Nie chciałem zrobić Jonssonowi krzywdy - III część rozmowy z Waldemarem Cieślewiczem

W 1994 r. odbyły się derby Pomorza w Bydgoszczy. Były to dramatyczne zawody, które obfitowały w wiele upadków. W jednym z nich Per Jonsson nabawił się poważnej kontuzji. Do dzisiaj niektórzy kibice oskarżają Waldemara Cieślewicza o to, że umyślnie spowodował upadek Szweda.

Mirosław Lewandowski: Punktem zwrotnym w twojej karierze były pamiętne derby Pomorza, które odbyły się w Bydgoszczy w 1994 r.

Waldemar Cieślewicz: To były bardzo nerwowe derby. Już od samego początku w parkingu panowała bardzo napięta atmosfera. Tego dnia było niemiłosiernie gorąco. Tak wyszło, że na parking dla drużyny gości, który zawsze był w tym samym miejscu, świeciło słońce. Torunianie oskarżyli nas o to, że specjalnie umieściliśmy ich w takim miejscu i przenieśli się pod wiatę, gdzie wyjeżdża się z parkingu na tor.

Na trybunach też było gorąco...

- Podczas derbowych pojedynków, przynajmniej na początku lat dziewięćdziesiątych, zawsze panowała niezwykle gorąca i napięta atmosfera.

Mecz był bardzo zacięty, zarówno w dobrym, jak i w złym znaczeniu. W tych zawodach karetka często musiała wyjeżdżać na tor.

- To jest sport i jeśli się walczy, człowiek jest narażony na wypadki. Pamiętam, że podczas jednego wyścigu na prostej przeciwległej do startu bardzo poważny upadek zanotowali Leszek Sokołowski, Sławomir Derdziński i Mirosław Kowalik. Sokołowski tak uderzył w bandę, że wyrwał siatkę okalającą tor.

Już wtedy atmosfera była bardzo napięta. A czarę goryczy przelał upadek w 12 biegu, w którym upadłeś razem z Perem Jonssonem.

- Per startował z czwartego pola, ja z trzeciego. Ze startu wszyscy wyszliśmy równo i na wejściu w pierwszy łuk było bardzo ciasno. Pamiętam tylko, że zostałem potrącony, wyrzuciło mnie pod siatkę, a po mojej prawej ręce był Jonssnon. W tym momencie nie miałem żadnego pola manewru. To była reakcja łańcuchowa, Rutecki, Kuczwalski, ja i Per. To nie wyglądało groźnie. Wiele takich upadków zakończyło się tylko zwykłymi potłuczeniami. Niestety Jonsson upadł bardzo nieszczęśliwie.

Kiedy dowiedzieliście się, że kontuzja Jonssnona jest tak poważna?

- Już na torze okazało się, że Per nie miał czucia w nogach. Opiekun, który z nim przyjechał, natychmiast dzwonił do Szwecji. Lekarz, który był przy zawodniku stwierdził, że trzeba jak najszybciej jechać do szpitala i operować zawodnika. Ale menadżer Pera stwierdził, że w Polsce nie będzie przeprowadzał tej operacji. Podjął decyzje o tym, że szybko przewiezie go Szwecji. Gdyby operacja była przeprowadzona u nas w Bydgoszczy, może udałoby się uratować Jonssona.

Po tym meczu cała wina za kontuzję Jonssona spadła na ciebie.

- W radio i w telewizji rozpętano na mnie prawdziwą nagonkę. Przede wszystkim kibice Apatora mieli do mnie pretensję. Chcę im powiedzieć, że nigdy nie chciałem zrobić Perowi i żadnemu innemu zawodnikowi krzywdy. Proszę mi pokazać żużlowca, który specjalnie chce wyeliminować z uprawiania sportu swojego kolegę. Tak, jak wielu kibiców ma do mnie pretensje o ten upadek, tak samo ja powinienem mieć żal do Wojtka Momota o to, że tak potraktował mnie w 1988 r. To bez sensu

Kibice jak to kibice często dają się ponieść emocjom. Ale w tym przypadku oskarżali cię nie tylko fani Apatora. Głos zabrał również prezes drużyny z Torunia...

- Była taka audycja w radiu PIK. W studio siedzieliśmy razem z Leszkiem Tyllingerem i rozmawialiśmy o tych zawodach. W tym czasie głos zabrał również prezes Apatora, który w rozmowie telefonicznej zarzucił mi, że specjalnie wywiozłem Pera. Powiedział, że jak jedzie Cieślewicz to po nim zostaje spalona ziemia. To było niepoważne zachowanie. On jako prezes nie powinien mówić takich rzeczy. W ten sposób przyzwolił kibicom Apatora na obrzucanie mnie błotem podczas każdego meczu.

No właśnie, podczas każdych derbów kibice z Torunia krzyczeli pod twoim adresem niecenzuralne wyzwiska. Ty jednak zachowywałeś się tak, jakbyś nic sobie z tego nie robił.

- Podjeżdżałem do kibiców z Torunia i słuchałem tego, co do mnie krzyczą. Mnie to tylko motywowało do jeszcze lepszej jazdy. Oczywiście to było przykre, bo kto chciałby wysłuchiwać pod swoim adresem wyzwisk w stylu: morderca?

W 1995 r. podczas turnieju o Złoty Kask we Wrocławiu również zostałeś posądzony o spowodowanie poważnego upadku. Pamiętasz te zawody?

- Pamiętam ten wyścig. Atakowałem Marka Kępę z Motoru Lublin. To był czysty atak, a Kępa przewrócił się i złamał obojczyk. W parkingu już się zaczęło, że jak jedzie Cieślewicz, to na pewno ktoś musi ucierpieć. A ja się tylko zastanawiałem, czy jak kogoś wyprzedzam to mam go prosić o to, żeby zrobił mi miejsce? To było chore. Nawet gdyby ktoś upadł na czwartym miejscu, a ja jechałbym na pierwszym, to pewnie również byłaby moja wina.

Po tym zawodach dość ostro wypowiedziałeś się na temat jednego z dziennikarzy, który komentował tamte zawody.

- Ten dziennikarz nazywał się Kostrzewa. W pierwszej chwili po upadku stwierdził, że Kempa upadł sam. Ale jak tylko sędzia zdecydował się mnie wykluczyć, natychmiast zmienił zdanie i obarczył mnie winą za wszystko. Po tych zawodach udzieliłem wywiadu telewizji Bydgoszcz, w którym powiedziałem: "Panie Kostrzewa, Pan redaktorowi Ciszewskiemu, wie pan chyba kto to jest, do pięt nie dorasta. A ten mikrofon, który pan trzyma w ręce, niech pan odłoży, bo możesz się o niego zabić". Nie pamiętam, żeby potem ten pan komentował jeszcze jakieś zawody.

Kibice kojarzą cię również ze słynnym gestem po wygranym biegu. Robiłeś tzw. zamach ręką, to był twój znak rozpoznawczy...

- Tak było. Wszystko przez to, że miałem wtedy bardzo trudny rok. Chodziłem do szkoły, pracowałem co dziennie przez osiem godzin w policji, musiałem chodzić na treningi i zawody, a do tego jeszcze zajmowałem się rodziną. Gdzieś musiałem wyładować te emocje, które we mnie siedziały. Dlatego po zwycięskim biegu pozwalałem sobie na chwilę zapomnienia. W ten sposób schodziła ze mnie presja. Oprócz wymachiwania ręką, również głośno krzyczałem. Jak zjeżdżałem do parkingu byłem już wyluzowany.

Swoje biegi wygrywałeś "na Cieślewicza", czyli po przegranym lub słabszym starcie zjeżdżałeś do krawężnika i uciekałeś rywalom.

- Starty nigdy nie były moją mocną stroną. Wyrobiłem sobie taki manewr, że jak przegrałem starto to czekałem, aż zawodnicy wyjadą na środek toru lub pod bandę i wtedy puszczałem się przy krawężniku, dzięki czemu wychodziłem na prowadzenie.

Sezon 1996 w Bydgoszczy stał pod znakiem powrotu Jacka Gomólskiego. Wszyscy głośno mówili o tym, że w Polonii znów będzie jeździła silna para Gomólski - Cieślewicz. Zupełnie, jak za starych dobrych czasów...

- Rzeczywiście te nadzieje wróciły. My sami głośno o tym mówiliśmy. Pierwsze treningi pokazały, że tak może być. Niestety nadzieje prysły już podczas pierwszego meczu Polonii z Grudziądzem. W moim ostatnim starcie, w 14 biegu Adam Pawliczek nie opanował motocykla i wywiózł mnie w bandę. "Dzięki temu" sezon miałem już z głowy.

Nie miałeś pretensji do Pawliczka?

- Nie miałem, mimo że później się dowiedziałem, że Pawliczek nie był kondycyjnie przygotowany do sezonu. Na torze brakowało mu siły, a trenerzy nie byli z niego zadowoleni. Tego dnia w Bydgoszczy tradycyjnie było bardzo przyczepnie. Miałem go po swojej lewej ręce. Minimalnie wygrałem start i założyłem się na rywali. Jednak Pawliczek nie utrzymał motocykla, wjechał we mnie i uderzyłem w bandę. Efekt? Złamałem rękę w trzech miejscach, a Pawliczek wstał, otrzepał się i jechał dalej.

Rzeczywiście pauzowałeś cały sezon?

- Tak, chociaż gdyby nie sprzeciw lekarzy, z pewnością wróciłbym na tor. Operację przeprowadził lekarz Krzysztof Gaweł. Ręka doszła do siebie i poszedłem do przychodni lekarskiej, żeby uprawnieni lekarze wyrazili zgodę na dalsze starty. Jednak oni stwierdzili, że po takiej kontuzji pół roku to za mało i nie wbili mi pieczątki do książeczki. Przez to nie mogłem startować.

W 1997 r. po zdobyciu złotego medalu DMP opuściłeś Polonię. W jakich okolicznościach podjąłeś tę decyzję?

- Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to będzie mój ostatni sezon w Bydgoszczy. Okazało się jednak, że klub nie wiązał już ze mną nadziei. Nikt mi nie powiedział, że mam odejść, ale to odczułem. Poszedłem do Gdańska, gdzie spędziłem jeden sezon i awansowałem do ekstraligi.

Tam jednak również mi podziękowano, podobnie jak niemal całej drużynie.

Po sezonie spędzonym w Gdańsku nie chciałeś wrócić do Bydgoszczy?

- Pewnie, że chciałem. Poszedłem do klubu i wyraziłem swoją gotowość do startu. Ówczesny prezes przedstawił tę propozycję na posiedzeniu zarządu, ale ten nie wyraził zgody na moje starty. Poza tym komendant wojewódzki wezwał mnie i powiedział, że albo czapka albo motor. Mając na uwadze kontuzje oraz utrzymanie rodziny, wybrałem czapkę. Miałem w tym czasie propozycję m.in. z Ostrowa i Rawicza, ale dla mnie liczyła się tylko Bydgoszcz.

Chciałeś zorganizować jakiś turniej pożegnalny?

- Nie myślałem o tym. Fakt, że nikt mi nie podziękował za te wszystkie lata spędzone w klubie też mnie nie poruszył. Bolało mnie bardziej to, że nie dano mi szansy na starty. Na początku nie chciałem mieć z żużlem nic wspólnego. Omijałem stadion z daleka i nie chodziłem na mecze. Ale potem mi przeszło.

Czy dzisiaj pojawiasz się na stadionie?

- Chodzę na mecze ligowe. My, jako byli zawodnicy Polonii, mamy od klubu karnety na cały sezon. Jak czas pozwala, chodzę na mecze mojej byłej drużyny.

Komentarze (0)