Mechanik Leigha Adamsa: Długo nie wytrzyma bez niepowtarzalnej atmosfery wyścigów na torze

 / Na zdjęciu: Leigh Adams
/ Na zdjęciu: Leigh Adams

Mariusz Szmanda przez pięć lat pracował w teamie Leigha Adamsa. Były żużlowiec w styczniu odwiedził Australię, gdzie przebywał na zaproszenie swojego byłego już pracodawcy.

Wychowanek leszczyńskiej Unii miał okazję oglądnąć turniej pożegnalny wieloletniego lidera klubu z Leszna. Na stadionie w Mildurze, by pożegnać australijskiego zawodnika stawiła się liczna grupa kibiców. - Mildura nie jest metropolią, więc stadion miejscowego klubu motorowego, na którym Leigh rozpoczynał sportową karierę, zanim wyruszył na podbój Europy, jest kameralny. Wypełnił się jednak owego styczniowego popołudnia ponad trzytysięczną rzeszą kibiców. To był miejscowy rekord frekwencji. Jak zawsze w Australii zawody trwały kilka godzin. Nikomu się tam nie spieszyło. Wszak lato i wakacje są w pełni, a upały sięgały czasami czterdziestu stopni Celsjusza. Prawdziwy piknik, uatrakcyjniony popisami najmłodszych adeptów na minitorze, czy wyścigami motocykli z wózkami. Mildura to rodzinne miasto Leigha. Wystarczyło zapytać taksówkarza i nie trzeba było dokładnie wskazywać adresu. W Mildurze sławny żużlowiec jest doskonale znany, choć ponad dwadzieścia lat mieszkał w Anglii i wojażował po Europie. Osiadł teraz w ojczyźnie, ponieważ chce więcej czasu poświęcić najbliższym. Powiedział mi, że całkowicie pragnie odpocząć od ścigania - powiedział Mariusz Szmanda w wywiadzie udzielonym Głosowi Wielkopolskiemu.

Były żużlowiec m.in. Kolejarza Rawicz przyznał, że Leigh Adams sprzedał znaczną część swojego ekwipunku żużlowego. - Zostawił sobie trochę sprzętu. Moim zdaniem długo nie wytrzyma bez niepowtarzalnej atmosfery wyścigów na torze. Wszak Declyn, syn Adamsów, chce pójść śladem ojca. Leigh zamierza także najpierw kilkuletnich chłopców nauczyć żużlowego rzemiosła w Mildurze, aby później, najbardziej utalentowanych promować w klubach brytyjskich. Przed styczniowym pożegnalnym turniejem w Mildurze, wiele godzin spędziliśmy w jego przestrzennym warsztacie. Kompletowaliśmy silniki i wyposażenie motocykli pozostałych uczestników turnieju i maszynę dla honorowego gościa zawodów, Tony'ego Rickardssona, sześciokrotnego mistrza świata - wytłumaczył mechanik Australijczyka.

W sezonie 2011 Szmanda współpracował będzie z Januszem Kołodziejem, który awansował do cyklu Grand Prix. Wychowanek Unii Leszno miał także inne propozycje. - Owszem, były propozycje zza granicy. Od kogo? Teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Postanowiłem pozostać w kraju. Wcześniej trzy lata pracowałem daleko od domu - w Anglii i Szwecji. Naprawdę, tułaczki miałem już wtedy serdecznie dość. W Lesznie mam dom, rodzinę. Kiedy swoją ofertę przedstawił Janusz Kołodziej, nie zastanawiałem się nawet przez chwilę. Wszak zostaję w umiłowanej Unii, a po rocznej przerwie, powracam do parku maszyn w najbardziej prestiżowym cyklu Grand Prix. I, co najważniejsze - Janusz jest w fantastycznej formie. Był prawdziwym objawieniem minionego roku. Może być czarnym koniem tegorocznej batalii o medale indywidualnych mistrzostw świata. Andrzej Huszcza przewiduje, że lider Byków zamelduje się nawet na podium w klasyfikacji generalnej. Unia Leszno ma znów dwóch finalistów w serialu pod tytułem Grand Prix. To są rodacy, więc w Lesznie wszyscy mamy uzasadniony powód do dumy - stwierdził nowy członek teamu indywidualnego mistrza Polski.

Źródło: Głos Wielkopolski

Komentarze (0)