Bartłomiej Czekański - Bez hamulców: Miało być tak pięknie, a wyszło jak zawsze

Miało być taki pięknie, a wyszło jak prawie zawsze – tak obrazowo jęknął galicyjski redaktor Robert Noga, gdy w finale GP w Lesznie "Mały" Hampel robił za ogon. Za to jakiś Czech, który na Stadionie Smoczyka siedział obok mnie, skwitował jazdę Lukasa Drymla jeszcze krócej i dosadniej: "Se posrał".

W tym artykule dowiesz się o:

Ja przepraszam dziatwę i białogłowy za to, że jestem tu taki ordynarny, ale to powiedzonko "kibicka-pepicka" wydało mi się tak barwne, precyzyjne i adekwatne do sytuacji, że potem chichrałem się z niego pół nocy. I jak tu nie mówić o wyższości języka czeskiego nad polskim? Zachlastana fifulka i już!

Dziś więc trochę już odgrzewany kotlet (za co sorry), czyli bigos, tj. wspominki z GP w Lesznie, acz oczywiście obowiązkowo od razu pogadamy sobie także o jutrzejszej GP Szwecji. Niech więc ten felieton nazywa się roboczo: "Między Lesznem, a Goeteborgiem".

Bardzo przepraszam za tę kilkudniową zwłokę i przerwę w pisaniu, ale byłem "na chorobie". To znaczy nadal jakby jestem. Fatalnie się czuję. Zwłoki ze mnie i już. Jednak koniecznie muszę na tych łamach wrócić do leszczyńskiej GP, bo jest kilka spraw wymagających wyjaśnienia. Gwoli prawdy i gwoli lepszej przyszłości. Taki mus mię dopadł. Ale już niebawem – obiecuję - zajmę się ligą i innymi głupstwami trapiącymi polski żużel. Zdarzyło się kilka mniejszych lub większych skandali, jak choćby w Ostrowie z odwołaniem Łańcucha Herbowego, czy coraz gorszym w tym sezonie poziomem sędziowania. I tu "ukłony" dla pana Macieja Spychały. Tegorocznego mojego i nie tylko mojego faworyta do tytułu "Złotego kalosza ‘2008". I przy okazji "wyrazy" dla jego wiecznego pupilka Damiana "Tarana" Balińskiego, o którego akcjach na torze bratni radziecki naród powiedziałby: - Wot, pricelował i ubił!

A ostatnie miejsce polskich młodzieżowców w DMEJ na swoim torze w Rawiczu, to czy to już jest początek końca? A taki Ostrów bredzi, że chyba nie będzie już szkolił naszych juniorów, bo mu się nie opłaca. To po co komu taki pasożytniczy klub? Oj, będę miał czym pisać!

Skoro nic im nie pasuje, to gdzie oni pasują?

Ale ad rem. Sami widzieliście jak było na GP w Lesznie. Nawet lepiej ode mnie, bo telewizja to fajnie pokazała. Widziałem na telebimie. Gdyby nie ten telebim niemal nad moją głową, to z miejsc prasowych na Smoczyku nie widziałbym nic. "Widać, że nic nie widać", "Szkoda, że Państwo tego nie widzieli" itd.

Gollob się cieszy (albo tylko udaje pod publiczkę) z piątego miejsca i że mało stracił w generalce do Pedersena. A ja uważam, że na swoim polskim torze, na którym świetnie się czuje, on powinien powiększyć przewagę nad Dunem, a nie ją tracić (choćby tylko o dwa punkty). Zresztą po zawodach Gallop jęknął do dziennikarzy: - Załatwiły mnie zewnętrzne pola startowe!

I zaraz słusznie ponoć zrugał fotoreportera: - Robi mi pan zdjęcie, gdy jem, a może ja sobie nie życzę, by taka fotka ukazała się w gazecie!

Hampel dotarł do ścisłego finału. I potem żałował: - Po co ja wybrałem na ten finał pierwsze pole startowe, skoro one nie niosło?

Kasprzak podobno tylko kopał podnóżek pod motor i krzywił się: - Co to za tor?

Ale rozumiem, że jeśli Gallopowi nie pasowały pola zewnętrzne, Hampelowi wewnętrzne, to Kasprzakowi i Holcie na pewno nie odpowiadały pola środkowe. No bo innego wytłumaczenia nie ma. Nic tym naszym złym baletnicom nie pasowało w Lesznie. No to gdzie oni pasują, powiedzcie sami?

A "Kasper" to taki "Protasiewicz bis". W lidze wygra z każdym, a w GP (przynajmniej w tym roku) robi za ogon nawet na swoim torze. No dobra, "Mały" rzeczywiście był w Lesznie w ścisłym finale (i to jest jakiś sukces). A bo to pierwszy raz? Zawsze mówiłem, że przynajmniej na razie z niego jest bardziej światowy grojek niż "Kasper". I to Jarek winien dostać od BSI stałą dziką kartę na GP’ 2008. Inna sprawa, że on często nie trzyma ciśnienia w decydujących momentach zawodów. Także w lidze. Co dopiero w Grand Prix!

- Jarku, w żużlu nie można być "miętkim". "Twardy bądź jak Roman Bratny" (taka piosenka była).

Kiedy kot śpi, to myszy harcują?

Gdy tylko pojawiłem się w leszczyńskim parku maszyn, to miejscowi życzliwi szepnęli mi na ucho, że w sobotę nad ranem na tamtejszym torze trwały prace rolne. Dyrektor impry Ole Olsen, co to kocha robić na GP betony, spał w najlepsze, a tu – jak uprzejmie donoszą życzliwi – pono było bronowanko i polewanko. Tak, bronowano i polewanko. No, tak mi właśnie doniesiono, acz nie sprawdzałem. Bo i jak? Niektórzy złośliwcy mówili, iż tak robiono pod honorowego obywatela Leszna, pana Leigha z rodziny Adamsów. Ale to chyba fałszywy ślad: bronować i polewać pod Adamsa? Raczej podejrzewam, że jeśli to w ogóle prawda, iż doszło do owych prac rolnych, kiedy wstały zorze, to raczej wykonywano je usłużnie, by przychylić nieba Faworytowi Wszystkich Polaków, czyli samemu Magnificencji Tomaszowi Gollobowi. Przecież przed leszczyńskim turniejem to właśnie nad nim płakały media, że na początku turnieju ma trefne zewnętrzne pola startowe (rzeczywiście, tam z czwartego pola dojazd do łuku jest długi jak wrocławski Most Milenijny), bo wtedy na zewnętrznej nie będzie jeszcze odsypane i nie będzie się o co zaczepić kołem. Więc może zanim Olsen się obudził, zdołano coś z tym zrobić, gdyż pamiętajmy, że początek zawodów należał właśnie do Golloba, który nie tracił wiele po starcie na dojeździe do pierwszego łuku i np. w czwartym wyścigu zrobił slalom między rywalami i im po prostu uciekł. Oskar za tę akcję! Kiedy jednak słońce paliło tor, polano go i nawierzchnia inaczej się związała, to Gallop przestał jechać (skarżył się też, że motór mu w tych warunkach jakby zdechł), za to Adamsowi i Hampelowi zaczęło wszystko żreć. Trochę przykro, że teraz pan Tomasz tak grymasi, skoro – o ile to prawda – gospodarze GP w Lesznie niczym małorolni zasuwali od świtu bladego, żeby mu dogodzić.

I taki konkurs: czy znacie tor, na który Tomasz Gollob nie narzeka?

Inna sprawa, że ten leszczyński obiekt to jakiś bliźniak wrocławskiego: jest tak samo nudny. Wyprzedzanki są możliwe generalnie tylko na leszczach.

A przy okazji: wyobrażam sobie, jak się wściekli szefowie Zielonki, gdy zobaczyli jak ich "wynalazek" Iversen dojeżdża do półfinału GP, a w naszej lidze jeździ przecież na "u,wu, du, jeden, zero" i pogrąża Falubazy. Ekstralipa taka mocna, czy GP taka słaba? Czy też Dun gra z Zielonką w kulki? W duecie z Lindgrenem.

Teatr jednego aktora

W ubiegłym roku Nicki Pedersen odstawiał w Marmie "Teatr Jednego Aktora" przywożąc w lidze połowę punktów tej drużyny. Teraz, jak przystało na potomka Hamleta, przerzucił się na aktorstwo dramatyczne typu upadkowego. W półfinale w Lesznie dał się na wejściu w ostatni łuk minimalnie wyprzedzić po małej szalejącemu Crumpowi (odkąd Rudy stracił starty, to teraz największy fighter w GP, każdy punkt musi wydzierać rywalom z gardła po ciężkiej walce). Nicki w rewanżu chciał go objechać tuż za tylnym kołem, ściąć do krawężnika i zamknąć tam Crumpa. Ten jednak jest też… ze "szkoły Balińskiego" i nie odpuszcza. Więc lekko się od krawężnika odsunął, żeby Hamlet go nie objechał. Doszło między nimi do minimalnego kontaktu (który to już raz w ostatnich latach?). Na tak przygotowanym torze doświadczony Pedersen nie miał prawa upaść. Ale w sposób aktorski dramatycznie się wyłożył, aż swą grą wzruszył niemieckiego sędziego, który zapłakał nad jego losem. Arbiter wykluczył więc Crumpa, na czym stracił też... Gollob. Decyzja bez sensu. Publiczność jakoś nie doceniła aktorskiego kunsztu Hamleta. Nie znają się na prawdziwej sztuce.

Łzy sołtysa

"Łzy sołtysa" to tani napój winopodobny, ale idący ostro do głowy ewentualnym "degustatorom" tudzież innym samorodnym kiperom z ławeczki pod sklepem GS-u na wiosce (pooglądajcie sobie scenki z serialu "Ranczo" na tiwi). Jeżeli Grand Prix w Lesznie poszła mi do głowy, to tylko z pewnej bezsilnej złości i rozczarowania. Tyle lat jeździłem do Leszna na różne mistrzowskie zawody i zawsze były zorganizowane z klasą i perfekcyjnie. Tym razem tak nie było. Owszem, obiecałem przesympatycznemu szefowi biura prasowego Mikołajowi Zgaińskiemu, że publicznie nie będę się pastwił nad leszczyńską GP, ale wobec tej masy niepochlebnych opinii w internecie, wobec tego, iż ten smutny temat na łamach "TŻ" już dwukrotnie poruszył red. Adam Jaźwiecki, to i ja nie mogę milczeć, i udawać, że nic się nie stało, bo po prostu byłbym nieuczciwy. Przyznaję, że zaraz po imprezie, podniecony radosnymi wrzaskami ludności stadionowej ryknąłem do telefonu red. Damianowi Gapińskiemu, naczelnemu "Sportowych faktów", że organizacja była ok. Ale potem pomyślałem sobie: - Człowieku, ty mówisz z pozycji cwaniaka- dziennikarza, który dostał miejsce numerowane i program, a innym tak słodko nie było.

Zresztą, tak naprawdę i nam-żurnalistom w Lesznie też za słodko nie było.

Mikołaj Zgaiński i jego współpracownicy z biura prasowego na pewno ciężko się natyrali, byli sympatyczni i skorzy do pomocy dziennikarzom. Ale dysponowali tym, co przygotowali im szefowie komitetu organizacyjnego GP w Lesznie. I ja to rozumiem, bo we Wrocławiu też prowadzę biura prasowe na żużlowych zawodach.

I zrozumiałem również dlaczego ludzie się trochę śmieją ze mnie, gdy o prezesie Unii Leszno Józefie Dworakowskim piszę patetycznie "baron polskiego żużla". – Jaki z niego baron, jak my sami go nazywamy naszym… sołtysem – tak mi mówili goście blisko związani z Unią Leszno. Bo rzeczywiście, słynny "Jozin D." zorganizował turniej GP trochę jak bibę na własnej działce, jarmark odpustowy, albo bal w remizie. Tylko sztachet nie rozdawali.

Z pewnością komitet organizacyjny mocno się napracował, ale para poszła głównie w gwizdek. Owszem, błędy organizacyjne zdarzają się wszędzie, także we Wrocku, lecz bez przesadyzmu…

A więc upchać za kasę jak najwięcej luda na trybunach, dać im cienkiego piwa do syta, byle co do żarcia i byle drogo, no i na koniec jakąś słabiutką oprawę zawodów, i niech się cieszą, że w ogóle ktoś ich wpuścił. Tak to w Lesznie widziałem.

Słabi bramkarze, choć przecie nie ciecie

Kiedy tylko na parkingu dla samochodów prasowych ustawiliśmy lemuzynę utalentowanego redaktora "Gazety Wrocławskiej – Polska" Wojtka Koerbera, to natychmiast zostaliśmy pouczeni przez pana w pomarańczowej kamizelce, że mamy wóz bezwzględnie zabrać do godz. 24, bo teren jest wojskowy i trzeba się z niego ewakuować. – To znaczy co, a jak spadnie deszcz i zawody się przeciągną, albo przedłuży się konferencja prasowa, to o godz. 24 przyjedzie czołg i zgniecie nam auto? – chcieliśmy zapytać.

Kilku dziennikarzy poskarżyło mi się, że bramkarze nie wpuścili ich do parku maszyn już o godz. 17.30, choć żurnalistom wolno tam było wchodzić do godz. 18. Kiedy siedziałem w ogródku piwnym, usytuowanym jeszcze w ramach szeroko pojętego parku maszyn (obok Jajacek Gollob w ciemnych okularach akurat przeglądał mój program zawodów i było miło), to przyszedł pan porządkowy i mimo że konsumowaliśmy, twardo rzekł: - Nu, musicie stąd iść, bo już jest osiemnasta.

Wydawało mi się, że w takim newralgicznym miejscu jak park maszyn, na bramce winni stać obyci faceci, znający przynajmniej język angielski, bo przecież tamtędy wchodzili zagranamiczni dziennikarze, zawodnicy, menedżerowie, mechanicy, ich żony, matki i kochanki.

Za to przy biurze prasowym nie było żadnego pana w pomarańczowej kamizelce, w związku z czym do owej nieco przyciemnej klitki bez ceregieli wchodził, kto chciał. Np. moi znajomi z Wrocka, którzy z dziennikarstwem mają tyle wspólnego, co ja z kominiarstwem.

Ja nie wiem, czy sprzedano biletów ponad normę, czy było tak, jak zapodają różni kibole w internecie, iż na jedną wejściówkę można było wprowadzić kilka, albo nawet i kilkanaście osób. To co, porządkowi byli tacy gapowaci, czy po prostu brali kaskę bokiem? Ja też przegoniłem ze swego numerowanego miejsca jakiegoś głośnego i łysego Czecha, który na dziennikarza zupełnie nie wyglądał, za to udawał, że ma bilet, a tak naprawdę, to go nie miał. To jak go wpuszczono na numerowane miejsca? Ludożerka więc sobie nawzajem cwanie podsiadała miejsca lub kiblowała na betonowych schodkach prowadzących do bram wyjściowych na koronie. A co by było, gdyby na stadionie wybuchła jakaś panika? Którędy wtedy sp…..ć? I to się może już ocierać o prokuratora, acz ja oczywiście nie wskazuję tu winnych.

Natomiast w przeciwieństwie do fotoreportera, red. Pabijana z Bydzi (nerwowy rocznik), nie odważyłbym się oficjalnie nazwać pana w pomarańczowej kamizelce, np. tego przy bramce startowej, "cieciem" (a to jakże nieeleganckie i poniżające określenie wyrwało się w trakcie odprawy z panem Risingiem z BSI red. Jarkowi). Bo ów "pomarańczowy" człek przy bramce na pewno tylko wykonywał polecenia, jakie dostał z góry, przez co niestety utrudniał robotę fotopstrykom, choć pewnie mu na tym nie zależało. Redaktor redaktorem, ale jest takie przysłowie: "nie pomogą doktoraty, kiedy człowiek..."

Nie, absolutnie nie napiszę o red. Jarku per "chamowaty". Wymskło mu się i już. I tej wersji się trzymajmy.

Inna sprawa, że w trakcie imprezy np. garstka ochroniarzy przed trybunami na pierwszym łuku była bezradna (radni-bezradni) i pozwalała bezkarnie biegać po pasie bezpieczeństwa rozbrykanym miejscowym szalikowcom. Szalikowcy nawet fajnie się bawili, ale gdyby przyszło im coś głupiego do głowy (przeskoczyć na tor, albo poobijać gostków z innych sektorów), to aż strach myśleć.

Zachodźże słoneczko, bo już oczy bolą

Nie tylko fotopstryki miały kiepsko na Smoczyku. Pismaki też. Jak już zapodałem wyżej, biuro prasowe, choć prowadzone przez świetnych młodych ludzi (to plus tej imprezy) było ciemną klitką. Ponieważ wejście na górę do rozrywkowego klubu, z tego co zauważyłem, było zamknięte (pewnie dlatego, żeby jakiś żurnalista, broń Boże, nie przedostał się na miejsca dla VIP-ów), to i toalety nie było. Musiałem więc udać się do „tojtojki” (dobrze, że mnie tam przepuścił jakiś sympatyczny gorzowianin z telewizorni). Tych „tojtojek” na stadionie ustawiono stanowczo za mało dla wszystkich. A przecież piwo lało się strumieniami to i ciśnienie było. Ktoś nieźle przyciął: zdaje się, bo już dokładnie nie pamiętam, 12 złotych za karczek wielkości pięciozłotówki i 9 zł za niedużą kiełbaskę.

We Wrocławiu jest tak, że dziennikarze mają swój ogródek, gdzie mogą za darmo napić się piwa, minerałki i coś wrzucić na ruszt. Taki skromny poczęstunek dla żurnalistów należy do dobrych organizacyjnych obyczajów. W końcu są oni w ciężkiej pracy i trzeba to uszanować. W Lesznie potraktowani zostaliśmy według klucza: „macie żurnalisty przyjść, napisać dobrze o imprezie i jej organizatorach, i spadać na drzewo”.

Mikołaj Zgaiński tłumaczył mi, że po tym, co zobaczył w ub. roku na GP w Bydgoszczy, Leszno postanowiło zrezygnować z darmowego piwa dla dziennikarzy w dniu imprezy (dlatego bankiet - m.in. dla nich - ponoć zorganizowano w Lesznie już w piątek w nocy, ale przecież większość z nas przyjechała dopiero w sobotę). Nie wiem akurat, co się działo w Bydzi, lecz w biurze prasowym na GP’2007 we Wrocku, które prowadziłem, żadnych ekscesów z powodu piwa nie było. I na Olimpijskim dziennikarze mają osobne wejście na swoje zadaszone miejsca prasowe z pulpitami (prosto z prasowego biura) krętymi schodkami i nie muszą się przepychać między kibicami (ja zaś na Smoczyku przez to przepychanie spóźniłem się na pomeczową konferencję prasową). I siedzą na prostej startowej. Tymczasem, w Lesznie prezes Jozin usadził nas za karę (za jaką karę, przecież media wspaniale zareklamowały ten turniej GP???) na wejściu w pierwszy łuk. Dachu nie było, pulpitów (np. pod laptopy) też nie, za to na początku prosto w oczy świeciło mi piękne, ostre słoneczko. Dodatkowo widok zasłaniało mi rusztowanie pod kamerę Canalu Plus oraz charczący głośnik. Z boku szaleli szalikowcy i świetnie się bawili. Tyle że te puszczane przez nich różowe i inne dymy spowijały także dziennikarskie miejsca i nic nie było widać. Nie było widać, kto wygrywa start, kto jest który na mecie, ani decydujących akcji na ostatnim łuku (generalnie na Smoczyku trybuny są zbyt daleko od toru – to taki żużel na odległość). A przecież żurnaliści po to pojawili się na stadionie, by sytuacje na torze dokładnie przeanalizować i opisać je czytelnikom. Dobrze, że prawie nad głową miałem telebim. Ja przynajmniej dostałem od organizatorów program, a kibice twierdzą, że w kasach programów zabrakło już półtorej godziny przed zawodami. I jak tu potem na bieżąco śledzić rywalizację na torze? Bo o tamtejszej tablicy świetlnej lepiej nie mówić. Po co się jeszcze więcej denerwować.

Jozin zaprasza kogo chce

Ja rozumiem, że każdy sołtys zaprasza do remizy kogo chce, np. rodzinę, najbliższych znajomych, znajomych królika, itp., itd. Ponoć wolnoć Tomku w swoim domku (ale czy na pewno?). I ja tu staram się nie pić w ten sposób do GP w Lesznie, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego tam na vipowskiej trybunie zabrakło miejsca dla szefa jedynego branżowego, żużlowego pisma w Polsce, dla właściciela i naczelnego największego sportowego portalu internetowego, który miał medialny patronat nad leszczyńską GP, ani nawet – jak podpowiedzieli mi działacze Unii L. - dla siostry ś.p. Smoczyka , która wcześniej odsłoniła pomnik wielkiego Freda. Nie warto było jej pokazać na GP, a przy okazji poprzez jej osobę przypomnieć ludożerce o Smoczyku? Nawet prezio PZM, imć Witkowski – jak słyszę - gdy się zorientował w tym faux pas poczynionym przez organizatorów, to na szybkiego załatwił siostrze Freda wejściówkę z ZO PZM w Poznaniu, ale już nie na honorową trybunę . Było jednak już za późno, by to odkręcić.

Tak się składa, Szanowny Panie Dworakowski, że żużel w Lesznie (a nawet w całej Polsce) tak na dobre zaczął się właśnie od Smoczyka i jego legendy, a nie od Pana. I zanim Pan, Panie Józefie (naprawdę szanując wszystkie Pańskie dotychczasowe speedwayowe zasługi) przyszedł do Unii Leszno (i dobrze, że Pan przyszedł), to klub ten był już dwanaście razy(!) drużynowym mistrzem Polski i organizował imprezy o DMŚ i MŚP. I robił to znacznie lepiej niż Pan. Nawet ten laserowy pokaz na koniec był marny (bo może za marne grosze?). Już kibole lepiej "zadymiali", aczkolwiek te ich race i fajerwerki, zdaje się, są przecież na naszych stadionach zabronione! Nie mylę się? W każdym razie na stadionie wciąż pachniało ligą, czyli zaściankiem.

Jeśli ktoś od losu (i dzięki swej pracy, tudzież pomysłowi na życie) otrzymał finansowy złoty strzał i ma kasę, to wcale nie znaczy, że od razu stał się jakimś omnibusem z szerokimi horyzontami. Choćby np. w prostym speedwayu. Za forsę można zbudować drużynę w sam raz na mistrzostwo naszej nieszczęsnej żużlowej Ekstralipy, można od BSI wykupić prawa do organizacji DPŚ i GP, ale już nie można zorganizować imprezy o randzie mistrzostw świata na prawdziwie mistrzowskim poziomie. Perfekcyjnie. Bo do tego trzeba mieć wiedzę z innych stadionów, światowe obycie, otwartą głowę i sporo kindersztuby. I dużo dobrych chęci. I zrozumienia.

To nie ma znaczenia, że piękne Leszno ma tylko 64 tysiące mieszkańców, dziesięć razy mniej niż Wrocław. O małomiasteczkowości czy wiochmeństwie decyduje bowiem mentalność ludzi. W moim Wrocku też przecież spotykam się teraz z wiochą. Kiedyś na Juvenaliach studentom grały tu najlepsze zespoły jazzowe i najambitniejsze kapele rockowe. Od dwóch lat żacy (przybyli z Wałbrzycha, Jeleniej Góry, Kłodzka i skąd jeszcze?) najlepiej się bawią przy… disco polo i Dodzie. Załamka.

Bodzio i Hajki górą, czyli majstrów mamy chwatów

A co do sportu, to jak wiemy, w Lesznie wygrał honorowy Adams, ale wszystkich zachwycił też stary, lecz wciąż jary Hancock. Na godzinę przed GP w boksach Grega spotkałem jego mechaników: Rafała Haja, byłego utalentowanego juniora WTS-u oraz nowy nabytek w tym teamie: Bodzia Spólnego, byłego bardzo sprawnego majstra WTS-u i współpracownika Otto Weissa. Aż mi serce żywiej zabiło. Zresztą w boksach innych zawodników też generalnie mówiono po polsku. Tacy cenieni są nasi mechanicy-pomocnicy. Często to są byli polscy zawodnicy, którzy dość wcześnie zakończyli kariery, bo takie teraz parszywe mamy czasy. Tylko stranieri i stranieri w lidze, a nasi na bruk! Na szczęście, chłopaki sprawdzają się obecnie w speedwayu w innej roli.

A i nasi tunerzy sroce spod ogona nie wypadli. Ryszard Kowalski to prawdziwy maestro: Gollob i Jaguś na jego silnikach potrafili i potrafią powalczyć ze światową czołówką. Andrzej Krawczyk z Ostrowa nie jest gorszy. O innych kiedyś też napiszę. Np. na silniku przygotowanym przez wrocławianina Alka Krzywdzińskiego, a pożyczonym przez Holdera, ów Kangur w ub. roku zdobył wicemajstra w IMŚJ. I potem koniecznie chciał od WTS-u odkupić ten sprzęt. "Tu się zgina dziób pingwina" – odpowiedziano mu jednak.

Tak, mamy do majstrowania smykałkę.

Złośliwi Niemcy ujęli to tak: "Polacy najlepiej ze wszystkich nadają się do pracy w pit stopach Formuły 1. W siedem sekund odkręcą koła, naleją paliwo i przebiją numery".

Wredne, co?

Mój faworyt na Ullevi to... Hancock

Zostawmy już Leszno. Co tam się działo, wy widzieliście lepiej podczas transmisji w Canal+ i potem w retransmisji w TVP (udały się?).

Teraz nadchodzi trzecia w tym roku GP i pierwsza na jednorazowym torze. Kiedy ja jeździłem jako dziennikarz na Ullevi na finały IMŚ, to tamtejszy naturalny czerwony tor słynął z tego, że był twardy jak beton. O wszystkim decydował start i pierwszy łuk. Tak było np. w 1980 roku, kiedy to wygrał tyczkowaty Angol Lee. Ale za to jakie fantastyczne szarże po małej odstawiali ściganci na tym pierwszym łuku! Palce lizać. Tylko dla prawdziwych koneserów i znawców speedwaya. Pamiętam, że wtedy polscy kibole przemycili w półtoralitrowych butelkach po minerałce hektolitry spirytusu. Spryciarze i twardziele, bo wtedy Szwedzi za przemyt gorzałki i kryształów łoili takie kary, że ho, ho. Nie będę odkrywczy, jeżeli podam, że ów spiryt przydał nam się potem do rozmów o żużlu w hotelu w Goeteborgu.

Z kolei w 1977 roku nad stadionem Ullevi lał okropny deszcz, a na bajorze rządził przypadek i… mądrość zawodników. Wygrał Mauger, bo spokojnie sobie jechał za Boulgerem i Olsenem, i czekał aż oni się wyłożą, i się doczekał: - Zasuwając takim szybkim tempem na tak mokrej nawierzchni nie mieli prawa tego ustać – filozoficznie potem stwierdził stary lis Ivan. Byłem, widziałem i słyszałem. Po każdym wyścigu kontuzjowany, lecz bohatersko walczący na torze, Peter Collins wylewał krew z buta. A ś.p. już Edek Jancarz i inni ludzie z naszej ekipy nawrzucali na promie monet do jednorękiego bandyty i nic nie wygrali. Za to zaraz po nich do automatu podeszła nobliwa starsza pani z torebeczką, raz pociągnęła za dźwignię i… zgarnęła całą pulę. Szkoda, że nie widzieliście wtedy miny Edka.

Teraz tor na Ullevi będzie jednorazowy, "sztuczny". Ja kawałek takiej nawierzchni mam w domu, bo mi ten kawalątek przywiózł z ubiegłorocznego turnieju GP Niemiec red. Paweł Pluta. Doświadczalnie polałem wodą (niczym sam Marek Cieślak) ów proszek i zrobiła się z tego jakaś guma. Po tym chyba się jeździ jak po szynach tramwajowych. Ale nie wiem, czy w Goeteborgu wysypano akurat ten rodzaj materiału. Tak czy siak, tam jest teraz, jak słyszałem, tor o długości 416 metrów! Prawie jak tzw. "długi tor", gdzie się po starcie wrzuca jeszcze bieg. Może trochę tu przesadzam, ale na Ullevi trzeba będzie dysponować pod tyłkiem superszafą, w której nie kończą się obroty! Tu sprzęt będzie miał kluczowe znaczenie. Nasz Tomek Gollob generalnie nie błyszczy na jednorazowych nawierzchniach, choć raz na takiej, w 2001 roku w Berlinie, nawet wygrał. Więc może i teraz? Jest obecnie w najlepszej formie od wielu lat, acz początkowo wyglądało na to, że w ogóle nie jest przygotowany do sezonu. A co do możliwości Kasprzaka w GP Szwecji, to nawet wróżki się rozpytałem, ta spojrzała w szklaną kulę i zirytowała się: - Co się pan przyczepił, przecież cholera wie, jak on pojedzie! Tego nawet z kart nie da się wyczytać.

Norweg "Roger" Holta będzie miał stosunkowo blisko do rodzinnego domu i kraju, lecz czy ktokolwiek stamtąd w ogóle zechce mu kibicować? Skoro tamtejsze gazety nazywały go ponoć zdrajcą, gdy dla kasy i sponsorów przywdział nasz biało- czerwony plastron?

Crump jest porozbijany po ostatnim upadku, ale to twardziel i wojownik. Pedersen nie zechce oddać koszulki lidera GP (ciekawe, co tym razem wymyśli i wywinie?), lecz ja po cichu stawiam na starego kowboja Hancocka. Ten żwawy kowboj z Kalifornii, z tego co wiem, mieszka teraz w Szwecji, jest tam szczęśliwy, ułożył sobie życie (żona Jennie, syn Wilbur) i jest tam lubiany (to taki sympatyczny facet, że wszyscy go lubią). Czuje tamtejsze klimaty, lubi i umie jeździć po "jednorazówkach", do tego ostatnio podłapał formę. Leszno przykładem, ale nie tylko. No, a poza tym, to kibicując Hancockowi, kibicuję też moim kumplom i ziomalom z Wrocka - Rafałowi Hajowi i jak mniemam, zapewne Bodzio Spólny będzie też – z teamu "Dziadka".

Miejscowa publika najbardziej jednak będzie dmuchać w skrzydła Andreasa Jonssona. On też nie jest bez szans, ale znów może przegrać z… własnym nadmiarem adrenaliny. Niespodzianki nie są wykluczone, gdyż zawsze jakiś „wynalazek” typu Iversen może namieszać. Bo choć Pedersen, Adams, Crump, Hancock i czasem Gollob niby są pewniakami, to jednak daleko im do klasy i wyrównanej formy Maugera, Olsena, Penhalla oraz kilku innych dawnych mistrzów. Ci obecni potrafią bez mydła przegrywać nawet z kelnerami.

Generalnie GP Szwecji wygrać powinni Fundin lub Rickardsson, ewentualnie Michanek, no może Knutsson, ale oni raczej nie pojadą.

Oczywiście jako Polak z krwi i kości oraz z dziada pradziada najbardziej wygranej życzę Gollobowi i może w sobotę wieczorem zobaczę tę jego victorię na plazmie w pubie Drukarnia, a wy gdzie odjedziecie „swoją” GP Szwecji? W domu na białej sali przed własnym telewizorem, czy też – tak jak ja - gdzieś w knajpce z kufelkiem obowiązkowego napoju energetycznego w ręku? Czółko!

Bartłomiej Czekański

PS Panie Mikołaju Zgaiński z biura prasowego GP w Lesznie, przepraszam za te dzisiejsze powyższe moje słowa, ale naprawdę nie mogłem tego zostawić tak odłogiem, zwłaszcza, że sympatyzuję z Unią Leszno, a za rok znów macie GP. Niech ta krytyka Wam pomoże osiągnąć wreszcie mistrzostwo w organizacji. Akurat, jak dla mnie, Pan swoją robotę wykonał. A tak przy okazji, niech Pan jeszcze przyzna, że te gremialne kibicowskie gwizdy na mistrza świata Pedersena (mimo że odstawił szopkę w półfinale) od samego początku zawodów, to też trochę wiocha… Oczywiście gwizdali prawie wszyscy kibole. Z całej Polandii. Ale oni nie wyrośli z ligi i nie dorośli jeszcze do GP. Sorry, pozdrawiam i polecam się na przyszłość. I nawet żałuję, że ta GP w Lesznie jeszcze raz unaoczniła mi, jak bardzo zaściankowym i śwarnym sportem wciąż jest speedway.

PS II Wiecie, że GKSŻ i PZM nie wydelegowały na GP do Leszna selekcjonera naszej kadry narodowej Marka Cieślaka, mimo że także w Lesznie pojedziemy za jakiś czas eliminacje do DPŚ? Czy reprezentacja znów więc będzie montowana na ostatni moment z łapanki? Do tego skandalu jeszcze wrócę, ale już teraz ręce i nogi znów mię opadają. (B)

Komentarze (0)