Bardzo chciałem wrócić do Torunia - III część rozmowy z Robertem Kościechą

Rok 2003 miał być dla Roberta Kościechy przełomem w karierze. Sam zawodnik stanął przed trudną decyzją. Musiał sobie odpowiedzieć, co tak na prawdę chce osiągnąć w tym sporcie. Czasem taki "kopniak" w postaci słabego sezonu, jak w Pile, pomaga. "Kostek" wziął się do pracy.

Mirosław Lewandowski: W Gdańsku odbudowałeś swoją formę.

Robert Kościecha: W pierwszym roku startów w Gdańsku coś drgnęło, ale to nie był jeszcze dobry sezon w moim wykonaniu. Niestety spadliśmy do pierwszej ligi. Pamiętam, że jechaliśmy baraże z Unią Tarnów. I po tym sezonie zacząłem się poważnie zastanawiać co dalej. Stanąłem przed lustrem i powiedziałem sobie, być albo nie być.

To był ten przełomowy moment w twojej karierze?

- Chyba tak. W 2004 r. usiedliśmy wspólnie z moimi przyjaciółmi Bogusławem Dobrosielskim Maćkiem Jóźwickim i postanowiliśmy spróbować innego przygotowania kondycyjnego do sezonu. Na początku nie chciałem wierzyć, że to pomoże, ale po tygodniu usilnego namawiania w końcu się zgodziłem i rozpoczęliśmy treningi. Wtedy poznałem również mojego dietetyka Marka Szyderskiego, który zaczął mi ustalać specjalną dietę. Wszystko poszło tak, jak zaplanowaliśmy. Zrzuciłem kilka kilogramów, przyszła lepsza forma i motocykle zaczęły pracować tak, jak chciałem.

Dzięki temu kolejny sezon był najlepszy w twojej karierze.

- Razem z Tomkiem Chrzanowskim byliśmy liderami w drużynie z Gdańska. Nie ukrywam również, że w słabszej drużynie łatwiej zdobywa się punkty. Rzeczywiście wszystko grało wtedy tak, jak należy. Bardzo ucieszył nas brązowy medal MPPK zdobyty na własnym torze w Toruniu. Miałem z tego powodu dużą satysfakcję.

Co zdecydowało o tym, że opuściłeś Gdańsk i zasiliłeś Polonię Bydgoszcz?

- Bardzo chciałem zostać w Gdańsku, ale po raz kolejny mój klub zaczął mieć problemy finansowe. Okazało się, ze odszedłem w najlepszym z możliwych momentów, ponieważ Gdańsk został zdegradowany do II ligi.

Jak wspominasz sezon 2006 i brązowy medal w barwach "Gryfów"?

- Zdobyliśmy medal, ale nie wspominam tego sezonu najlepiej. W tamtym sezonie zatarło mi się chyba 13 silników i to głównie utkwiło mi w pamięci.

Dobry sezon w Gdańsku i niezły w Bydgoszczy spowodował, że zainteresował się tobą macierzysty klub Unibaks Toruń.

- Po sześciu latach bardzo chciałem wrócić do Torunia, więc wykorzystałem tę szanse. A z Polonią działy się wtedy różne rzeczy, co było dodatkową motywacją. W Toruniu pojawił się Jacek Gajewski i Wojciech Stępniewski. To były najlepsze lata dobrej atmosfery w klubie. Zdobyliśmy wtedy srebrny medal DMP.

Robert Kościecha został gorąco powitany w Toruniu

Rok później było już złoto...

- Tak, w końcu zdobyłem złoty medal jeżdżąc regularnie w klubie, a nie tak jak w 2001 r. W finale stoczyliśmy ciężki bój z Unią Leszno. Na szczęście udało się wygrać ten pojedynek i godnie pożegnaliśmy stary stadion.

Kolejny rok nie był już taki udany.

- Po raz kolejny odniosłem kontuzję, ale najgorszą tragedią była dla mnie śmierć ojca. Mój tata zawsze był przy mnie, wspierał w trudnych chwilach. Wiedziałem, że ta chwila nadejdzie, bo nikt nie żyje wiecznie, ale mimo to bardzo przeżyłem jego odejście. Powrót na tor po kontuzji i śmierci najbliższej mi osoby był bardzo ciężki.

A potem przyszedł jeszcze ten pamiętny finał z Falubazem Zielona Góra...

- Tak, kibice mieli do mnie pretensje o mój występ w Toruniu. Pamiętam, że ktoś później mi zarzucił, że skoro nie chciałem jechać, to mogłem zrezygnować i ktoś inny zdobyły więcej punktów. To nie było tak, że ja nie chciałem jechać. Przed meczem w Toruniu namawiano mnie na poranny trening. Zawsze byłem temu przeciwny, ale tym razem stwierdziłem, że skoro sezon nie był najlepszy, miałem długi rozbrat z motocyklem, więc potrenuje. To był mój błąd. Nie dość że moja psychika nie była wtedy w najlepszym stanie, to jeszcze się spaliłem. W trakcie meczu zacząłem kombinować z ustawieniami sprzętu i niestety sprawdził się czarny scenariusz.

Wbrew powiedzeniu, że dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki, zdecydowałeś się na powrót do Bydgoszczy.

- Tak, ponieważ Toruń od razu powiedział, że nie ma dla mnie miejsca w składzie. Atmosfera po raz kolejny zrobiła się zła. Dlatego nawet, jakby klub chciał przedłużyć kontrakt i tak pożegnałbym się z Toruniem. Nie byłem tam mile widziany. Jednak chcę podkreślić, że pozostałem w dobrych kontaktach z Wojciechem Stępniewskim i Jackiem Gajewskim. Moi sponsorzy również ze mną zostali. A wracając do Bydgoszczy, to dostałem dobrą ofertę, którą przyjąłem. I nie żałuję.

Robert Kościecha ponownie w Toruniu, ale już w barwach Polonii Bydgoszcz

Jeździłeś po obu stronach barykady, czyli w Toruniu i w Bydgoszczy. Jak wspominasz derby Pomorza?

- Derby były kiedyś. Teraz pojedynki bydgosko - toruńskie to po prostu trochę lepszy mecz. To, co kiedyś działo się podczas derbów Pomorza, teraz przejęły kluby z Gorzowa i Zielonej Góry. Jedynie media zawsze podgrzewają atmosferę. Tymczasem sami kibice i żużlowcy już się gubią, kto jeździ dla jakiego klubu (śmiech).

Czy kiedy stajesz pod taśmą startową, nadal się stresujesz?

- Oczywiście, stres jest nieodłączną częścią tego sportu. Jak zaczynałem karierę być może był trochę większy, ale tylko trochę. Wystarczy spojrzeć na Nickiego Pedersena, a każdy sam sobie odpowie, czy zawodnicy się stresują, czy nie. Jednak są też tacy, jak Greg Hancock, który jest niezwykle opanowanym i kulturalnym zawodnikiem. Nie raz widziałem, jak zupełnie mu nie szło, ale ani razu nie spotkałem się z gwałtowną reakcją z jego strony. Zawsze rzeczowo rozmawia z mechanikami i wspólnie zastanawiają się co poprawić, żeby było lepiej.

Komentarze (0)