[b]
Z Tokio - Grzegorz Wojnarowski, WP SportoweFakty[/b]
"Kiedy kawa się skończy, to koniec" - taką kartkę w języku angielskim przyklejono do dużego termosu w głównym biurze prasowym. Kawa na igrzyskach zawsze kończy się najszybciej. Szkoda, bo w czasie wielu dni jest naszym głównym paliwem, obok adrenaliny. Na przykład w takie długie dni jak sobota.
- Słyszeliście o systemie 9-9-6? - pyta nas w olimpijskim autobusie na strzelnicę wygadany chiński dziennikarz z całkiem dobrym angielskim. Przedstawia się jako Billy. Studiował w Wielkiej Brytanii, jest ciekawy świata, dużo o nim wie. O Polsce też. - Dla mnie jesteście krajem geniuszy. Na przykład Marii Curie - mówi. - W sporcie też jesteście mocni, choć na igrzyskach nie gra wasza największa gwiazda - dodaje. Nazwisko, które rzuca chwilę później, jest aż nazbyt oczywiste: Lewandowski.
Billy wyjaśnia nam, że system, o którym wspominał, to codzienność milionów jego rodaków. Praca od 9 do 21 przez sześć dni w tygodniu. Dla Europejczyka to XIX wiek. Choć nie na igrzyskach. Każdy, kto przyjechał na nie służbowo doskonale wie, na co się pisał.
ZOBACZ WIDEO: To będą gorące igrzyska! Sofia Ennaoui zdradza jak przygotować się na starty w upalne dni
Pierwszy przystanek pierwszego dnia olimpiady to dla nas strzelnica Asaka. O 9 jesteśmy na miejscu. Pierwsza kontrola: Pokaż twarz do kamery i zeskanuj akredytację. Jeśli w systemie przyznano ci wstęp na zawody, bramka zaświeci się na niebiesko i pokaże komunikat "GO!".
Woda ważniejsza od kawy
Ale to jeszcze nie koniec procedur. Za bramką w namiocie stoją japońscy żołnierze. Prześwietlają bagaże, tak jak na lotnisku trzeba włożyć do pudełka elektronikę i wszystko, co metalowe. - Drink? - pytają. Wtedy trzeba wyciągnąć z plecaka napoje. I, co dla nas jest nowością, udowodnić, że to co ze sobą mamy nadaje się do picia. Odkręcam bidon, pociągam łyk wody. W ciągu dnia polecenie "napij się" usłyszę jeszcze kilka razy.
Woda jest jeszcze ważniejsza, niż kawa, bo lipcowe słońce w Tokio nie ma litości. Gorąco, za gorąco - taka myśl pojawia się w głowie już po pierwszym krótkim spacerze.
Strzelnicę opuszczamy zmęczeni upałem i bez dobrych wieści. Aneta Stankiewicz, która startowała w konkurencji strzelania z karabinka pneumatycznego z 10 metrów, skończyła kwalifikacje na 15. miejscu i nie awansowała do finału. - Przeszkodziła mi kontuzja, w ostatniej serii poczułam ostry ból i zaczęłam się wiercić - tłumaczy nam po zawodach.
Na kolejną arenę, korty tenisowe, jedziemy taksówką, za którą płacą organizatorzy. - Dziękuję za skorzystanie z moich usług. Podróż potrwa 30-40 minut. Odprężcie się - mówi kierowca. Kiedy wysiadamy, wybiega za nami żwawym krokiem, podaje rękę, nisko się kłania i raz jeszcze dziękuje. Taka przesadna, ale zarazem ujmująca uprzejmość, jest tutaj normą.
Dyktafony na tacy
Na olimpijskim korcie centralnym Iga Świątek szybko ogrywa Niemkę Monę Barthel. Mecz trwa tylko 67 minut, chyba drugie tyle Iga spędza w strefie wywiadów. Najpierw nadawcy igrzysk, telewizje i stacje radiowe, potem zagraniczni dziennikarze. Na koniec polska prasa. Obsługa strefy mieszanej rozstawia nas wzdłuż boksu. Nie wolno zbijać się w grupę, trzeba zachować dystans. Bardzo przejęta swoim zadaniem Japonka trzy razy podchodzi z tacą, którą potem postawi przy Świątek, prosząc, by położyć na niej swoje dyktafony. - Jeszcze nie, jak już Iga przyjdzie - mówimy przy każdej jej próbie.
- Dopiero jak tu przyjechałam przekonałam się, że igrzyska to coś zupełnie innego, niż inne turnieje tenisowe. Wszystko jest tu dla mnie nowe. Choćby ta sytuacja. Pierwszy raz na moim meczu pierwszej rundy jest tylu dziennikarzy z Polski. Ale cieszę się, że jesteście - mówi Świątek.
Po meczu naszej gwiazdy tenisa mamy jeszcze kilka godzin do pierwszego spotkania siatkarzy. Jedziemy do głównego centrum prasowego, które jest naprawdę duże, w nieolimpijskich czasach pełni rolę centrum wystawienniczego. Chwila wytchnienia, oglądanie wyścigu kolarskiego na jednym z kilkudziesięciu telewizorów umieszczonych przy stanowiskach pracy.
Potęga japońskiej prasy
- Przepraszam, czy masz chwilę czasu - zagaduje kolega z Japonii. - Pracuję w jednej z gazet, chciałbym cię zapytać o kilka rzeczy - mówi po angielsku. Mimo ekspansji internetu, tradycyjna prasa to w kraju XXXII letnich igrzysk potęga. Wciąż jest tu kilka tytułów z kilkumilionowym nakładem. - Jasne, co chcesz wiedzieć? - odpowiadam.
Japoński dziennikarz pyta, co sądzę o ceremonii otwarcia, o pustych trybunach na stadionie olimpijskim i o tym, że choć na inaugurację nie wpuszczono zwykłych kibiców, to pozwolono ją obejrzeć wąskiej grupie VIP-ów. - Sprawa nie jest oczywista - mówię. - Z jednej strony to brak solidarności ze zwykłymi ludźmi, stawianie się ponad nimi. Z drugiej obecność ważnych osobistości, na przykład naszego prezydenta Andrzeja Dudy, pokazuje, że te igrzyska są dla nas ważne. Że cieszymy się z ich startu i chcemy, żeby nasi sportowcy tu byli.
Kolega po fachu nie nagrywa, notuje. To charakterystyczne dla Japończyków. Choć ich kraj jest pełen technologicznych cudów, dziennikarzy prasowych znacznie częściej zobaczycie z długopisami i notesami, niż z dyktafonami. Na koniec rozmowy oczywiście słyszę bardzo uprzejme podziękowania za poświęcony czas.
Duda oglądał porażki
Kiedy docieramy do Ariake Areny, w której swoje mecze rozgrywają siatkarze, w Tokio już się ściemnia. Na trybunę prasową idziemy dziwną drogą. Najpierw wąziutkie ścieżki, potem korytarze pełne palet i kartonów z nieokreśloną zawartością, wzdłuż których biegną rury. Gdyby to był amerykański film, skończylibyśmy trasę na tajnym spotkaniu członków syndykatu zbrodni, a nie na meczu siatkówki.
Poza pierwszym setem spotkanie z Iranem nie przebiega po myśli Polaków. Przed drugim w hali pojawia się prezydent Duda. Tego dnia ma w kieszeni żabę. Był na meczu koszykarzy 3x3, przegrali z Łotwą. Kibicował tenisowemu deblowi Łukasz Kubot/Hubert Hurkacz, nasi ulegli Niemcom Struffowi i Zverevovi. Kiedy wszedł do Ariake Areny, Biało-Czerwoni najpierw przegrali dwa sety, a potem całe bardzo długie spotkanie 2:3.
O prezydenckiej żabie po meczu żartował kapitan siatkarskiej reprezentacji Michał Kubiak. On akurat nie zagrał, co było dużą niespodzianką. Według oficjalnej wersji z powodu kontuzji, choć fakt, że ani Kubiak, ani trener Vital Heynen nie chciał zdradzić jaki to uraz, tworzy przestrzeń dla domysłów i spekulacji.
W katakumbach tokijskiej hali polscy siatkarze wypowiadali się tak, jakby zaraz po zakończeniu meczu umówili się na jedną narrację: "Nie zagraliśmy najlepiej, ale nic wielkiego się nie stało. Mamy tu wygrać ćwierćfinał, a nie pierwszy mecz. Tę porażkę bierzemy na klatę i dalej trzymamy głowy wysoko. Jeszcze się rozkręcimy" - te słowa w różnych wersjach słyszymy od wszystkich rozmówców.
Wracamy z eskortą
Kiedy opuszczamy halę, jest już po północy. Jeszcze tylko powrót. Autobusy rozwożą nas do hoteli, na koniec dnia dostajemy jeszcze eskortę. Młody japoński wolontariusz idzie z nami i upewnia się, że dotarliśmy do tymczasowych domów.
Dzień kończy się grubo po pierwszej w nocy. Sportowo nie był dobry. Z naszych gwiazd wygrała tylko Iga Świątek. Siatkarze polegli, odpadli Hurkacz i Kubot, szablistki w turnieju indywidualnym nie dotarły do strefy medalowej. Wskazywani jako kandydaci do podium koszykarze 3x3 wysoko przegrali z Łotyszami, a z Japończykami, których powinni łatwo ograć, potrzebowali dogrywki.
Jak śpiewał zespół R.E.M., "It's been a bad day, please don't take a picture". Ale przyjdą lepsze. Warte niejednego zdjęcia.
Czytaj także:
Polska - Serbia: zapachniało niespodzianką, ale zabrakło sił na wykończenie
Tokio 2020. Fabian Drzyzga szuka dobrych stron porażki. "Lepszego zapoznania z obiektem nie mogliśmy sobie wymarzyć"