"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Wiecie, kiedy na drogach dochodzi do największej liczby groźnych wypadków? Oczywiście przy pięknej pogodzie i w najlepszych warunkach. Bo wtedy najmocniej naciskamy na gaz i najmniej się boimy bliskiego kontaktu. Dokładnie tak samo jest na torze żużlowym. Gdy natomiast warunki są kiepskie, tzn. gdy tor jest bardziej wymagający, tego bałaganu robi się mniej. Żużlowcy nie ryzykują wtedy jazdy na żyletki, tylko trzymają między sobą dystans. Są bardziej uważni, pilnują przodu motocykla i zachowują odstępy. Taki paradoks.
Nie przypominam sobie groźnego urazu z tego sezonu, którego przyczyną byłaby nierówna, dziurawa nawierzchnia. Chyba że Wy jesteście w stanie odświeżyć mi pamięć? Mogę za to przytoczyć mnóstwo bolesnych karamboli będących efektem jazdy na arenach, do których zawodnicy nie mogli się przyczepić. Zatem najbardziej niebezpieczne w całej tej zabawie są tory… bezpieczne.
ZOBACZ WIDEO: Czy Oskar Fajfer poprosi prezesa Stali Gorzów o podwyżkę?
Bo to żużel jest niebezpieczny, nie tory.
Nie zwracam na to uwagi dlatego, że jestem piewcą epoki minionej. Bo nie jestem. Podkreślam tylko, że to dyscyplina sama w sobie jest groźna i karkołomna. Spójrzmy na ostatni weekend czy też dwa. Jeden karambol w Ostrowie zabrał do szpitala trzech chłopaków. Nosze i kołnierze ortopedyczne były też potrzebne w Landshut oraz Rydze, a Szymona Woźniaka uratowała w Gorzowie dmuchana banda. Wszystko na wygłaskanych i wylizanych torach, w pięknych okolicznościach przyrody.
Im równiejszy tor, tym bardziej przesunięty margines bezpieczeństwa i tym większa ciasnota na torze. Przykładem wspomniany Woźniak. Albo Thomsen, którego Doyle zamknął do krawężnika na zasadzie jak jesteś taki kozak, to sobie radź. Wspominam o tym, bo tego typu sytuacji mieliśmy ostatnio więcej. Choćby w Guestrow podczas Indywidualnych Mistrzostw Europy, gdzie Andrzej Lebiediew w podobny sposób położył się na Dmitriego Berge. Dogonił rywala, po czym z miejsca i gwałtownie ściął do wewnętrznej, stawiając tam rywalowi znak stop.
Moi koledzy w studiu TVP Sport, Seba Ułamek oraz Piotrek Świderski, solidarnie i jednogłośnie uznali, że nie ma dyskusji i to Francuz jest do wykluczenia. Ja jednak do dziś mam wątpliwości, czy jest to wykonalne, by na kilku metrach wytracić całą prędkość i pozostać przy kredzie. Zapewne można się z maszyną położyć jak do łóżka i zakończyć w ten sposób rywalizację, Janowski dałby radę. Ktoś inny, o innych predyspozycjach i zdolnościach, musiałby pewnie jednak odprostować maszynę, ale jak tu jednocześnie nie odkleić się od wewnętrznej części toru.
Po prostu mam wątpliwości, czy to zamykanie przeciwnika na grubość lakieru to szanowanie kości rywala i pozostawienie mu jakiegokolwiek pola manewru. Ja tego nie wiem, a zdania zawodników będą zapewne różne – w zależności od tego, kto w jakiej roli się znajdzie... Tak jak różnią się oni wtedy, gdy jedni chcą do rywalizacji przystąpić, natomiast inni niekoniecznie.
Jedno się nie zmienia - speedway to zabawa dla twardych ludzi, wystarczy spojrzeć na czoło klasyfikacji generalnej Grand Prix. Na samym szczycie Zmarzlik, który sam sobie zapracował na obecną pozycję - umiejętnościami, pracowitością, nieustępliwością, tendencjami do podejmowania ryzyka. Fakty są takie, że to jedyny wielki mistrz we współczesnym żużlu, zatem szanujmy mistrza swego, bo będziemy mieć gorszego. Bez niego dyscyplina byłaby biedna, bo to Zmarzlik napędza koniunkturę, jak przed laty na skoczniach Adam Małysz.
I spójrzmy, kto się plasuje za trzykrotnym globalnym championem. Fredrik Lindgren. Tak się składa, że w PGE Ekstralidze ma o wiele niższy ranking, średnią na poziomie jedenastego miejsce w najlepszej lidze świata. Nie uchodzi za jakiegoś wyjątkowego dominatora. Za to w elitarnej serii dla indywidualistów jest numerem dwa. Bo też nie odpuszcza, a dla dobra własnej sprawy jest gotowy się podpalić w jednej chwili, jakby miał lat dwadzieścia, a nie blisko dwa razy więcej. Tak było w Malilli, gdzie w ułamku sekundy poczuł krew Vaculika i przesadził w finale. Ale za determinację należy się szacunek, nie każdy ma jej tyle w zapasie.
Na pewno nie brak jej też Grzegorzowi Zengocie, o którym wspominałem już wielokrotnie, niemniej w tym wypadku warto raz jeszcze zapewnić mu dobrą prasę. Sportowo nie tylko odzyskał wiarygodność, ale też przebił własny sufit. A, przyznaję, gdy wrócił po fatalnej kontuzji do sportu, momentami patrzyłem na jego działalność z przymrużeniem oka. Otóż na torze bywało różnie, za to poza nim Zengi ugruntował swoją pozycję jako kombajn medialno-marketingowy. Co rusz tylko widziałem, jak podczas kolejnych konferencji prasowych rozkłada swoje teamowe roll-upy, te reklamowe ścianki i ogłasza współpracę z kolejnym mecenasem. Można było odnieść wrażenie, że przekonał do siebie cały drobny biznes w Kujawsko-Pomorskiem i nie tylko, przeganiając mniej rozgarniętą konkurencję.
Tymczasem już w drugiej połowie zeszłego roku zaczęło się okazywać, że działalność marketingowa Grześka pozostanie jednak efektem ubocznym dokonań sportowych, a nie głównym celem. Miejsce na pudle w krośnieńskiej rundzie Indywidualnych Mistrzostw Polski było już przecież i piękne, i symboliczne, a bieżący sezon to wręcz pasmo skalpów. Doyle, Woffinden, Pedersen, Sajfutdinow, Lindgren, Janowski, Bewley... Zengi nie budował się i nie bogacił na juniorach oraz na trupach, lecz na rywalach z najwyższej półki.
Takie historie lubimy. Niech się piszą dalej!
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Fakty i liczby. Zmarzlik i Kołodziej wygrali po 600 biegów. 1000 punktów Przedpełskiego dla Torunia
- Prezes skreślił Pedersena. Falubaz nie powinien tego robić