Bartłomiej Czekański - Bez hamulców: Żużlowa opowieść wigilijna

Za Wikipedią, czyli ściągą pana prezydenta Komorowskiego: "Opowieść wigilijna to książka Karola Dickensa (z 1843 r.) pokazująca przemianę skąpca Ebenezera Scrooge'a, zachodzącą w czasie nocy wigilijnej".

W tym artykule dowiesz się o:

"Przypominamy: jest on samotnikiem, nielubiącym ludzi, a dbającym jedynie o pomnażanie swojego majątku. W noc wigilijną ukazuje mu się duch Jakuba Marleya - jego zmarłego partnera w interesach, cierpiącego pod ciężarem łańcucha win, który wykuł sobie za życia. Ta wizyta ma uchronić Scrooge'a przed podobnym losem. Początkowo nieufny Ebenezer, jednak zmienia zdanie pod wpływem wizyt kolejnych duchów: Ducha Dawnych Świąt Bożego Narodzenia, Ducha Obecnych Świąt i Ducha Świąt Przyszłych. Pokazują one bohaterowi sceny z jego życia przeszłego, teraźniejszego i przyszłego. Przerażony wizją samotnej śmierci, Scrooge staje się z powrotem szczodrym, serdecznym człowiekiem, jakim był za młodu".

Amen. Happy End.

Skąpcem nie jestem, bo po prostu nie mam kasy, więc i skąpić nie mam czego. Czy jestem samotnikiem? Pewnie tak, bo lubię wypić piwko samiutki na ławeczce w parku. Ale ludzi lubię, tyle że bez wielkiej wzajemności. Pewnie dlatego, że w swoich felietonach potrafię różnym takim dowalić, jeśli sobie na słowa krytyki zasłużą. Coś więc z owego Scrooge'a we mnie jest. Czy tej Wilii przyjdą do mnie duchy zmarłych przyjaciół, kumpli czy znajomych z dawnego żużla? Z dawnej Sparty? Spotkam się z Piotrkiem Bruzdą, Jankiem Michalakiem, Jurkiem Kotem, a może z „Frankiem” Zieją? Z trenerem Marianem Milewskim? Może zawitają do mnie także pan Kostek Pociejkowicz czy Rysiek Nieścieruk? A może i pan Zabawa senior?

W ten świąteczny czas wspomnienia nachodzą mnie jak nieszczęsnego Scrooge'a. Bo też stary, umęczony i schorowany już jestem. Ale uwaga! Wzruszony, będę tu chaotycznie i na przemian pisał zarówno o zmarłych, jak i o "wiecznie żywych" (daj im Boziu zdrowie!) moich koleżkach ze starej "szlaki". I żeby się więc nikomu z Czytelników nic nie pomyliło!

Na żużel zapisałem się w 1974 roku jednocześnie z Heniem Jaskiem, który od najbliższego sezonu najprawdopodobniej będzie trenował w WTS-ie młodzież. Do speedwayowej szkółki Sparty przyprowadził mnie wtedy legendarny wrocławski jeździec Jerzy Trzeszkowski, który kolegował się z moim ojcem. Tato był dziennikarzem sportowym i prowadził na Stadionie Olimpijskim biura prasowe na mistrzostwach świata (potem ja to od niego przejąłem). Papa zabierał mnie więc czasem na mecze ligowe no i na mistrzowskie imprezy. Dużo z tego pamiętam, np. jak Zenek Kostka obalił się zaraz po starcie, itd. W domu jako dziecię miałem grę planszową z plastikowymi figurkami żużlowców. Rzucając kostką (ale nie Zenkiem, oczywiście, he, he) i przesuwając owe figurki po torze, rozgrywałem ligowe spotkania i inne turnieje. Pamiętajmy, że wówczas nasza telewizja transmitowała finały IMP czy światowe championaty na Wembley (np. DMŚ w 1973 r.). Oglądałem je z wypiekami na twarzy.

Wtedy żużel to było prawdziwe misterium. Do chłopaków, którzy dostali z klubu motory i już "pyrkali" na treningach po torze, mówiło się niemal na "pan". Dla nas, którzy dopiero czekali w kolejce do jazdy, tamci szczęśliwcy byli już zawodnikami pełną gębą. Pamiętam długachnego Wojtka Kamińskiego, który ślizgiem jechał dopiero ćwiartkę łuku z wyjścia, jak mi imponował zakładając na twarz białą chustę. Albo Jasiu Witek, który niczym szaleniec wjeżdżał do parku maszyn na dużej szybkości. Jurek Kot z Heniem Krawczykiem tak się ze sobą ostro ścigali (obaj byli jeszcze przed licencją), że zawsze z tego powstawała jakaś kupa, czyli kraksa. Jeden drugiemu przejechał po nodze, a ten mu oddał łokciem. Działo się. - Jak cię Jurek jeszcze raz zobaczę pod dechami, to nie wiem co ci zrobię - grzmiał do orbitowca śp. Kota nasz trener i mechanik, też już śp. Marian Milewski.

Przygodę z żużlem zaczynałem nie tylko z walecznym Jaskiem, ale i z Wojtkiem Kończyłą, czy Krzysiem Zabawą, który teraz mieszka w Kanadzie i kumpluje się tam z mamą Krzysia Słabonia - Basią. Do naszej paczki dołączył wtedy Rysiek Jany, lecz on już był po licencji i został okrzyknięty, zresztą słusznie, największym talentem w historii Sparty. Do tego, przygarbiony na motocyklu Wojtek Augustynowicz. Gdzieś z boku błąkał się samotny biały żagiel, czyli Robert Słaboń (ojciec Krzysztofa). Potem się z nim się zaprzyjaźniłem, ale początkowo to był straszny odludek. Ta nasza przyjaźń przetrwała do dziś.

Treningi szkółki odbywały się wówczas we wtorki, młodzież była też puszczana na tor w czwartki lub w piątki, kiedy swoje jazdy kończyła pierwsza drużyna. Pamiętam jak Bolo Gorczyca przyjeżdżał na stadion… skuterem Osa. Trzeszkowski po powrocie z USA trochę przytył, wpadał na trening na chwilę, pokręcił kilka kółek i już się pakował. Wszyscy mieliśmy dla niego wielki szacunek. On w zasadzie kończył już karierę w Sparcie, potem "uciekł" - bo wtedy się uciekało - do Szwecji, gdzie został podporą Kaparny Goeteborg. Wschodziła gwiazdka śp. Piotra Bruzdy. Jeździł w błękitnej skórze, w pomarańczowym kasku (na który nakładał pokrowiec, potem ten kask ja dostałem) i w białej chuście na twarzy. Elegancik z niego był i pedant. Stasiu Nowak, piegowaty rudzielec, szybki na starcie, w drugiej lidze we Wrocku walił komplety punktów. Jako taksówkarz swoją zieloną skodziną "embiczką" zaś nie przekraczał 60 km na godzinę. Jan Chudzikowski miał chyba najbardziej stylową sylwetkę. Zenek (Zygfryd) Kostka to błyskawica pod taśmą, za to Zygmunt Słowiński był waleczny jak Jarmuła. Śp. Heniu "Franek" Zieja (tato Andrzeja), nadworny wesołek drużyny, wygrywał ze wszystkimi na treningach, na zawodach jednak już mu tak nie wychodziło. Potrafił do taśmy dojechać z parkingu z… papierosem w ustach! Kopcił niczym parowóz. Bez niego nie byłoby w klubie tego klimatu (i bynajmniej nie chodzi mi tu o zadymione powietrze). Śp. Jasiu Michalak ponoć po ośmiu treningach ścigał się jak równy z równym z samym Trzeszkowskim, lecz doznał kontuzji i już nigdy nie doszedł potem do prawdziwej formy.

Najgrzeczniejszy był (i jest) Krzysiek Kałuża z pokoleniowej speedwayowej rodziny. Ze mną trenował też przecież jego bratanek Marek, który teraz mieszka w Norymberdze. Dziś wymieniamy się z nim sympatycznymi pozdrowieniami na naszej klasie. Tak samo z Robertem Mikołajczakiem. To była paczka, wiele razem przeżyliśmy i bardzo tęsknię za nimi wszystkimi. A Krzychu Zabawa do teraz dla mnie jest jak brat, choć dzielą nas tysiące mil. Razem z Wieśkiem Grabarzem, dawnym asem GKM-u Grudziądz, dzwonią do mnie w środku nocy z Toronto. Zawsze się wtedy nagadamy o "starej szlace", aż z oczy popłyną łzy.

Jako nastolatek-szkółkowicz niemal nie jadłem, żeby nie urosnąć, bo wtedy uważano, iż żużlowiec nie powinien być wysoki. I to mi się udało. Nie urosłem. Za to nie udało mi się też zostać licencjonowanym żużlowcem. Nie jeździłem na wakacje, tylko w upale przychodziłem do warsztatu i na podwórko przy ul. Mickiewicza, gdzie myłem osiem motocykli metanolem. Czyściłem też buty i skóry całej drużynie. Małomówny trener Milewski docenił te moje starania i któregoś dnia zapytał: - Masz badania?

Nogi się pode mną ugięły, bo to oznaczało, że zaraz zostanę zabrany do magazynu, abym sobie wybrał skórę i żużlowe buty.

Niestety, moja pierwsza jazda była katastrofą. Jechałem 5 kilometrów na godzinę, a i tak do cna połamałem motocykl. I to mi pozostało na lata. Kasowałem motor za motorem. Brak talentu, siły, umiejętności, a zwłaszcza objeżdżenia, nadrabiałem ambicją, stąd takie, a nie inne efekty. Czasem, więc nazywano mnie "zabij motocyklem".

Jednak pan Milewski się zawziął i wreszcie , po długim czasie nauczył mnie jechać pełnym gazem ślizgiem kontrolowanym przez cały łuk. Boże, jaki byłem happy.

W końcu doczekasz się upragnionej licencji - pochwalił mnie pan Marian. Niestety, wkrótce w klubie nastał nowy trener (śp. Kostek Pociejkowicz) i żądał ode mnie na torze rzeczy, które wtedy jeszcze mnie przerastały, tzn. chciał, żebym w łuki wjeżdżał wolniej, ale za to płynniej. Ja zaś nie czułem aż tak gazu, po prostu wkręcałem go do końca, przesuwałem się do przodu i topornie "na hurra" wchodziłem ślizgiem w wiraż. Czasem obracało mnie z wyjścia i padałem. Do dziś po takim bum nie bardzo mogę klęknąć na lewe kolano (w kościele i przed kobietą). No i generalnie zniechęciłem się do jazdy. Ale ja Wam jeszcze pokażę!

Nie tak dawno bowiem popełniłem teksty o dwóch wrocławskich zapaleńcach Robercie Ciupaku i Marku Olszewskim, uprawiających speedway amatorsko i jeżdżących w plastronach starej Sparty z historycznym ognikiem na piersiach!!! Dopiero potem dowiedziałem się o ich trzecim kompanie: 38-letnim Wojtku Marciniaku (ma leżącego oraz wciąż szybkiego stojącego GM-a!). Im za jazdę nikt nie płaci. Oni po pracy zasuwają "na szlace" za swoje zaskórniaki, a łamią kości tak samo jak zawodowcy, albo i bardziej. Namówili i mnie, żebym się jeszcze trochę z nimi poślizgał "na szlace". Są już więc Olszewski, Ciupak, Marciniak i młody Michał Wróblewski z Wołowa. Jest jeszcze dwóch chętnych, w tym jeden ponoć z Wiszni Małej. I ja, nieszczęśnik (właśnie zaczynam negocjacje w sprawie kevlaru z prestiżową firmą KW). Tylko czy tym razem wreszcie starczy mi kasy, zapału i zdrowia? Ale przecież zapowiedzieli się też: były rajder Krzysiek Jankowski z synem Krystianem, Waldek Szuba oraz cała sympatyczna famuła Bębasów. O również chcą się teraz pościgać amatorsko. To już jakaś epidemia szaleńców! Kto wie, może więc się zdarzyć, że we Wrocławiu wystartują dwie Sparty: jedna w Ekstralidze, a druga w tzw. nieprofesjonalnej dywizji! Ciekawe, he, he, która Sparta będzie miała więcej zagorzałych kibiców? Są trzy opcje: dogadamy się z panią prokurent WTS-u Krysią Kloc, albo z legendarnymi prezesami TMSM Sparta mec. Andrzejem Malickim i Lucjanem Korszkiem... lub z prężnym Chełmcem Wałbrzych. Bo dlaczego nie? Tamtejszy prezes Paweł Isański również chce sobie pojeździć "szlace". Zaś działacz Piotr Filipek nawet złożył już nam wstępną propozycję.

Wracam jednak do wspomnień. A lata 90. - czasy Sparty ASPRO i następnie WTS-u, gdzie byłem menago? Też pięknie było i paka była super. I też się działo. Fajnie pracowało mi się również w Ostrowie. Tam są świetni kibice.

Jednak moje serce utkwiło najbardziej w tej mojej Sparcie z lat 70. Gdy rodzice wyjeżdżali i chatę miałem wolną, to u mnie bawiła się cała drużyna. Ostro. Taaa, pierwsza miłość nie rdzewieje, choć... tamtej Sparty już nie ma.

Czy więc w Wigilię nawiedzą mnie stare żużlowe duchy, tych co już od nas odeszli? Na pewno będę ich wspominał przy opłatku.

A może z życzeniami zadzwonią ci co wciąż żyją w szczęściu i weselu (i niech im się wiedzie!)... Fajnie by było.

Ten felieton jest bardzo, bardzo wrocławski. Okolicznościowy. Tym razem wybaczcie staremu, sentymentalnemu Czekańskiemu. Ja też czasem w Wigilię chciałbym przemówić ludzkim głosem.

Ale serdeczne życzenia składam tu oczywiście kibicom z całej Polski ze szczególnym uwzględnieniem czytelników Sportowych Faktów.pl, zawodnikom, trenerom, menedżerom, pracownikom klubów i PZM, mechanikom, funkcyjnym na meczach, sędziom, prezesom i innym działaczom oraz moim kolegom dziennikarzom żużlowym. Mam nadzieję, że nikogo nie pominąłem. Jeśli tak, to przepraszam.

Wesołych Świąt!

Bartłomiej "Scrooge" Czekański - Słowo Sportowe (Wrocław), SportoweFakty.pl (Poznań), Tygodnik Żużlowy (Leszno), "Wokół Toru" (TVP Warszawa, magazyn chwilowo zawieszony)

FOT. ARCHIWUM

1975 rok, finał MŚP na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu. Do kolejnego wyścigu wyjeżdża nasza srebrna para Piotr Bruzda (na pierwszym planie w ciemnej klubowej skórze) oraz Edward Jancarz. Bruzdę "zapychają" dwaj szkółkowicze miejscowej Sparty: Henio Jasek (na pierwszym planie) i Wasz Bartek Czekański w okularach i z szopą włosów na głowie. My z "Jasolem" wciąż mamy się dobrze. Edzia i Piotrka niestety już nie ma między nami. Może nawiedzą mnie - jak Scrooge’a - dziś w Wigilię?

Komentarze (0)