Archiwum prywatne / Na zdjęciu: rodzina Stachowskich

Może kiedyś sobie wybaczę

Archiwum prywatne / Na zdjęciu: rodzina Stachowskich

- Czuję się winny. Jestem Ukraińcem, który bije się za swój kraj, ale także ojcem, który zostawił trójkę małych dzieci. Nawet się z nimi nie pożegnałem - opowiada Wirtualnej Polsce Serhij Stachowski, były ukraiński tenisista, który wstąpił do armii.

Stachowski to w świecie tenisa znana postać. Wygrał cztery turnieje ATP w singlu i cztery w deblu. W 2012 roku występował na igrzyskach olimpijskich w Londynie, a rok później wyeliminował z Wimbledonu Rogera Federera. Zakończył karierę kilka miesięcy temu. Po wybuchu wojny w Ukrainie wrócił do swojego kraju i zgłosił się do armii na ochotnika jako rezerwista.

Na łamach Wirtualnej Polski Stachowski opowiada między innymi o bestialstwie rosyjskich żołnierzy, którego był świadkiem. - Mam w głowie wstrząsające obrazy. Na przykład ciał matki i dziecka. Tuż przed śmiercią rosyjscy żołnierze gwałcili ją na oczach syna. Po czymś takim trudno zasnąć - mówi.

Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Ostatnio opublikował pan zdjęcie na zniszczonym korcie w Charkowie. Co jako tenisista czuł pan, grając w takim miejscu?

Serhij Stachowski, były ukraiński tenisista: To nie był nawet mecz, poodbijaliśmy z kolegą piłkę. Trudno grać w tenisa, gdy ciągle słyszysz ostrzał. Nie chcę przyzwyczajać się do takiej rzeczywistości. Człowiek potrafi przywyknąć do wszystkiego. Przeraża mnie, że dotyczy to także wojny. I dni, w których pociski latają po niebie.

Powiedział pan niedawno w jednym z wywiadów, że fizycznie czuje się pan dobrze. Co ze zdrowiem psychicznym?

Wszyscy bardzo ucierpieliśmy. Pytanie tylko, kto w jakim stopniu. Bucza, Mariupol, Hostomel, Irpień… W każdej miejscowości znajdzie pan kogoś, kto stracił bliskiego. Ktoś zaginął w czasie ewakuacji, ktoś inny stracił życie, a rodzina musi przechodzić przez ten ból. Mam nadzieję, że psychicznie udźwignę to, co się dzieje. W mojej głowie są wstrząsające obrazy. Widziałem, jak brutalny potrafi być człowiek. Przed wybuchem wojny nie przypuszczałem, że ktokolwiek może posunąć się do takiego okrucieństwa w XXI wieku, w cywilizowanym świecie. Tu dzieją się gorsze rzeczy niż w średniowieczu, gdy palono ludzi żywcem.

Jakie obrazy ma pan w głowie?

Na przykład ciało kobiety i dziecka. Przed śmiercią została brutalnie zgwałcona przez kilku rosyjskich żołnierzy na oczach syna. Będący na miejscu lekarz opowiedział nam, co się stało. Niektórzy ocaleni są tak rozbici, że mówili: nie chcemy już żyć. Trudno to opisywać. Miałem patrole między innymi w Buczy, widziałem, co zrobili tam Rosjanie. Ciała. Doszczętnie zniszczone budynki. Spalone samochody. Ale nie tylko widok śmierci jest trudny. Na dworcu kolejowym rozmawiałem z osobami, które uciekały do Polski albo dalej na Zachód. Pewien człowiek stracił wszystko, nie miał przy sobie ani jednej torby. Jego mieszkanie zostało zbombardowane, samochód spłonął. Nagle zaczyna mi dziękować, że tam jestem, i pyta, czy chcę kawałek czekolady. Tego po prostu nie da się unieść na swoich barkach. A przecież i tak mam szczęście. Zdaję sobie sprawę, że wielu ludzi niesie dużo cięższy bagaż.

Jak po takich przeżyciach zasnąć?

Jest o to bardzo trudno, ale w końcu padasz ze zmęczenia. Nie jestem psychologiem ani lekarzem. Słyszałem jednak, że silne emocje zabierają ci energię dużo szybciej niż wysiłek fizyczny. Przez dwa tygodnie spałem po dwie, trzy godziny na dobę. Cały czas byłem w gotowości, wyczekiwałem. Organizmu nie da się oszukać. Jeśli całkowicie wyczerpiesz baterie, na chwilę się wyłączasz. Czasem zasypiałem na krześle. Siedziałem i w jednej chwili urywał mi się film.

Minister spraw zagranicznych Ukrainy Dmytro Kułeba mówił niedawno, że Bucza to wierzchołek góry lodowej.

Ma rację. Ale mówimy o liczbach zabitych, bo jeśli chodzi o okrucieństwo, nie można już posunąć się dalej. Boję się, ile ciał zostanie znalezionych w Mariupolu. Nie rozmawiajmy dziś o pociskach, rakietach i czołgach. Mówmy o zamordowanych ukraińskich dzieciach. O ludziach, którzy mają przed sobą małą dziewczynkę czy chłopca, a mimo to pociągają za spust. Rosjanie zabijają jak zwierzęta.

Walczy pan w ukraińskiej armii od kilku tygodni. Co od wybuchu wojny było dla pana najtrudniejsze?

Rozłąka z rodziną. Nie mogę uczestniczyć w codzienności żony i dzieci. Taisia ma osiem lat. Nikifor -  sześć i pół roku, a Aleks - trzy. Nie widzę, jak dorastają. Mieszkamy na Węgrzech. Jako ojciec trójki dzieci mogę przekroczyć granicę, a po miesiącu służby dostałem dwa dni wolnego. Pojechałem do domu na urodziny syna i córki. Po raz pierwszy wyjaśniłem też, dlaczego nie było mnie tak długo. Starałem się nie wchodzić w szczegóły. Mówiłem, że to bardzo trudny okres dla naszego miasta, kraju, dla moich rodziców i przyjaciół. I że przez jakiś czas muszę im pomagać. "Właśnie dlatego nie mogę być w domu. Tata musi znów jechać  w pewne miejsce. Słuchajcie mamy. Pomagajcie jej, jak umiecie. Niedługo wrócę".  Powiedziałem tak, choć przecież nie wiem, kiedy znów pojawię się w domu. Nie była to łatwa rozmowa. Cóż, przynajmniej próbowałem.

Co powiedział pan rodzinie pod koniec lutego, gdy ruszał pan na wojnę?

Nie było wielkiego pożegnania. Dzieciaki oglądały bajkę, nie chciałem im przeszkadzać. Po prostu wyszedłem. To był najtrudniejszy moment w moim życiu. Walczę za Ukrainę i jako obywatel wypełniam swoje obowiązki. Ale jako mąż i ojciec bynajmniej nie jestem dumny z tego, co zrobiłem. Żaden mężczyzna nie powinien zostawiać bliskich. W 2014 roku, kiedy Rosjanie zaatakowali Donbas, dopiero co urodziła mi się córka.  W dodatku byłem czynnym zawodnikiem. Już wtedy  myślałem o dołączeniu do armii, ale zdecydowałem się zostać z bliskimi. Tym razem, jakkolwiek to zabrzmi, miałem mniej powodów, które powstrzymywały mnie przed walką. Najważniejszy to oczywiście rodzina.

Powiedział pan w jednym z wywiadów: "Mam nadzieję, że żona kiedyś mi wybaczy".

Trudno jej było zaakceptować moją decyzję. Gdy powiedziałem, że idę, bardzo płakała. Nie jestem sam. Widziałem setki, jeśli nie tysiące ukraińskich mężczyzn, którzy żegnali się z własnymi rodzinami i ruszali na wojnę. Jednocześnie w pełni rozumiem żonę. Która kobieta chce, by jej mąż szedł walczyć? Który syn chce, by tata go zostawił? Ciągle się o to obwiniam. I poczucie winy nie zniknie nawet po powrocie do domu. Nie jestem pewny, czy podjąłem słuszną decyzję. Może kiedyś to sobie wybaczę. Bardzo trudno jest wybierać między krajem i własną rodziną. Podjąłem ogromne ryzyko. Naraziłem najdroższe osoby na strach i nerwy. Jestem tego świadomy.

Często czuł pan, że pana życie jest zagrożone?

Podczas trzech nocy spędzonych w Charkowie trwał intensywny ostrzał. Siedzieliśmy w schronie. Kilka pocisków trafiło naprawdę blisko, poczuliśmy drgania. Tak naprawdę codziennie istnieje realne zagrożenie, bo nie wiem, gdzie spadnie bomba. Nie kontroluję tego. Raz uratował nas system antyrakietowy, inaczej pocisk trafiłby w miejsce, w którym przebywałem. Przez pierwsze dwa tygodnie ciągle biegaliśmy do schronów.

Dlaczego poszedł pan walczyć?

Bo musimy powstrzymać to czyste zło. I nie chodzi tu tylko o Ukrainę. Gdyby nasz kraj upadł, jaką mam pewność, że Rosjanie nie zaatakują zaraz Węgier, gdzie są moi bliscy? Jaką ma pan pewność, że Putin zaraz nie ruszy na Polskę? Przez lata śmialiśmy się z rosyjskiej propagandy i tego, co pokazują w tamtejszych wiadomościach. Ale przekaz był jasny i skuteczny: Europa jest słaba, zła i zepsuta, a Ukraińcy to faszyści. Teraz już nikt się nie śmieje z propagandy. Bo jeśli Putin zaatakuje Polskę, rosyjskie społeczeństwo w dużej części go poprze.

Zaskoczyło pana, że tak wielu Rosjan wierzy w propagandę?

Jestem zszokowany i bardzo smutny. Wiem, jak w Rosji traktuje się przeciwników Putina. Ale to nie znaczy, że rozumiem ludzi, którzy siedzą cicho. Gdy oni milczą, bojąc się więzienia, ukraińskie kobiety i dzieci umierają na ulicach. Nie potrafię i nie chcę tego zaakceptować. Jeśli są przeciw wojnie i Putinowi, mogą wyjechać i głośno potępiać agresję. Ale wybierają komfort. Najłatwiej powiedzieć: "hej, to przecież Putin, my nie mamy z tym nic wspólnego". Nieprawda. To tysiące żołnierzy, którzy mordują Ukraińców. Dodajmy do tego ich rodziny, przyjaciół... Miliony ludzi popierają agresję i wcale nie chcą końca wojny. Dlatego Ukraina musi nie tylko obronić swoje granice, ale też być wystarczająco silna, bo odeprzeć ewentualny atak w przyszłości. Na szczęście, choć mówi się, że Rosjanie mają drugą największą armię na świecie, rzeczywistość zweryfikowała jej możliwości. Okazało się, że rosyjscy żołnierze nie radzą sobie z krajem, którego nie ma nawet na mapie militarnych mocarstw Europy.

Rosjanie wycofali się z Kijowa. Jakie są teraz pana obowiązki?

Nie zmieniają się. Kijów jest wolny, nie ma w okolicy rosyjskiego wojska. Ale to nie znaczy, że zagrożenie minęło. Każdy wie już, że gdy zaczyna się atak, Rosjanie nie zważają na cywilów. Poza tym na pewno są w mieście agenci. Mówimy o akcji, do której przygotowywano się latami. Ciągle chodzę na patrole. Nie mogę opowiadać o szczegółach, ale powiedzmy, że miejsce, w którym jestem, wymaga ochrony. Mam nadzieję, że niedługo zostanę zmieniony przez członków obrony terytorialnej. A ja znów wrócę do domu. Gdy skończę służbę w armii, nadal będę się bardzo mocno angażował w pomoc dla kraju. I dla ukraińskiego sportu. Mój klub bardzo ucierpiał w czasie bombardowań.

Jak znajomi z kortu zareagowali na wybuch wojny?

Przez pierwsze dwa tygodnie otrzymałem mnóstwo wiadomości. Tenisiści pytali, czy wszystko w porządku i wysyłali wyrazy wsparcia. Wśród nich byli Michał Przysiężny, Mariusz Fyrstenberg, Marcin Matkowski czy Hubert Hurkacz. Bardzo to doceniam. Mam wielki szacunek do Polaków za to, jak zachowaliście się po wybuchu wojny na Ukrainie. Dajecie nam schronienie, pomagacie w transporcie, dostarczacie pomoc humanitarną. Jestem niesamowicie wdzięczny, bo mam świadomość, że mówimy o ogromnej liczbie uchodźców. Niesienie pomocy kosztuje, a Polacy są niezwykle hojni. Chyba nigdy się wam za to nie odwdzięczymy.

Powiedział pan kiedyś: "Kontaktowałem się też z Rogerem Federerem i Rafą Nadalem, ale są cicho. Rozumiem. To nie jest ich wojna". Zawiedli pana?

Nie określiłbym tego w ten sposób. Zresztą Roger się odezwał. Co więcej, przekazał pół miliona dolarów na pomoc ukraińskim dzieciom. Ostatecznie nie rozmawiałem z Rafą, ale jestem pewien, że zareagowałby w podobny sposób. Dla mnie najważniejsze jest, byśmy jako państwo nie przegrali wojny informacyjnej. Piszę do ludzi, by uświadamiać ich, że wbrew twierdzeniom Rosjan nie jesteśmy nacjonalistami ani faszystami. Mamy rząd wybrany w demokratycznych wyborach. Jesteśmy wolnym krajem, który kieruje się europejskimi wartościami. I chcemy być częścią Europy. Dlatego staram się dotrzeć do kolegów z kortu. Gdyby Ukraina była nazistowska czy faszystowska, bracia Kliczko, Ołeksandr Usyk czy ja nie wracalibyśmy do kraju, by go bronić.

Co z rosyjskimi tenisistami?

Kilku napisało do mnie prywatne wiadomości. Ostro skrytykowali działania Putina. Nie chcę jednak ujawniać ich nazwisk. Wolą, by zostało to między nami, a ja szanuję ich decyzję.

Co pan czuje, gdy myśli pan dziś o wojnie?

Całą gamę emocji. Gdy byliśmy w Hostomelu, myślałem tylko o tym, by znaleźć Rosjan i po prostu ich zabić. Często czuję też ogromny smutek i złość. Niezrozumienie. Ciągle zadaję sobie pytanie, jak oni mogli nam to zrobić. Ostatnio przez moment poczułem też radość. Mówię o momencie na korcie w Charkowie, od tego zaczęliśmy naszą rozmowę. Chciałem choć przez chwilę zapomnieć o tym, co się dzieje.

Kiedy wróci pan do domu?

Nie wiem. Czekam na rozkazy, które powinny nadejść za dzień, dwa. Marzę, by ten koszmar jak najszybciej się skończył. By nikt już nie ginął. Ale równocześnie jestem realistą. Przez długie lata dla mnie i moich dzieci Rosjanie będą wrogami. Minie sporo czasu, zanim uświadomią sobie, jakie pranie mózgu im urządzono. Zanim odzyskają zaufanie świata. Dziś po prostu nie jestem w stanie im uwierzyć.

Kiedyś jeszcze spojrzy pan na Rosjan inaczej?

Nie. Może zrobią to moje dzieci, choć też będzie o to trudno. Ja na pewno im nie wybaczę.