Jesteśmy na ostatniej prostej przed mistrzostwami świata w narciarstwie klasycznym, które odbędą się w drugiej połowie lutego w szwedzkim Falun. Zastanawiamy się czy Kamil Stoch zdoła wskoczyć na podium i po raz kolejny zapisze się w historii polskiego sportu. Jak jeszcze do niedawna Adam Małysz. Polskie skoki kojarzymy głównie z tymi dwoma nazwiskami. No, może jeszcze czasami słyszy się o złocie olimpijskim Wojciecha Fortuny.
Lądowanie na głowie
Mieliśmy w swojej historii jeszcze jednego skoczka, a właściwie człowieka-orkiestrę, bo startował również w biegach, kombinacji norweskiej, narciarstwie alpejskim. Skoczka, który jako pierwszy Polak zdobył medal mistrzostw świata, 63 lata przed pierwszym triumfem Małysza. - Wylądowałem na głowie (...) Fikając koziołki zsuwałem się po zeskoku w dół. Wykonywałem przy tym rozpaczliwe ruchy starając się zachować prostą linię spadku, aby, znalazłszy się na przechodzącym w poprzek zeskoku mostku, nie stoczyć się do strumyka - tak Stanisław "Dziadek" Marusarz opisał swój pierwszy skok w Jaworzynce opisał w książce "Na skoczniach Polski i świata". Mimo nieudanej próby 10-letniego chłopca, który nie miał pojęcia o technice, nie posiadał również odpowiedniego sprzętu, Staś postanowił, że zostanie skoczkiem narciarskim. Trzy lata później wystartował w prawdziwych zawodach, z najlepszymi polskimi skoczkami. Sędziowie długo zastanawiali się, czy powinni 13-latkowi pozwolić na start, ale ostatecznie się ugięli. - Dobra, niech ma dzieciak. Zajmie pewnie ostatnie miejsce. Żeby tylko się nie zabił - można było usłyszeć podczas obrad jury.
[ad=rectangle]
Marusarz zajął 3. miejsce, pozostawiając w polu pokonanych wielu reprezentantów kraju. Na drugi dzień rozpoczął treningi z prawdziwego zdarzenia, w klubie.
Ten skok uratował mu życie
"Dziadek" wystąpił aż na czterech zimowych igrzyskach olimpijskich, co jest świetnym wynikiem. Mimo tego że szczyt jego kariery przypadł na II wojnę światową. Największy sukces wywalczył podczas mistrzostw świata w 1938 roku w fińskim Lahti. Przywiózł do kraju srebrny medal, miał dopiero 25 lat, całe sportowe życie było przed nim. Rok później, w Zakopanem, potwierdził, że należy do ścisłej czołówki: 5. miejsce w skokach i 7. w kombinacji norweskiej. Jesienią, zamiast przygotowywać się do kolejnego sezonu, wziął do ręki broń.
Podczas II wojny światowej wykonał najważniejszy skok w swoim życiu. W 1940 roku został skazany przez Niemców na śmierć za działalność w konspiracji. Był tatrzańskim kurierem, który pomagał ludziom uciekać przed hitlerowcami, przez góry na południe Europy. Został osadzony w krakowskim areszcie. Kiedy Niemcy dowiedzieli się z kim mają do czynienia, zaproponowali mu pracę. Miał wyjechać do Bawarii i tam pracować ze skoczkami. W odpowiedzi "Dziadek" splunął oficerowi gestapo prosto w twarz. Został błyskawicznie osądzony. W ciągu kilkunastu godzin miał zostać rozstrzelany. - Byliśmy w pokoju na pierwszym piętrze. Staszek wykorzystał chwilę nieuwagi żołnierza, odepchnął go na ścianę i krzycząc "za mną" wyskoczył przez okno, w który wcześniej kraty zostały spiłowane. Zrobiłem to samo - wspomina Aleksander Bugajski. Ucieczka, mimo że Marusarz został jeszcze postrzelony, udała się. Działacze podziemia umożliwili skoczkowi ucieczkę na Węgry, gdzie mieszkał aż do końca wojny.
"Nigdy wcześniej pana nie widziałem"
Na Węgrzech nie mógł już doczekać się powrotu na skocznię. Trenował miejscowych zawodników, sam również starał się podtrzymywać formę. W styczniu 1944 roku wystartował nawet podczas oficjalnych zawodów na rumuńskiej skoczni Borsafured. Pod zmienionym nazwiskiem - jako Stanisław Przytalski - przyjechał z grupą węgierskich zawodników. Pech chciał, że Niemcy wystawili swoją reprezentację, w której startował Josef Sepp Weiler.
Zawodnik doskonale znał Marusarza, bo przed wojną startował z nim wielokrotnie. Rozpoznał polskiego skoczka, ale nie zgłosił tego oficerom gestapo. - Staszek był przerażony widząc Josefa, chciał już uciekać, ten podszedł, wyciągnął dłoń i powiedział: "witam, nigdy wcześniej pana nie widziałem, ale słyszałem, że świetnie pan skacze, mam nadzieję na wysoki poziom rywalizacji". Po tych słowach znacząco się uśmiechnął - tak wspominał tę sytuację jeden z przyjaciół Marusarza.
Niemcom uciekał wielokrotnie. Legenda głosi, że jeszcze za czasów zakopiańskich, kiedy jechał kolejką z Kasprowego Wierchu dowiedział się, że na dole czekają na niego Niemcy. Miał ze sobą narty, więc nie zastanawiając się długo, założył je na nogi i wyskoczył z kolejki. Podczas pobytu na Węgrzech przeżył jeszcze jedną dramatyczną chwilę. Został aresztowany, wyrok śmieci miał zostać wykonany na miejscu zatrzymania, Niemcy już szykowali pluton egzekucyjny, gdy nieopodal spadła rosyjska rakieta. "Dziadek" wykorzystał zamieszanie i znów wyrwał się szponom śmierci.
Uzależniony od nart
Po wojnie wrócił do Zakopanego i postanowił kontynuować karierę. Był nestorem dla nowego pokolenia polskich sportowców. To właśnie on niósł flagę narodową podczas kolejnych zimowych igrzysk: w Saint Moritz (1948) oraz Oslo (1952). Regularnie zdobywał złote medale mistrzostw Polski, nieźle radził sobie na arenie międzynarodowej. Jego żona, Irena, mówiła, że jest uzależniony od nart: - na pierwszym miejscu są narty, na drugim dzieci, na trzecim psy, na czwartym motory, a ja gdzieś tam na piątym.
W domu był rzeczywiście gościem. Ciągłe wyjazdy na konkursy, zgrupowania kadry narodowej, spotkania z młodzieżą, to wszystko zabierało większość jego czasu. W 1955 roku, mając 42 lata, wywalczył brązowy medal mistrzostw Polski. Po jednym ze skoków upadł, mocno się poobijał, wstał po chwili i krzyknął: - będę jeszcze skakał, będę! Kontuzje podczas kariery go nie omijały. W tych czasach skoczkowie łamali obojczyki, nogi, ręce, uderzali głowami o zeskok - Marusarz przeżył to wszystko.
Wirkola oddał mu hołd
W 1966 roku, już po zakończeniu kariery, został zaproszony do otwarcia konkursu Turnieju Czterech Skoczni, w Garmisch Partenkirchen. Od kilku sezonów nie skakał, miał 53 lata, nie przywiózł ze sobą butów i nart. Mimo to wpadł na szalony pomysł, aby jeszcze raz spróbować. Podobnie, jak 40 lat wcześniej w Zakopanem, tak i wtedy zebrało się jury. Sędziowie długo zastanawiali się, czy pozwolić "Dziadkowi" na to szaleństwo. Ostatecznie - wydano zgodę. Marusarz w garniturze i pod krawatem skoczył 66 metrów, zaprezentował piękne lądowanie. Niemiecka publiczność szalała z radości. Najlepsi skoczkowie świata - z legendarnym Bjoernem Wirkolą na czele - przybiegli pod skocznię i przez kilka minut na rękach nosili Polaka.
Dzień później Marusarz w identyczny sposób otworzył konkurs w Innsbrucku. - Fenomenalny Polak, niesamowity człowiek, żywa historia światowych skoków - tak pisały niemieckie gazety. Marusarz nie ukrywał, że dla niego, na którego Niemcy w czasie wojny wydali wyrok śmierci, to były wyjątkowe chwile.
Chciał skakać po siedemdziesiątce
Skok w Innsbrucku nie był ostatnim w jego życiu. Trudno w to uwierzyć, ale Marusarz pojawił się na skoczni w 1979 roku. Miał wtedy 66 lat. Janusz Zielonacki kręcił film dokumentalny o jego życiu i kiedy padł pomysł ostatniego skoku, "Dziadek" długo się nie zastanawiał. Zapiął narty i poszybował. Po lądowaniu co prawda upadł, ale chwilę później wstał, otrzepał się i uśmiechnął. Jak zawsze.
W latach osiemdziesiątych zgłosił gotowość powrotu na skocznię. - Czemu nie? Gdybym kilka dni wcześniej trochę pojeździł na nartach, to mógłbym jeszcze skoczyć. Z dużej skoczni, nie ze średniej. Bo na dużej jest więcej czasu, aby w powietrzu skorygować błędy - przyznał w jednym z wywiadów prasowych.
Zmarł w 1993 roku. Na zawał serca. To też wyjątkowa historia. Przyszedł na pogrzeb swojego przyjaciela z czasów wojennych - Wacława Felczaka. Przemawiał nad grobem, widać było, że targają nim niesamowite emocje, nagle się osunął. Akcja reanimacyjna nie pomogła, serce odmówiło posłuszeństwa, lekarze stwierdzili zgon.