodnie.
Dostałam to wsparcie, dzięki czemu z meczu na mecz czułam się pewniej. Pod koniec sezonu jesteś tak zmęczony i wyprany ciągłym podporządkowaniem się pod tenis, że trudno jest kontrolować uczucia. Myślałam, że do końca roku będę walczyć głównie sama ze sobą, a tymczasem wygrałam turniej w Pekinie.
U niektórych zawodniczek momenty kryzysowe trwają pół roku, a u innych ciągną się nawet latami. Ja wyszłam z tego stanu po dwóch tygodniach, co było dla mnie niezwykle pozytywne. Bardzo pomogła mi praca wykonywana z Darią Abramowicz. Oczywiście to nie tak, że we współpracy z psychologiem zawsze wszystko jest kolorowo. Są wzloty i upadki, wszystkiego nie da się przewidzieć. Ważne, by mieć odwagę mówić o uczuciach. I nie bać się poprosić o pomoc.
Co było kluczowe w przezwyciężeniu trudnego momentu?
Dałam sobie margines na popełnienie błędu. Pomyślałam, że przez kilka miesięcy mogę się czuć gorzej. Powiedziałam sobie, że nawet jeśli się pomylę, nic się nie stanie. Czasem trzeba zaakceptować, że może być trudniej. Sama sobie pokazałam, że gdy trochę się otworzyłam, kryzys minął. Dlatego po WTA Finals napisałam: "Najlepsze rzeczy przychodzą, gdy kompletnie się ich nie spodziewamy".
Życie bywa nieprzewidywalne. Ja naprawdę przestałam myśleć, że do końca sezonu coś wygram. Pogodziłam się też, że na koniec roku nie będę numerem jeden. Miałam poczucie, że wynikami na wszystkich Wielkich Szlemach Aryna zasługuje na bycie liderką. Skupiłam się więc na czerpaniu radości z gry.
Zmieniła pani nastawienie. Kiedyś sama stwierdziła pani, że w 2021 r., po wygraniu rok wcześniej swojego pierwszego Wielkiego Szlema, "presja była wykańczająca". Jak się objawiała?
Wygrałam w trakcie pandemii. Kompletnie nikt się tego nie spodziewał. Sama też nie uważałam, że prezentuję na tyle dobry tenis, aby zwyciężyć. Oczywiście to było spełnienie marzeń. Później nastąpiło jednak zderzenie z rzeczywistością.
Po Rolandzie Garrosie na dwa miesiące moim głównym celem przestało być trenowanie i ciągły rozwój. Chciałam jak najlepiej wykorzystać sukces. Zaczęłam myśleć o biznesie, pieniądzach. Przytłoczyło mnie to. W pracy mentalnej musiałyśmy z Darią Abramowicz przerwać proces, który rozpoczęłyśmy w 2019 r., by zarządzić bieżącą sytuacją.
To był moment, aby znów skupić się na tym, co najważniejsze - rozwoju i czerpaniu radości z tenisa. Rok 2022 rozpoczęłam jako stabilniejsza zawodniczka, która wie, czego chce.
W mediach opowiadała pani, że się wstydziła negatywnych uczuć okazywanych na korcie. Skąd brał się ten wstyd?
Dziennikarze często pytają mnie o WTA Finals 2021 w Guadalajarze [Iga Świątek rozpłakała się podczas meczu z Marią Sakkari - przyp. red.]. Nie jest korzystne, gdy przez emocje nie możesz kontynuować gry albo prezentować swojego najlepszego tenisa.
Wszystkie pracujemy, by być lepszą od tenisistki po drugiej stronie siatki, ale wciąż przychodzą kryzysy, jak to w życiu. Czasem ludzie nie rozumieją, że zawodnik też ma prawo do emocji. Sportowcom o wiele trudniej je wybaczyć. Dlatego po Guadalajarze czułam wstyd. Dziś uważam, że nie powinniśmy być jak skały. Gdybym udawała niezniszczalną, zakłamywałabym rzeczywistość. Wolę pokazać prawdziwą twarz.
Kobiety ocenia się surowiej, jak gdybyśmy w ogóle nie kontrolowały emocji. Podczas ATP Finals widzieliśmy, że mężczyźni też różnie reagują na korcie, nieraz są agresywni, czasami też płaczą. W męskim tenisie się to jednak akceptuje i interpretuje jako pasję, która prowadzi do sukcesów. Tymczasem znów się naczytałam w tym sezonie, że nieraz tracę kontrolę nad emocjami. Że "Świątek jest skończona", że "już po karierze". Nie jestem w stanie zrozumieć takich opinii. Część ludzi bardzo kieruje się stereotypami na temat płci.
Mocno wspiera pani organizacje działające na rzecz zdrowia psychicznego. Problemy mentalne to w sporcie wyczynowym ciągle temat tabu?
Coraz rzadziej. Mówiąc o zdrowiu psychicznym, staram się przekonywać, że poproszenie o pomoc nie jest niczym złym. W Polsce i nie tylko niektórzy ciągle postrzegają to jako słabość. W zawodowym tenisie świadomość rośnie, choćby dzięki historiom kilku zawodniczek, które niedawno wygrały Wielkie Szlemy, a potem musiały zrobić przerwę ze względu na presję i trudniejszy moment.
Powiedziała pani na łamach The Players Tribune, że gdy w marcu 2022 r. dowiedziała się pani o końcu kariery Ashleigh Barty, długo pani płakała.
Nie do końca rozumiałam, co się wydarzyło. Ash była niekwestionowaną liderką, grała najlepszy tenis - nawet jeśli wiedziałam, gdzie uderzy, i tak trudno było sobie poradzić z jej zagraniem. W pierwszym momencie jej odejście było dla mnie abstrakcją. Odczułam je jako wielką stratę dla sportu. Mam do niej wielki szacunek.
Poza tym domyślałam się, co koniec jej kariery oznacza dla mnie. Byłam numerem dwa zaledwie kilka dni, a tu nagle pojawiła się możliwość awansowania na szczyt rankingu. Mocno to przeżyłam, bo nigdy nie sądziłam, że taki scenariusz będzie możliwy. Dziś żyjemy z dnia na dzień, nie zastanawiamy się co chwilę nad przyszłością. Aż przychodzi myśl: "Boże, zaraz mogę być w swojej dyscyplinie najlepsza na świecie".
Barty zeszła z kortu w wieku 25 lat, tłumacząc, że poniekąd się wypaliła. Potrafi sobie pani wyobrazić podobny scenariusz w swoim przypadku?
Nikt nie wie, co przyniesie przyszłość. Nie wszystko możemy kontrolować. Ash osiągnęła tyle, że tym bardziej miała pełne prawo zdecydować się na taki krok. Nie wiem, czy ja miałabym odwagę podjąć podobną decyzję. Pewnie kontynuowałabym grę, próbowała dalej.
Z drugiej strony wiem, że każdy rok może być bardziej wymagający. Obecnie mamy bardzo wiele obowiązków poza kortem, cały czas jesteśmy obserwowani, oceniani. Nikt nie powiedział, że trzeba grać do 35. roku, gdy będziemy już ledwo chodzić ze względu na to, jak zużyliśmy swoje ciała. Inna sprawa, że ja do takiego zużycia doprowadzić nie chcę. Dlatego czasami muszę podejmować trudne i oceniane przez innych decyzje, zrezygnować z jakiegoś występu.
Zostańmy przy emocjach. Introwertyczce trudno funkcjonować wśród fleszy i w ogóle wejść do świata ludzi z pierwszych stron gazet?
Kiedy jako dziecko oglądałam tenis na najwyższym poziomie, myślałam o nim jako nieosiągalnym świecie. Dziś jestem jego częścią. I wiem, że najlepsi sportowcy są tylko ludźmi.
Ale przed pierwszym spotkaniem z Rafą Nadalem podobno tak się pani stresowała, że wypisała sobie pani tematy do rozmowy, żeby nie zapadła niezręczna cisza.
Nie pamiętam już, co było na tej karteczce. Ale to nie była wyjątkowa sytuacja! Jako nastolatka robiłam tak częściej. Polecam wszystkim introwertykom! Jeśli kogoś nie znałam, nie wiedziałam, o czym możemy rozmawiać. Teraz coraz bardziej się otwieram.
Nie chciałabym, by teraz ktoś na mnie patrzył jako osobę z innego świata. I myślał, że nie mam problemów, że wszystko jest u mnie idealne. Każdy z nas ma w tourze własną bańkę. Wpuszczamy do niej najważniejsze osoby. A jej wnętrze wygląda inaczej niż można przeczytać w mediach.
Pytana przez Tomasza Smokowskiego o trzy najważniejsze numery w telefonie, po tacie i siostrze wymieniła pani Darię Abramowicz. Ostatnio na łamach "Rzeczpospolitej" pani psycholożka mówiła, że spędzacie ze sobą bardzo dużo czasu, ale macie jasno wyznaczoną granicę. Jak opisze pani waszą relację?
Nasza współpraca nie dotyczy wyłącznie kontroli emocji na korcie czy realizacji treningu mentalnego, ale również codzienności. To co dzieje się w życiu sportowca, zawsze wpływa na performance. Nie da się oddzielić sportu i życia. Czasem człowiek potrafi się zatracić np. w świecie mediów społecznościowych. Daria obserwuje, jak funkcjonuję, w jakie czasami wpadam schematy, analizuje, jak wpływają na mnie oczekiwania i komentarze innych osób. Nakierowuje mnie na wypracowanie działań, które się u mnie sprawdzą.
Przez ostatnie lata niektórzy moi współpracownicy się zmieniali. Daria została łącznikiem między teamem menedżerskim i sportowym, bym nie musiała czuwać nad wszystkim sama. Gdyby nie ona, nie zbudowałabym tak zgranego teamu. Potrzebowałam kogoś, kto mi doradzi, czasami pokaże mi różne strony danej sytuacji, kto wesprze mnie w stworzeniu tak ważnej dla mnie struktury. Daria jest bardzo doświadczoną osobą, nie tylko na płaszczyźnie psychologii. Mogłam skorzystać z jej wsparcia i skupić się wyłącznie na sportowym rozwoju. Skorzystać z jej kompetencji w zakresie komunikacji i budowania zespołu, które sprawdziły się przy zmianach w moim otoczeniu menedżerskim, i zbudowaniu polsko-globalnego zespołu, który wspiera moją karierę od strony biznesowej.
Z pani perspektywy relacja z Darią Abramowicz jest czysto zawodowa?
Komunikacja przebiega inaczej niż z terapeutą, z którym widzisz się raz na dwa tygodnie. Z Darią dobrze się znamy, lecz jako profesjonalistka nie pozwoliłaby, aby to wpłynęło na naszą pracę. Ustalamy godziny sesji i przepracowujemy konkretne rzeczy. To nie zmienia faktu, że możemy razem zjeść obiad albo coś obejrzeć. Czasami elementy pracy pojawiają się zresztą pomiędzy sesjami. Jestem na tourze niemal cały rok, więc z każdym ze współpracowników spędzam czas nie tylko na korcie albo siłowni. Mój zespół stanowi ogromne źródło wsparcia.
Były tenisista Lech Sidor czy były prezes Legii Warszawa Bogusław Leśnodorski otwarcie sugerowali w przeszłości, że ich zdaniem rola Darii Abramowicz w sztabie jest zbyt duża. Docierały do pani takie opinie?
Tak. Ci ludzie nic nie wiedzą o mnie ani moim życiu. Nie wiedzą, jak funkcjonuję, z czym się zmagam. Nasze rozmowy nigdy nie wychodziły poza "dzień dobry". Szczerze mówiąc, czasami nie wiem, czemu służą takie opinie, poza tym że dają sensacyjne nagłówki w mediach i rozgłos temu, kto je wypowiada.
Mentalnie obecna Iga Świątek i nastolatka, która wchodziła do wielkiego tenisowego świata to dwie różne osoby?
Prywatnie się nie zmieniłam. Mam te same wartości i cele. Ale jeśli chodzi o narzędzia, które mogę wykorzystać na korcie i poza nim, bez dwóch zdań bardzo się rozwinęłam. Gdyby nie to, nie byłabym dziś w tym miejscu, w którym jestem.
Właśnie wróciła pani z urlopu. Odlicza pani dni do kolejnego sezonu, a może wolałaby pani jeszcze się opalać na Malediwach?
Jest parę elementów, które chciałabym zmienić. Wiem, co zrobiłam źle w poprzednim sezonie przygotowawczym. Teraz zamierzam skorygować te rzeczy. Cieszę się zatem, że niedługo nadarzy się ku temu okazja. Jestem bardzo ciekawa, jak poradzę sobie w nadchodzącym roku. Ale nie ukrywam - gdybym mogła, poleżałabym na leżaku trochę dłużej.
Rozmawiał Dariusz Faron, dziennikarz WP SportoweFakty