I mniej ważne kto nim jest, jaki ma zawód, numer kołnierzyka, kolor włosów, i jak ekstrawagancko się ubiera. Ważne, że zgnojono człowieka, zrobiono to publicznie, wobec szerokiego audytorium, pod okiem kamer i mediów. Zrobiło to pewnie kilku debilowatych wyrostków, którzy nie zasługują na to, by poświęcać im naszą cenną uwagę (w przeciwieństwie do uwagi prokuratorów). Nie jest to wprawdzie ani mój cyrk, ani nie są to, broń mnie Panie Boże, moje małpy, ale kilka uwag do, mniej lub bardziej wyważonych, głosów rozsądku chciałbym dorzucić, by choć spróbować ostudzić zapalczywość obu układających się stron.
Po pierwsze – nie oszukujmy się – takie "coś" wydarzyć się mogło wszędzie, na każdym stadionie w Polsce, gdzie gromadzi się w tym samym czasie kilka tysięcy ludzi. To jest w ogóle warunek, bo w mniejszym tłumie bochaterowie przez "ce-ha" czują się mniej pewnie i bywają na ogół potulni jak posrane baranki. Bo to też wyjątkowo śmierdzące tchórze są na ogół, z wrzodami pod pachami, co to biją tylko wyraźnie słabszego, albo gdy jest ich pełno – szarańcza. Wtedy są "silni", wtedy każdego można uderzyć, każdego opluć, obrzucić gnojem, który jest w zasięgu ręki, bo z butów przecież wystaje, nawyzywać i kopnąć. Filozofia wrednej hołoty, wśród której to masy bywają też, a jakże, studenci – "przyszłość Narodu", a nawet ludzie nieraz z tzw. wyższym wykształceniem (kilkoro mam "przyjemność" znać, bądź przynajmniej rozpoznawać i kojarzyć). To całkiem z pozoru miłe osobniki są w kontaktach jeden na jeden. Skąd więc ta agresja? Znak czasu?... Nie wiem, ale zostawmy Grudziądz, bo tylko się wychylił, a tak, powtarzam, mogło zdarzyć się wszędzie. Ci których znam nawet w Grudziądzu chyba nigdy w życiu nie byli.
Druga sprawa to sam żużlowiec. I jego problem. Wcale nie chodzi tu o kolor skóry, który swoją egzotyką raczej miło ubarwia całość. Wszyscy powinniśmy się z tego cieszyć. Zresztą mówienie o drażniącym kogokolwiek kolorze skóry w tym specyficznym sporcie, jest jakimś nadużyciem, bo każdy zawodnik jest dokładnie zakryty i zamaskowany. Tylko numer startowy, kolor kasku, kevlaru, ewentualnie motocykl i charakterystyczna sylwetka – dla wtajemniczonych – to są znaki rozpoznawcze, odróżniające jednego od innych. Lindbaeck miał pewne problemy w przeszłości, które go strąciły z grona wielkich nadziei światowego żużla. To prawda, ale to oznacza, że tym bardziej potrzebuje mądrej opieki i wsparcia. Młody człowiek – pogubiony, ale usiłujący walczyć, także z sobą, to naprawdę warto docenić. Nasuwają się pewne analogie do sylwetki Roberta Dadosa, który też piękną kartę zapisał w Grudziądzu, jak pamiętamy. Robert "poszedł" za daleko i nie zdołał już wrócić do świata żywych. Skończyło się to samobójczą śmiercią człowieka. Czarnoskóry zawodnik do niewiniątek z pewnością nie należy, a sprowokowany odpłacał pięknym za nadobne. I też mało ma na swoje usprawiedliwienie, bo jest osobą publiczną i rzekomo profesjonalistą. Gdyby nie dał się sprowokować, dziś byłby jedynym wygranym. A tak przegrali dokładnie wszyscy, a najbardziej ucierpiał wizerunek dyscypliny. Zatem przegraliśmy my, Bogu ducha winni sympatycy żużla, a gra idzie o dobre imię w mediach, zainteresowanie możnych sponsorów, czyli chodzi o pieniądze, bez których nasz sport pozostanie czarny jak... święta ziemia.
Reszta należy do organów ścigania. Zarazę najlepiej tępić w zarodku. I na to wszyscy liczymy.
Stefan Smołka