Mieliśmy do dyspozycji jeden kombinezon i jeden motocykl - I część rozmowy z Ryszardem Dołomisiewiczem

 / Na zdjęciu: Ryszard Dołomisiewicz
/ Na zdjęciu: Ryszard Dołomisiewicz

W pierwszej części rozmowy z portalem SportoweFakty.pl, Ryszard Dołomisiewicz wspomina początki swojej kariery, pierwszy poważny upadek i pierwsze ligowe punkty. Zdradza również kulisy rozmów transferowych i opisuje żużlową rzeczywistość lat osiemdziesiątych.

Mirosław Lewandowski: Jak zaczęła się twoja przygoda z żużlem?

Ryszard Dołomisiewicz: Do szkółki żużlowej zapisałem się w 1980 roku wraz z kilkunastoosobową grupą moich rówieśników. Na początku wszyscy mieliśmy do dyspozycji jeden kombinezon i motocykl. Pierwsze miesiące polegały na sprzątaniu warsztatu i bezcelowym spacerowaniu po parkingu. W szkółce było za mało sprzętu i chodziło o to, żeby go za bardzo nie eksploatować. Kto przetrwał ten etap i nie zrezygnował, mógł zacząć pierwsze treningi.

Jeden kombinezon i motocykl?

- Dokładnie! W tamtych czasach trudno było zdobyć porządny motocykl dla zawodników startujących w lidze, a co tu dopiero mówić o szkoleniu młodzieży. Jeszcze gorzej było z kombinezonami. Nosiliśmy skóry i kaski, których w ogóle nie powinno się dopuścić do użytku. Np. kaski nie były dopasowane do rozmiaru głowy. Jak był za duży to zakładało się czapkę, a jak był za mały to trzeba było się z kimś zamienić.

Pod czyim okiem stawiałeś swoje pierwsze kroki?

- Szkółkę prowadzili wtedy Stanisław Witkowski i Mieczysław Połukard. Ten pierwszy zajmował się wyszukiwaniem młodych talentów. W tym celu jeździł po pobliskich miejscowościach, głównie wioskach i wyszukiwał chłopaków, którzy umieli jeździć na motocyklu. Natomiast Połukard szkolił nas od strony technicznej. Uczył jak startować, żeby nie zrobić przysłowiowej "świecy", jak płynnie pokonywać łuki itd.

Jak wspominasz pierwszą przejażdżkę na motocyklu żużlowym?

- Kiedy pierwszy raz wsiadasz na motocykl czujesz ogromny strach. Można to porównać do wejścia na katapultę, choć nigdy tego nie robiłem (śmiech, dop.red.). Po odpaleniu motocykla przez zapych i dodaniu gazu trzeba uważać, żeby z niego nie spaść. Wielu chłopakom przytrafiały się przykre upadki, w których motocykl niespodziewanie wyrywał do przodu, a oni spadali na twarz. Dodatkowo nie ma tam ogranicznika skrętu w lewo, a z prawej strony jest hak. Dlatego skręcając w lewo można zrobić kółko w miejscu, a odbijając w prawo nadziewasz się na hak. Jeden i drugi manewr wykonany zbyt gwałtownie kończy się upadkiem. Na szczęście po kilku jazach próbnych opanowuje się zarówno start, jak i manewr skrętu w lewo.

Czy pamiętasz swój pierwszy występ po zdaniu licencji?

- To było w 1982 roku w Toruniu podczas czwórmeczu młodzieżowego, w którym startowały drużyny z Gdańska, Grudziądza, Gniezna i Bydgoszczy. Pojechałem na uzupełnienie składu, bo brakowało czwartego do kompletu. Pamiętam, że w tym turnieju zdobyłem trzy punkty.

Upadki żużlowe to największa "zmora" tego sportu. Jak często na początku twojej kariery zapoznawałeś się z nawierzchnią toru?

- Na samym początku leżałem niemal w każdym biegu treningowym. Opanowanie motocykla i pewność w trakcie jazdy przychodzi z czasem. Z poważniejszych upadków pamiętam wywrotkę z Grudziądza, gdzie był bardzo długi i czarny tor, drewniana banda, a przy parkingu rósł dąb. Kto nie umiał dobrze jeździć swój bieg kończył najczęściej na tym drzewie (śmiech). Ja na szczęście i nieszczęście zarazem nie zdążyłem do niego dojechać. Kiedy składałem się w pierwszy łuk, zbyt energicznie szarpnąłem motocyklem. Byłem przyzwyczajony do bydgoskiego toru, który był wtedy bardzo przyczepny i dziurawy. Tymczasem w Grudziądzu tor był równy i śliski. W efekcie motocykl zawrócił o 180 stopni. Z opowiadań kolegów dowiedziałem się potem, że przejechałem przez płytę boiska, wyjechałem na drugiej przeciwległej prostej, przejechałem tuż przed nadjeżdżającymi zawodnikami i uderzyłem z całym impetem w deski.

Mówisz, że przebieg upadku opowiedzieli ci koledzy. Czy rzeczywiście nic z niego nie pamiętasz?

- Upadek skończył się wstrząśnieniem mózgu, dlatego nie pamiętam jego przebiegu. Po tym zdarzeniu spałem prawie całą dobę, a obudziłem się drugiego dnia po południu. Dopiero wtedy zorientowałem się, że jestem w hotelu w Grudziądzu.

Jak wyglądała walka o miejsce w składzie w drużynie Polonii? Czy rywalizowaliście między sobą na treningach?

- W tym czasie wszedł przepis, który nałożył obowiązek jazdy w składzie najpierw jednego, a potem dwóch juniorów do 21 lat. Chodziło o wymuszenie szkolenia, żeby kluby nie pozwalały sobie na brak zaplecza lub zwycięstwo w lidze samymi seniorami. Dlatego w latach 1983-84 pojawiła się w Bydgoszczy i całej Polsce duża liczba młodych żużlowców, którzy coraz częściej znajdowali miejsce w podstawowym składzie. W tym czasie swoją karierę zaczynali również tacy żużlowcy, jak Piotr Gluecklich, Krzysztof Zianik, czy Zbigniew Bizoń. Mimo, że byliśmy młodzieżowcami, to nie musieliśmy walczyć tylko o miejsca przydzielone juniorom, ale w naturalny sposób zaczęliśmy wypierać seniorów. Doszło do tego, że w ciągu dwóch sezonów mieliśmy drużynę złożoną prawie z samych wychowanków.

Pierwsze punkty są dla młodych zawodników niezwykle cenne. Kiedy po raz pierwszy minąłeś linię mety przed żużlowcem z przeciwnej drużyny?

- Pierwsze ligowe punkty zdobyłem 10 października 1982 roku w Gdańsku (3 pkt. + bonus - dop.red.). W podstawowym składzie Polonii po raz pierwszy wystartowałem na inaugurację rozgrywek ligowych w 1983 roku w Lesznie. Jechałem w parze z Bolesławem Prochem i niestety nie zdobyłem w tym meczu żadnego punktu. Nie był to jednak mój zupełny debiut w lidze. Po raz pierwszy w składzie znalazłem się na pozycji rezerwowego z numerem 16 w meczu na własnym torze z Unią Leszno 29 sierpnia 1982 r. Pierwszy start zakończył się specjalnym zerwaniem taśmy. Wolałem zostać wykluczony niż jechać w tych zawodach, przede wszystkim z powodu stanu toru. Wtedy robiło się taką nawierzchnie, że zupełnie początkujący zawodnik mógł sobie zrobić krzywdę.

Ligowe punkty Ryszard Dołomisiewicz zdobywał już w 1983 roku, m.in w meczu barażowym o utrzymanie w I lidze z GKM-em Grudziądz

Kibice, szczególnie Polonii Bydgoszcz, od kilku sezonów oglądają ciekawe pojedynki w Bydgoszczy, podczas gdy ich drużyna bardzo słabo spisuje się na wyjazdach. Jaki wpływ na wynik ma atut własnego toru?

- Dla mnie każdy tor był podobny i nie miało żadnego znaczenia, czy jeżdżę w Bydgoszczy, Toruniu, Rzeszowie czy Gorzowie. Żużlowiec, który chce coś osiągnąć musi się przystosować do każdych warunków. Ten, kto potrafi jeździć ślizgiem kontrolowanym i przy tym się nie męczy, osiągnie dobry wynik a jazda na żużlu będzie dla niego przyjemnością. Rzeczywiście dzisiaj obserwuję, że własny tor jest czasem największym atutem gospodarzy. Tymczasem zdarza się, że tuż przed meczem spadnie deszcz i tor staje się zupełnie inny. Dlatego żużlowcy nie powinni szukać swoich mocnych punktów w przygotowaniu toru, tylko w przygotowaniu siebie i swojego sprzętu.

Już w 1984 roku zdobywałeś w lidze dużo punktów. Czy mecz ligowy w Rzeszowie, w którym uzbierałeś 12 oczek można nazwać przełomem w twojej karierze?

- To nie był żaden przełom. Rzeczywiście mecz w Rzeszowie wspominam bardzo miło. Zdobyłem w nim 12 punktów plus bonus i byłem najlepszym zawodnikiem mojej drużyny. Jednak ten wynik nie pojawił się znikąd. Był konsekwencją ciężkiej pracy i niezliczonej liczby godzin spędzonych na treningach i w warsztacie. Wiedziałem, że wynik wcześniej, czy później przyjdzie, dlatego nie był dla mnie wielkim zaskoczeniem. Z resztą kilka dni przed pojedynkiem w Rzeszowie zdobyłem w Lublinie Srebrny Kask, a 4 dni później w Bydgoszczy triumfowałem w Brązowym Kasku.

Na zdjęciu podium brązowego kasku rozegranego 30 sierpnia 1984 roku. I miejsce Ryszard Dołomisiewicz (polonia Bydgoszcz), II miejsce Mirosław Daniszewski (Stal Gorzów), III miejsce Dariusz Rachwalik (Włókniarz Częstochowa)

Czy po tych sukcesach oczy kibiców zwróciły się w twoją stronę?

- W tamtym czasie liczyła się przede wszystkim liga i wynik całej drużyny. Mało kto zwracał uwagę na zdobycze punktowe poszczególnych zawodników. Ja również nie skupiałem się na promowaniu swojej osoby, tylko na solidnym przygotowaniu się do kolejnego spotkania. Tak było do końca mojej kariery.

Mimo to ktoś jednak zauważył twój wynik, pojawiły się pierwsze propozycje transferowe...

- Należy zacząć od tego, że w latach osiemdziesiątych termin transfer nie istniał. Ludzie, którzy oferowali przejście do innego klubu byli nazywani kaperownikami, a kaperstwo było karane. Owszem zmiany barw klubowych były możliwe, ale podpierano je zmianą szkoły, wstąpieniem do wojska lub milicji. Natomiast kluby cywilne na czas wojska organizowały dla zawodników służbę zastępczą np. w straży pożarnej.

Wracając do propozycji z innych klubów, bardzo interesująca wydała się być oferta jazdy w Rzeszowie...

- To był rok 1984 i byłem wtedy w okresie przedpoborowym. Sam chciałem zmienić barwy klubowe, ponieważ działacze Stali proponowali mi dziesięciokrotnie wyższe zarobki niż otrzymywałem w Bydgoszczy. Jednak propozycja mojego macierzystego klubu była zwięzła i konkretna. Albo idę na dwa lata do wojska, albo będę dalej jeździł i to tylko w Polonii. Dwa lata służby w wieku 18 lat byłyby równoznaczne z zakończeniem kariery. Dodatkowo jednostka, do której zostałbym przydzielony z pewnością dostałaby nakaz "z góry", żeby zwrócić na poborowego Dołomisiewicza szczególną uwagę i otoczyć go "troskliwą opieką". W tej sytuacji zdecydowałem się zostać w Bydgoszczy.

W kolejnych częściach rozmowy z Ryszardem Dołomisiewiczem, które wkrótce przedstawimy, dowiemy się, jak dalej przebiegała kariera popularnego "Dołka". Wrócimy do lat osiemdziesiątych i do jego największych sukcesów indywidualnych i drużynowych. Dołomisiewicz zdradzi nam również, jak układała się współpraca z teamem Gollobów i dlaczego właściwie z dnia na dzień zdecydował się zakończyć karierę.

Komentarze (0)