Mirosław Lewandowski: Kiedy po raz pierwszy miałeś okazję poznać co to żużel?
Robert Kościecha: Moja przygoda z żużlem zaczęła się dawno temu, kiedy miałem cztery lata. Mój ojciec był żużlowcem. Przez 10 lat jeździł w Toruniu i przez pięć w Grudziądzu. Ja przychodziłem na stadion z ojcem, ale byłem na tyle mały, że nie wszystko dobrze pamiętam. Później, kiedy miałem dziewięć lat mój tata startował w turnieju oldboyów w Toruniu. Pamiętam, że trener Ząbik powiedział mi wtedy, że mogę sobie pojeździć na minitorze, który znajdował się wewnątrz dużego toru.
Jak zareagowałeś na tę propozycję?
- Bardzo chciałem spróbować swoich sił na żużlu, ale mój ojciec postawił mi jeden warunek. Musiałem się nauczyć tabliczki mnożenia. To był 1986 r. Nie byłem prymusem w szkole, ale miałem tak dużą motywację, że wstawałem rano przed rodzicami, budziłem ich i czekałem, aż przepytają mnie z wyuczonego materiału. Wszystko zdałem i mogłem w każdą sobotę chodzić na treningi. Pamiętam, że wtedy zaczynał również Tomek Bajerski.
Rozumiem, że pierwsze treningi jeszcze bardziej zachęciły cię do uprawiania żużla?
- Złapałem tzw. bakcyla, ale ojciec nie zgodził się na to, żebym jeździł w dorosłym żużlu. Mówił mi, że to nie jest takie łatwe i przyjemne, jak się wydaje. I na pewien czas moja przygoda z żużlem się skończyła. Dopiero później, kiedy kończyłem szkołę podstawową temat żużla znów powrócił. Rodzice postawili mi jeden warunek, muszę zdać do technikum. Po raz kolejny miałem dużą motywację do nauki i po raz drugi się udało. Tym samym postawiłem rodziców pod ścianą. Nie mieli wyjścia i w końcu podpisali zgodę na rozpoczęcie "dorosłych" treningów.
Jak wspominasz swoje początki w szkółce żużlowej?
- Zajęcia w szkółce nie należały do najłatwiejszych i niestety najprzyjemniejszych. Na początku nie mieliśmy swojego trenera. Później grałem w piłkę i doznałem kontuzji kostki. Na jednym z treningów zginął Grzegorz Kowszewicz. Po tym wydarzeniu nie mogliśmy jeździć.
Ale jak ktoś jest uparty to dąży do celu...
- Tak, widziałem ten śmiertelny upadek, na wszystkich zrobił on bardzo duże wrażenie. Ale ja chciałem jeździć, więc postawiłem na swoim. W końcu doszedłem do egzaminu na licencję.
Aż trzy razy podchodziłeś do tego egzaminu. Czy nie zniechęciłeś się po dwóch nieudanych próbach?
- Pierwszy egzamin odbył się w Toruniu. Potem pojechałem do Częstochowy i również go oblałem. Wtedy przyszło małe zniechęcenie. Stwierdziłem jednak, że jeśli nie zdam za trzecim razem, to dam sobie z tym spokój. Na szczęście tor w Ostrowie okazał się szczęśliwy.
Czy miałeś swoich idoli?
- Moim pierwszym idolem był oczywiście Per Jonsson. Szwed prezentował nienaganną sylwetkę na torze. Kolejnym ulubionym zawodnikiem był Mark Loram, głównie ze względu na jego charakterystyczny styl jazdy.
Jak czułeś się jako żużlowiec?
- To, że zostałem żużlowcem dawało mi ogromną satysfakcję. Szczególnie, że w moim mieście ludzie żyją żużlem, dlatego byłem rozpoznawany między rówieśnikami. To było mile uczucie. Ale z drugiej strony kiedy moi koledzy grali w piłkę, czy chodzili na imprezy, ja ciężko pracowałem.
Czy będąc w szkółce nie narzekałeś na brak sprzętu?
- Dzięki tacie udało mi się skompletować motocykl. W ogóle to była dziwna sytuacja. W klubie było kilka silników, ale nie było ram. Ja miałem swoją i w wolnym czasie na treningu mogłem jeździć. A normalnie na jeden motocykl przypadało czterech adeptów.
Wydaje się, że obecnie młodzi żużlowcy nie mają takich problemów w szkółce, jak kiedyś.
- Porównując dzisiejszą szkółkę żużlową do tej sprzed kilkunastu lat, widać ogromną różnicę. Śmieszy mnie widok młodego, być może przyszłego żużlowca, który ma team, jakby był mistrzem świata. On sam siedzi i nic nie robi, a rodzice przygotowują mu sprzęt, czyszczą kevlar. Co taki zawodnik później pokaże na torze? Tak samo jest w codziennym życiu. Jeśli ktoś ma wszystko podłożone pod nos, to sam nie potrafi potem o siebie zadbać. Kiedyś trzeba było przepracować 50 godzin u mechanika, dopiero można było wyjechać na tor. Natomiast cały osprzęt, jak skóra, kask itd. dostawało się w spadku po starszych kolegach.
A już jako zawodnik miałeś swój własny motocykl?
- Jak zdałem licencję, w klubie były dwie jawy przeznaczone m. in. dla Adama Sondeja, który pechowo złamał udo. "Dzięki" temu Jarek Bednarski i ja dostaliśmy swoje własne motocykle.
Pamiętasz swoje pierwsze zawody po zdaniu licencji?
- Moim pierwszym trenerem był Bogdan Kowalski. Dzięki niemu miałem okazję pojeździć w Bydgoszczy i Toruniu. Od razu w maju pojechałem na pierwsze zawody do Bydgoszczy. To były MDMP. Pamiętam, że w jednym biegu startowałem z Rafałem Dobruckim i Tomaszem Poprawskim. Dobrucki odjechał od nas na odległość połowy okrążenia i jeździł sobie na jednym kole. My z Poprawskim walczyliśmy ze sobą i z torem.
A twój pierwszy ligowy mecz?
- Pierwszy ligowy pojedynek przypadł na mecz w Rzeszowie. Pamiętam że prowadziliśmy w parze z Loramem, na 5-1, a potem dałem się wyprzedzić i spadłem na trzecie miejsce. Ale zdobyłem swój pierwszy ligowy punkt. Ale w przypadku tego meczu, to co było najważniejsze oprócz samego występu, działo się w autobusie.
W autobusie?
- Tak. To był w ogóle ostatni wyjazd drużyny autobusem. Później popularne stały się busy. Tradycyjnie już w autobusie przeszedłem chrzest. Musiałem robić pompki na zagłówkach siedzeń, a drugiego dnia nie mogłem ruszać rękoma (śmiech dop. red.). To była łagodna wersja. Oprócz tego było malowanie ciała sprayem, odpowiadanie na pytania, kopniaki itd. Głównym "prezesem" chrztu był Krzysztof Kuczwalski, a pomagał mu Jacek Krzyżaniak.
To może trzeba wrócić do wspólnych wyjazdów na mecz autobusem?
- To raczej niemożliwe. Kiedyś jeździło się głównie w jednej lidze. Teraz po meczu trzeba się spieszyć, żeby zdążyć na kolejny. Pamiętam, że mój ojciec jeździł na zawody pociągiem. Po niedzielnym meczu wracał do domu we wtorek. W międzyczasie razem z kolegami wpadali na jakąś imprezę lub wesele. Było wesoło.