Tymczasem niestety nadal musimy się pocieszać jedynym dotąd, coraz bardziej odległym dla nowych pokoleń kinoli, tytułem IMŚ Jerzego Szczakiela. Dlaczego? Prostych odpowiedzi i recept nie ma, ale.. Jak to się dzieje, że 23-24 letni dziś Australijczycy na ten przykład, którzy w czasach juniorskich byli zupełnie bezimienni, teraz leją naszych byłych „mistrzów” jak chcą i gdzie chcą? Sprawa jest złożona, jednak różnice w szkoleniu i podejściu do speedway`a są wyraźnie widoczne. Małolat na Zachodzie, czy na Antypodach, już w wieku kilku, a nie dopiero kilkunastu lat, ujeżdża co popadnie, jeśli tylko ma ochotę, a jeśli do tego widać, że ma też smykałkę, rodzina bez najmniejszego wysiłku może zabezpieczyć mu coraz lepszy sprzęt. Młody uczy się najpierw na przechodzonych odkurzaczach, sprawdzając ich i swoje możliwości na kawałku nieużytku za stodołą, a dopiero potem, gdy zaczyna już „łapać” o co biega, łapie się za organizowane często i gęsto turnieje dla podobnych jemu młokosów (Niemcy mieli kiedyś nawet szkolną ligę, przeznaczoną dla kilku-kilkunastoletnich młokosów, a zawody odbywały się w przeddzień dużych imprez ligowych lub światowych jako swoisty support, ale w pełnym rynsztunku organizacyjno – regulaminowym. Z takich zawodów wyszedł m.in. startujący dziś w Grudziądzu – Martin Smolinski). Nikt przy tym nie oczekuje, nawet jeśli gołym okiem widać, że trafiła się perełka, aby już teraz, zaraz i natychmiast pojawiały się sukcesy i aby dzieciak zawsze i wszędzie potwierdzał swoje możliwości, bo klub, bo sponsorzy, bo nowy sprzęt, bo bus itd. itp.
Pamiętam jak kilka dobrych lat temu regularnie do Grudziądza przyjeżdżali wiosną Szwedzi. U nich sezon rusza później z powodu klimatu, więc szukając miejsc do pojeżdżenia trafiali do nas. To był inny świat żużla i inne podejście. Mimo, że zajęcia prowadził m.in. Per Jonsson (już po makabrycznej kontuzji), nikt się niezdrowo nie podniecał, nikt nie podnosił głosu i ciśnienia po upadkach lub kiedy mimo wskazówek młody nadal popełniał te same błędy, wszystko z angielską niemal flegmą, ze spokojem, na luzie i bez najmniejszej presji. Do tego treningi też wyglądały inaczej. Nie polegały na jałowym odjeżdżaniu kolejnych kółek, czy ciągłym zarzynaniu motocykli wyścigami spod taśmy między sobą. Oprócz tego Skandynawowie potrafili np. rozstawiać na łukach plastykowe wiaderka i ćwiczyć w ten sposób klasyczną „przycinkę” tj. wejście krótko „za”, płynne wykonturowanie motocykla w szczycie łuku i wyjście przy krawężniku lub też choćby jazdę „na świecy” , co jak sądzę, miało rozwinąć u adeptów opanowanie motocykla, a tym samym wyeliminować strach przed nieoczekiwanymi sytuacjami na torze, przez kształtowanie zaufania do swoich umiejętności. Jakby tego było mało, namiętnie korzystali też z mini toru, uznając, iż nic nie daje lepszych efektów w dziedzinie poznawania motocykla i jego reakcji tak na zmienne warunki torowe, jak też zmiany w ustawieniu ( zapłon, przełożenia itd.). Wtedy m.in. jako początkujący kandydat na żużlowca pojawiał się, wyróżniający się wyraźnie talentem, późniejszy uczestnik GP „Toninho” Lindbaeck i mimo, iż wszyscy dostrzegali w nim nieprzeciętny talent, nikt Go nie wyróżniał z grupy, a Antonio ćwiczył jak inni, to co inni i jak pozostali czekał w kolejce na wyjazd, sam po sobie mył, prał i sprzątał, a jedyna różnica polegała na tym, że zadania podczas treningów wykonywał lepiej niż pozostali. To wszakże nie znaczyło też wcale, że ci mniej utalentowani koledzy Szweda byli w jakikolwiek sposób dyskryminowani, wyszydzani, czy popędzani do szybszych i większych postępów metodą np. prostego szantażu made in Poland, jak zaraz tego nie zrobisz, to się pakuj i do domu, bo na twój motocykl czeka kolejka chętnych itp. Oni wychodzili z oczywistego założenia, że na siłę nic się nie da osiągnąć, a nie każdy musi być zaraz mistrzem świata, ale każdy ma prawo dostać szansę, bo przyszłość dopiero pokaże kto i jak sprawdzi się w dorosłym ściganiu, a w klubach, obok jednej czy dwóch gwiazd, jest jeszcze sporo miejsca dla kilku średnich zawodników, bez aspiracji mistrzowskich, ale niezbędnych do stworzenia widowiska. Proste ? Niby tak, ale do dziś tylko dla Szwedów.
Dalej też zwykle jest inaczej. U nas junior, po sukcesach w IMŚJ to już zazwyczaj „gwiazda” pełną gębą. Kilka motocykli, Sponsorzy, najlepszy tuner, stado pomagierów do brudnej roboty, wymagania finansowe, kaprysy, a przy tym nierzadko pierwsze problemy „wychowawcze”. Weryfikacja bywa szybka i bolesna. Kiedyś mistrz juniorów, w nagrodę otrzymywał prawo startu w cyklu GP i tu już widać było przepaść dzielącą dorosłe ściganie od wcześniejszych harców, a wartość „mistrzostwa” najlepiej było widać w klasyfikacji końcowej cyklu. Obecnie problemy pojawiają się wraz z koniecznością rywalizowania w każdym biegu z czołówką, a nie jak dotąd dwa, góra trzy wyścigi w meczu. Przedtem, jeśli młodemu udało się pokonać któregoś z repów choćby raz w zawodach, to już był sukces, teraz musi wyrywać każde oczko, bez taryfy ulgowej i tu zaczyna boleć. Po kilku nieudanych startach dochodzi stres i stopniowe zagubienie, a potem już tylko przegrana walka o miejsce w składzie i wycieczka na trybuny. Rośnie frustracja i pretensje do całego świata. Tylko czy tak być musi? Otóż nie.
Kiedy sportowiec ma doła, potrzebne jest tzw. kopyto, czyli powrót do podstaw, poukładanie wszystkiego na nowo, poczynając od głowy ,a na sprzęcie kończąc. Jak nie szło Małyszowi, to Tajner zabierał Go do Ramsau i tam na klasycznej, średniej skoczni ćwiczyli od początku podstawowe elementy rzemiosła, by przywrócić powtarzalność ruchów i zachowań. W żużlu też byłoby to możliwe, gdyby nie chore przepisy zabraniające zawodnikowi, który wyjechał już w lidze, wypożyczenia do innego klubu lub startów w niższej klasie. Ktoś powie, no tak, ale wtedy siła klubów w niższych ligach byłaby radykalnie różna na początku i pod koniec sezonu. Na to też jest rada. Od lat stosowany w Anglii system KSM. Dzięki limitom, siła drużyn jest, przynajmniej teoretycznie, wyrównana i nie ma możliwości dowolnego manipulowania transferami. Do tego funkcjonuje system wypożyczeń na jeden choćby mecz (tzw.”gość”), co nie tylko daje szanse częstych startów, ale też zapobiega radykalnemu obniżeniu siły zespołu w przypadku kontuzji któregoś z liderów lub kolizji terminów (vide: do Tarnowa, na przełożony mecz, Zielona wypożyczyłaby sobie „gościa” i niecne postępki rywala nie miałyby sensu). Zatem można, jeśli się chce. Niektórzy nasi ratują się jeszcze startami w obcych ligach i to jest jakaś metoda na przetrwanie, problem pojawia się jednak wtedy, gdy są to również wyłącznie najwyższe ligi danych krajów, bo przed sezonem oczekiwania i apetyty były spore i nikt nie rozważał wersji pesymistycznej. Co wtedy? Jeździć jak najwięcej i jak najczęściej gdzie to tylko możliwe, najlepiej w słabszej konkurencji, tak by stopniowo zacząć znowu wygrywać i w ten sposób odzyskać świeżość i pewność siebie, a do tego mieć nadzieję, że u nas też zmienią się przepisy i jeden czy dwa nieudane mecze, nie będą przekreślały zawodnika na cały sezon, a może nawet przerywały kariery, bo na nadmiar żużlowców narzekać nie możemy, więc szkoda tracić tych, którzy już są, nawet jeśli nie spełniają wcześniejszych oczekiwań.
Amen
Przemysław Sierakowski