Od razu trzeba dodać, iż kłopoty finansowe RKM ROW nie wzięły się ze złego zarządzania miłościwie panującego pana prezesa i jego ludzi, czy też nieudolności obecnego zarządu, ale są konsekwencją przejęcia przed rokiem zadłużonej po uszy firmy, będącej na skraju upadłości. Można było wówczas pójść na łatwiznę, zmienić nazwę – jak czyniło to w przeszłości wielu i wciąż czynią inni – a do rozgrywek zgłosić "nowy" podmiot. Efekt sportowy byłby dziś prawdopodobnie dokładnie taki sam: ROW po dość pewnym awansie z "drugiej" ligi, w sezon 2010 wchodziłby jako świeżo upieczony "pierwszoligowiec". Na dokładkę regułą jest, iż po takim spektakularnym awansie wyższa jest zazwyczaj fala entuzjazmu, a to poszerza krąg potencjalnych sojuszników – przede wszystkim sponsorów.
Wybrano inną drogę po klęsce Aleksandra Szołtyska. Zobowiązując się do spłaty nie swoich długów, nowa ekipa zachowała się honorowo. Chodzi tu przecież o "być albo nie być" konkretnych ludzi – o środki do życia żużlowców. Nie wiem jak dla kogo, ale dla mnie jest to postawa godna szacunku. Jako osoba już drugą dekadę zmagająca się z meandrami własnego rozrachunku, chciałbym zobaczyć tych wszystkich rozkrytykowanych krzykaczy, albo rozkrzyczanych krytyków, gdyby przyszło im stawić czoła podobnemu wyzwaniu, przed jakim stanął zarząd RKM ROW w trudnym sezonie 2009. Nie udało się wyjść na czysto, ale długi zostały znacząco zredukowane. Spłata starego długu, siłą rzeczy zdeterminowała całą resztę poczynań, łącznie z kontraktowaniem zawodników, partycypowaniem w zakup sprzętu, choćby dla młodzieży, itd.
Organizacyjnie młoda ekipa sterników ROW bez wątpienia zwyciężyła. W drugiej w kolejności polskiej lidze żużlowej, dla zmyłki zwanej pierwszą, z wynikiem końcowym plasującym drużynę w drugiej połówce tabeli, na trybunach zasiadało średnio 8 tysięcy widzów. To jest fenomen – dowód bezgranicznej miłości rybniczan do żużla, ludzi urodzonych z domieszką metanolu we krwi. Przy okazji chcę przestrzec, iż to jednak nie oznacza miłości ślepej. Nowy zarząd pojął to, czego wcześniej nie rozumiano, bądź co pojmowano dotąd dość opacznie, że mianowicie zwykłemu prostemu kibicowi należny jest elementarny szacunek i że należy o niego dbać, nawet bardziej niż o nielicznych zasiadających na honorowej trybunie VIP-ów. Dlatego każdy mecz był swego rodzaju kolorowym festynem. Nie zaszkodziłoby nawet zwiększyć atrakcji pozażużlowych oraz oferty bufetowo-handlowej, bo to poza wszystkim także przecież żywa gotówka. Sprawa obleganych toalet to problem niemal każdego stadionu w Polsce, gdzie gromadzą się tłumy, a może… i to uda się w Rybniku rozładować?
Michał Pawlaszczyk nie jest typem prezesa gabinetowego. Choć z pozoru uosobienie spokoju, jest spontaniczny, aktywny i wszędobylski. To ważne. Chodzi o to żeby zajrzeć czasem samemu tam, gdzie kręci się, stoi bądź siada prosty bezimienny kibic, posłuchać co mówi wśród swoich, jak reaguje, co go boli, co mu się nie podoba. Ten człowiek, każdy z osobna, jest solą na tej patelni stadionowych sektorów, które wypełnione zadowolonym tłumem dają podstawy egzystencji klubu. Prezes oczywiście nie jest w stanie być wszędzie, ale może tu i tam posłać umyślnego, który wysonduje nastroje. Cykliczne spotkania z kibicami dają bardzo dużo, ale jednak najbardziej sobą kibic jest na stadionie, a mniej w świetle reflektorów, wśród wyszczekanych notabli. Pamiętam jak dziś pochyloną sylwetkę legendarnego sekretarza klubu ROW Antoniego Fica, który jeszcze w ósmej dekadzie XX wieku potrafił nawet godzinę stać i bacznie obserwować wchodzących na stadion kibiców, co mówią, czy są należycie traktowani przez służby porządkowe i czy sami nie wywołują burd – słowem trzymał rękę na pulsie i polecał potem bezcenne informacje łaskawej uwadze kolejnych prezesów. Pewnie Antoni Fic nie był jedynym, który tak w dawnych latach czynił, ale jego akurat miałem szczęście rozpoznać.
Inne – dużo lepsze niż przedtem jest już podejście służb tak zwanej ochrony w Rybniku, choć i tu nie zaszkodziłoby małe szkolenie na temat uprzejmości służb wobec swojego chlebodawcy. Są imprezy o wyższym czynniku ryzyka i wówczas, proszę bardzo, nadal nie chamstwo, ale mobilizacja sił jest zrozumiała. W innych zawodach, gdy trybuny zieją pustkami ochrona jest symboliczna. Tylko że odcinanie pewnych sektorów taśmami to jest, przepraszam, niedorzeczność, by nie powiedzieć głupota. Jest to rodzaj szykanowania najwierniejszych kibiców. Skoro was tak mało przyszło, to bach, macie po uszach za karę, zakaz wejścia na niektóre nawet ulubione sektory było nie było miejskiego stadionu. To trochę przypomina strofowanie bezbożników, że nie chodzą do kościoła, wygłaszane wobec obecnych w kościele wiernych. Reasumując, w kwestii oprawy, zaopatrzenia, stosunku do kibica, serwowanych atrakcji pozasportowych, wszystko zaczyna zmierzać ku tradycjom wielkich sportowych świąt na stadionie przy ulicy Gliwickiej z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Zasług nowego zarządu w tym względzie nie da się przecenić czy pominąć milczeniem.
Dobrym manewrem nowych władz było inicjowanie oraz sprzyjanie licznym powrotom, wprzęgnięcie do wózka z napisem ROW ludzi pozostających latami z boku, a tak dobrze w środowisku kojarzonych za swe dokonania z przeszłości. Na trenera powołano debiutującego w tej roli Adama Pawliczka, wciąż czynnego zawodnika, i to wcale nie najgorszego. Powrócił Mariusz Węgrzyk z zadaniem liderowania drużynie. Za nawierzchnię toru odpowiadał Antoni Fojcik, były pełen ekspresji żużlowiec, a ponadto znawca przedmiotu. Asystował mu popularny i całkiem nie tak dawno na torze nieustraszony Egon Skupień, który notabene wraca na tor jako amator. Sięganie po kapitał doświadczenia starych mistrzów to na wskroś właściwa droga, nawet gdy owoce takiej współpracy nie są z pozoru dorodne – bez obaw – czas zrobi swoje. Pod okiem mistrzów lepiej dojrzewają perełki. Musi być ciągłość pokoleniowa. Dlatego jeszcze szerzej powinni włączyć się również inni byli żużlowcy do nawet luźnej okazjonalnej współpracy. Trzeba tych ludzi odnajdywać i zapraszać. Trend jest właściwy.
Nie znaczy to rzecz jasna, że wszystko w rybnickim żużlu jest już cacy i nic tylko chwalić przyjdzie… "klaskaniem mając obrzękłe prawice". Organizacyjnie zdecydowanie na plus, ale sportowo klub żużlowy RKM ROW poniósł, może nie klęskę, ale na pewno porażkę w sezonie 2009. Mogło być gorzej, to prawda, ale pierwsza czwórka leżała w zasięgu możliwości tak zmontowanej przed sezonem ekipy. Miało być stopniowe budowanie siły z szerszym udziałem młodzieży, wówczas wynik byłby sprawą drugorzędną, ale niektórymi zakupami rozbudzono apetyty, a niestety wyniku nie ma i nie widać rozwoju. Drużyna tylko w pierwszej części sezonu pokazała krwiożerczy ząb rekina, potem szczękościsk i bicie płetwą piany. Ogólnie małe rozczarowanie. Kto jest winien? Pech?, zły do d… kalendarz?, menedżer, a może trener? Kapitan-lider, a może młodzież? Ten czy ów żużlowiec? Bez większego sensu są podobne domysły. Cały zespół ponosi odpowiedzialność za wynik – od prezesa po najmłodszego juniora. Jeden za wszystkich… – niech będzie jak u muszkieterów. Gdzie te czasy?
Adam Pawliczek w swoim trenerskim debiucie nie wypadł olśniewająco jeśli chodzi o rezultat, choć pełen był rozbrajającego entuzjazmu, którym zarażał innych Ale też nie był sam w pracy z powierzoną sobie materią i myślę, że może chodzić z podniesioną głową. Potrafił budować atmosferę i był lubiany, co podkreślali sami żużlowcy. Jest w sporcie niepisana, ale zwyczajowo utarta reguła, której lepiej się nie sprzeciwiać: nie ma wyniku – trener odchodzi. Tutaj zgoda – dymisja, czy też rezygnacja z dalszej współpracy – mówi się trudno. Jeden sezon to co prawda trochę mało, żeby obiektywnie ocenić kompetencje człowieka na tej posadzie. Ale… do pracy z młodzieżą ten jeden z najwaleczniejszych rybniczan w historii bardzo by się przydał i nie warto definitywnie skreślać kogoś takiego. Wierzę w powrót Pawła.
Dariusz Momot współtworzył koncepcje personalne i taktykę w trakcie meczu, ale ostatnie słowo należało zapewne do trenera. Teraz zrezygnowano z nominalnego trenera, a funkcję opiekuna drużyny z zadaniem ustalania składu i taktyki powierza się na najbliższy sezon jednoosobowo menedżerowi – panu Dariuszowi. Nie jestem do końca zwolennikiem podobnych eksperymentów, choć wiele można by tu podawać historycznych uzasadnień na jedną i drugą stronę sporu, ale dziś… chcę szczerze życzyć powodzenia w trudnej misji. Rozpierającej energii oraz żarliwej pasji trudno odmówić panu Darkowi. Tylko jest taka mała prośba o konsekwencję w przestrzeganiu utartych reguł w przyszłości. Nie ma wyniku – dziękujemy! Rybnik zasługuje na wyżyny, bo tam jest geograficznie i historycznie usadowiony.
Coś się stało z młodzieżą w Rybniku. Ktoś powie: nie ma już takich talentów co dawniej. Ale dlaczego kompletny brak postępów, a nawet wyraźny regres notują tacy zawodnicy jak Michał Mitko czy Rafał Fleger? Czy to tylko marny sprzęt i pech w postaci kontuzji? Czy może przyczyna leży głębiej – w procesie szkolenia? Nie znam materii, więc pytam. A Pawliczek? Czy nie mógłby być dopełnieniem i wzmocnieniem Mirosława Korbela w szkoleniu? Jeszcze "wczoraj" bracia Flegerowie jawili się jako supertalenty, a dziś wkrada się małe zwątpienie. Jedynym, który w miarę stabilnie się rozwija jest Sławomir Pyszny – syn wspaniałych rodziców, spokojnego i statecznego Bogdana Pysznego – byłego żużlowca, a zarazem bratanek Piotra – czołowego polskiego żużlowca lat 70 i 80, wieloletniego lidera ROW-u. Wiem, że wujek Piotr aktywnie pomaga młodemu i jakoś to od razu lepiej się kręci. Sławek jest również bardzo ułożonym chłopcem, aż szkoda go na żużel, z jego drapieżnym szorstkim jęzorem. Ale trzymam kciuki i polecam życzliwej uwadze, bo w ostatnim czasie, poza owym Sławkiem, tylko wspomniany Rafał Fleger i nieobecny niestety w Rybniku wychowanek Rybek nieodżałowanej pamięci prezesa Andrzeja Skulskiego – Kamil Cieślar, praktykujący w Częstochowie są (na dziś) ostatnią nadzieją zielono-czarnych. Czy to już tylko złudne nadzieje? Trzeba wierzyć, że młode rekiny wypłyną na głębię, a nie utkną na mieliźnie. Te szczególne – grudniowe dni to nie jest najlepsza pora dla wszelkich rybek, w tym rekiniątek. Smacznych Świąt życzę i wesołego karpia.
Stefan Smołka