Kamil Kołsut: Dziękuję, Adamie!

Lubię spisywać emocje, bo emocje rozpływają się i uciekają, a słowo pozostaje. Temperatura uczuć rozgrzewa jednak czasem umysł do tego stopnia, że nie sposób owe przeżycia poskromić i literalnie wyrazić.

W tym artykule dowiesz się o:

Do skreślenia paru słów o Adamie Małyszu zbierałem się od pewnego czasu, targany obawami, czy będę owemu planowi w stanie sprostać, czy będę zdolny zamknąć przeżycia w ciasnej klatce słów. Za każdym razem - czego przyznać się nie boję - gdy oglądam medalowe skoki Małysza, gardło zaczyna więzić głos niczym intruza, którego zwyczajnie nie stać na adekwatne wyrażenie trwającego stanu rzeczy. Z rozrzewnieniem chwytam migawki epoki mijającej, która zgaśnie już za chwilę, już za momencik.

Nie będzie zbrodnią gdy rozsądzę, że sukcesy Adama dla znacznej rzeczy Polaków miały wymiar dwojaki, nie będąc tylko przyczynkiem do radości i podsycania narodowej dumy, lecz przede wszystkim prywatnym misterium wiary i euforii. Wiary w sport czysty i radosny, niesiony fenomenem człowieka prostego i skromnego, wątłego herosa milionowej rzeszy serc, który tydzień w tydzień, wychodząc z progu, dźwiga narodowe oczekiwanie na wielki sukces i uniesienie.

Sam się w tym powoli gubię myśląc, jak napisać piękniej i podnioślej, choć na co dzień od patosu i pompy staram się uciekać. W trakcie dekoracji wieńczącej w Oslo drugi konkurs drużynowy, słuchając łamiącego się głosu Włodzimierza Szaranowicza dotarło jednak do mnie, że dzieje się coś istotnego. Zdałem sobie sprawę, że cały mój sportowo świadomy żywot związany był nierozłącznie z chuchaniem i dmuchaniem pod adamowe narty, jakby ten skakał od zawsze.

I to tyle, to już? Wierzyć się nie chce, umysł myśli nie dopuszcza. A z drugiej strony mrugać zaczyna idea inna, skupiająca wszelkie przeszłe euforie i nieogarnioną wdzięczność, że mogłem tych wydarzeń doświadczać na bieżąco, śledzić historię, którą za kilka dekad tłumy wspominać będą z rozrzewnieniem. Zaryzykuję, bo ryzykować czasem trzeba, zwłaszcza w chwilach trudnych i ważnych, że dane mi było obserwować i dopingować najwspanialszą postać w historii polskiego sportu.

Jest to moje odczucie prywatne - zdaję sobie sprawę, że skoczka do chodziarza, pływaka czy biegaczki przyłożyć nie sposób. Adam jednak przez ponad dekadę był na szczycie dyscypliny, która wymaga wybitności, w której o sukcesie decydują detale, owe szczególiki odróżniające geniusza od sportowca pośledniego, zdolnego do jednorazowych wyskoków. Dość powiedzieć, że w erze Małysza 12 kompletów medali na mistrzostwach świata podzieliło między siebie aż 18 zawodników!

Wielcy pojawiali się i przeskakiwali, a ten najwybitniejszy ciągle trwał w ścisłej czołówce. Miał kryzysy, lecz upadał tylko po to, by wstać i ponownie zerwać się do lotu. Już w trakcie igrzysk turyńskich pękałem z zachwytu, jaką wspaniałą przypowieść skreślił Adam swoją karierą. Historię naznaczoną wiarą w siebie i wiarą w marzenia, które większość ludzi śni tylko po to, by śnić, a nie realizować. A on, tak łatwo i tak lekko, potrafił przekuć to wszystko w rzeczywistość, zabierając nas w przepiękną podróż ku niebu i jednocząc zwycięskim mitem.

Szkoda, że to już koniec. Dziękuję, Adamie (przepraszając jednocześnie za ową poufałość) - było cudnie.

Źródło artykułu: