Jakub Horbaczewski: Ten system się obroni

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

<I>- Zniszczą nam naszą ukochaną dyscyplinę</i> - lamentowali fani odkąd tylko gruchnęła wieść o tym, że FIS opracował nowy system oceniania narciarskich skoków. <I>- Teraz to dopiero będzie cyrk</i> - dodawali inni, a ci radykalniejsi na forach internetowych szybko orzekli: <I>- Hofer niechybnie oszalał</i>. A ja Wam mówię: ten system się obroni, zobaczycie.

Konkurs drużynowy na pięknej mamuciej skoczni w Oberstdorfie. Sportowo w zasadzie nudy na pudy. Austriacy nawet zbytnio się nie wysilając wygrają to przecież z przewagą godną dublującego rywali długodystansowca. Coś tam skaczą Norwegowie, a właściwie w ich imieniu niezawodny w lotach Johan Remen Evensen, emocje podtrzymuje jeszcze swoją postawą Robert Kranjec, ale generalnie jak w kultowym "Rejsie": nuda...nic się nie dzieje. Nawet ten system pokrętny, który w starciu z rzeczywistością miał swe prawdziwe oblicze (czytaj: różki) pokazać, jakby niespecjalnie wypaczał całą rywalizację. A ponawiane co rusz wezwania komentatora: "a teraz kalkulatory, proszę państwa, w dłoń" przy profesjonalnej, na bieżąco ujawniającej wszystkie dane, niemieckiej realizacji, jakby trącą pesymistyczną egzaltacją. Co więcej, zawodnicy skaczą szybko i sprawnie, nawet zupełne "odkręcenie się" wiatru nie powoduje pojawu, standardowego już i jakże lubianego przez kibiców, komunikatu: "restart of 1.round". Co najwyżej belka wędruje to w górę, to w dół.

I tak aż do ostatniego skoku. Skoku, którym triumf drużyny konsekwentnie prowadzonej po olimpijskie laury przez Alexandra Pointera, przypieczętować miał ten najlepszy, najzdolniejszy i chyba już teraz, w wieku lat dwudziestu, o skokowy geniusz się ocierający, czyli Gregor Schlierenzauer. Nie bez kozery piszę o skoku, bowiem lotem ów występ był jeno z nazwy. Coś tam na górze nie zagrało, ponoć młodzian już siedząc na belce był wielce rozeźlon, w czego efekcie "zeskoczył" z rozbiegu...jakieś 50 metrów bliżej niźli go na to stać. Ale najistotniejsze zdarzyło się potem. Już za jodełkami wyznaczającymi kres linii oceniania pokazał hardy młodzian sędziom co o nich myśli. Znaczy się, aktu puknięcia się w głowę dokonał. A że na oczach milionów telewidzów, to poszło w świat i momentalnie przyćmiło sportowe aspekty dnia. Puknął się Gregor w czółko? Puknął. Zatem system jest zły. I kropka.

Zauważyć pragnę, że system nie jest ani o jotę gorszy, niż był wcześniej. To raczej Gregor jest ciut gorszy, aniżeli był jeszcze miesiąc temu. Ostatnie trzy konkursy na niemieckiej ziemi najlepszym tego potwierdzeniem. Niechaj mnie prezes Tajner, trener Kruczek i inne fachowe autorytety zniszczą siłą argumentów, ale oglądając ów słynny już "lot" Schlierenzauera na powtórkach, wniosek miałem jeden: spartolił ten skok młody Austriak i tyle.

Przy czym, zauważmy, gdyby spartolić go był łaskaw przy dotychczasowych zasadach - "starymi" je nazwijmy - cała mozolna praca trójki jego kompanów, poszłaby się...mniejsza już z tym gdzie by poszła. Przy zasadach nowych, nawet tak żałosna jak na wirtuoza z Tyrolu odległość 169 metrów, przy regulaminowej punktowej rekompensacie, i tak zapewniła Austriakom zasłużony (a jakże!) triumf. Taki to niedobry ten nowy system.

Na marginesie: ktoś już rzecznego dnia łaskaw był zauważyć, że ostatnimi czasy Gregor Schlierenzauer dość często puka się w czoło. Puka się w nie (często w duecie z Pointerem), kiedy uważa, że jury ustawiło mu bramkę startową za wysoko, teraz puka się weń, bo ustawiono za nisko... Z wypowiedzi samego zawodnika po zawodach wnioskuję, że talent z Austrii nie miał nawet pretensji o nowy system i o obniżenie mu rozbiegu, pretensje miał li tylko o to, że za późno dano mu znak, by się do swego skoku przygotował. I to źle, i to należy poprawić, usprawnić. Kuda jednak tej komunikacyjnej niemocy do konkursów-cudaków, jednoseryjnych loterii, czy triumfujących - bez urazy - Urbanców i Yumotów w zawodach rangi Pucharu Świata? A taką mieliśmy codzienność. Czyż nie?

Druga seria...krytyki. Czytaj: drugi argument koronny na "nie", jaki me wredne ucho wyłapało podczas pionierskich, w pewnym sensie, konkursów. Gardłował nim prowadzący telewizyjną transmisję redaktor Szczęsny tak konsekwentnie i z takim zaangażowaniem w głosie, że gdybym był parę lat młodszy, niechybnie uwierzyłbym, że krzywda się jakowaś dzieje. Skacze oto w barwach gospodarzy zawodnik, którego ciężko nie lubić. Inteligentny (po studiach w końcu), pracowity jak wół i ambitny Michael Neumayer. Skacze w dodatku znakomicie. 216,5 metra! To już są okolice rekordu sławiącej imię Heiniego Klopfera skoczni. Nie mija wiele czasu, a swój skok oddaje nasz Adam Małysz. "Orzeł z Wisły" w przyzwoitej próbie ląduje na 195,5 metra. Szybkie przeliczenie punktów: Adam jest niemal o trzy "oczka" lepszy. Jak to? Skacząc dwadzieścia metrów bliżej?!

Poroniony pomysł? Niemiec ma prawo być wściekły? Na pierwszy rzut oka może i tak. Na szczęście w sukurs przychodzą oficjalne FIS-owskie protokoły z tych zawodów. Zerknijmy. Neumayer: 26 bramka startowa, prędkość na wyjściu z progu: 101,6 km/h, wiatr: 1,10 m/s pod narty. Małysz: 22 bramka, prędkość: 99,4, wiatr: 0,22 pod narty. Czy te cztery belki wyżej, ponad 2 km/h szybciej i niemal metr na sekundę korzystnego wiatru więcej, to mało? Ile skoczyłby Adam, gdyby przyszło mu oddać swoją próbę w identycznych jak Niemiec warunkach? Od 215-tu, proponuję, zacznijcie kalkulować.

Na szczęście dla mych rozterek była jeszcze II seria, na którą czekałem z autentycznym zniecierpliwieniem, aby ujrzeć prawdziwe oblicze "skrzywdzonego" Neumayera. A jak trzeba, to ugryźć się we własne kubeczki smakowe, przeprosić komentatora Szczęsnego, a Walterowi Hoferowi nieszczęsnego "pogratulować" systemu. No i skoczył "Michi". Znowu bardzo dobrze, prawie 200 metrów. Tyle tylko, że Polak, tym razem ruszając już z tego samego rozbiegu, owe 200 metrów bez problemu przekroczył. Czy indywidualnie notę miał wyższą o piętnaście czy dwadzieścia punktów, sprawdzić możecie sami.

Słyszę tu i ówdzie podnoszone głosy, że cały ten nowy system to z założenia bezsensowny pomysł, bo skoków i tak nigdy w pełni zobiektywizować się nie da. A pokażcie mi sport, który w stu procentach zobiektywizować się da? Pytam: czy jeśli nie można zrobić wszystkiego, to nie należy robić nic? Skoki i tak będą nadal w pewnym stopniu zależne od przysłowiowego łutu szczęścia. Ważne, by nie w sześćdziesięciu procentach... Bo czy lepiej było dotychczas, kiedy zmęczony Miran Tepeš z nosem w monitorze, myśląc zapewne nie raz: "a, niech leci..." wciskał swój magiczny przycisk? Ktoś Małysza puścił w kwalifikacjach w Kuusamo z takim wiatrem, że nawet "Orła z Wisły" wbiło w zeskok. I ja wierzę (albo inaczej, wolę wierzyć), że i wówczas regulaminowy "korytarz" był. I co z tego... Rekompensaty nie było. Koniec marzeń.

Nie dalej jak dwa lata temu był taki konkurs w Bischofshofen. Ważny, bo wieńczący zmagania w całym legendarnym Turnieju Czterech Skoczni. Pod koniec I serii wiatr się "odkręcił", a że presja telewizji, kibice, sypiąca się ramówka, nie zdecydowano się powtarzać całej serii. Urzekający był to festiwal niemocy i żywa antyreklama skoków. Z najlepszej dziesiątki świata bodaj czterem skoczkom udało się awansować do II serii. Reszta przegrała nie tylko ten konkurs, ale i ciężko zapracowane lokaty w całym Turnieju. Orędownikom starego systemu polecam archiwalne nagranie z tamtego konkursu.

Aha, na koniec najlepsze, Drodzy Czytelnicy. Co powiedział po "mamucim" konkursie w Oberstdorfie nasz niemiecki bohater, Michael Neumayer? - Uff - powiedział - nareszcie trochę sprawiedliwości w skokach. Nareszcie łut szczęścia i uśmiech fortuny nie będą aż tak decydowały o wszystkim. Jako felietoniście wolno mi więcej, więc dopowiem swoją opinię: otóż uważam, że jeśli ten system wytrzyma nie zawsze rzeczową, obiektywną i "Szczęsną" krytykę, jeśli FIS nie ulegnie presji i go nie wycofa, to za pięć lat z szyderczym uśmiechem na ustach będziecie wspominać, że był kiedyś taki system, w którym na trzydzieści pucharowych konkursów, w jakichś dwunastu karty rozdawał głównie bezlitosny...wiaterek.

Źródło artykułu: