Nie tak miał wyglądać początek rywalizacji w gorzowskim finale Drużynowego Pucharu Świata przed trzynastoma laty. Po dziewięciu wyścigach Polska zajmowała ostatnie miejsce w klasyfikacji, ustępując miejsca Australii, Danii i Szwecji. Strata do liderujących "Kangurów" wynosiła na tym etapie zmagań sporo, bo siedem punktów.
Marek Cieślak nie czekał i nie pierwszy raz podczas swojej kadencji jako trener kadry wypuścił w roli "jokera" (tutaj w miejsce Piotra Protasiewicza - red.) swojego kapitana i najczęściej lidera - Tomasza Golloba. Skorzystał więc z możliwości regulaminowej, która pozwalała na jednokrotne użycie takiej rezerwy przy stracie minimum sześciu "oczek" do zespołu prowadzącego w tabeli zawodów. Punkty zdobyte przez zawodnika były w takim biegu podwajane.
Jadący w białym kasku z trzeciego pola Gollob po starcie i na dojeździe został z tyłu. Na prostą przeciwległą wjechał już jednak przed Troya Batchelora i Fredrika Lindgrena. Przed nim był tylko Kenneth Bjerre. Polak od razu "usiadł" na tylnym kole rywala i umiejętnie wywierał na nim presję. Na wjeździe w trzecie okrążenie wjechał pod niego i zostawił za sobą. Stadion im. Edwarda Jancarza eksplodował radością.
Gollob do mety dotarł jako pierwszy, inkasując sześć punktów. Co więcej, ostatni przyjechał Batchelor, który dał się wyprzedzić Lindgrenowi. Wobec takich okoliczności walka o trofeum im. Ove Fundina tak naprawdę rozpoczęła się na nowo. Kapitan "Biało-Czerwonych" tchnął nowego ducha w pogubiony dotąd zespół i ten na koniec wieczoru cieszył się z triumfu. Polacy zdobyli 51 punktów (jedna trzecia dorobku to wynik Golloba), Australia 45, Szwecja 30, a Dania 29.
Zobacz wygraną Golloba jako "joker" w finale DPŚ w 2011 roku w Gorzowie:
ZOBACZ WIDEO: Włókniarz może spaść z PGE Ekstraligi. Cieślak zaniepokoił kibiców